15268.txt

(291 KB) Pobierz
Nora Roberts

Portret anioła

Tłumaczyła Jolanta Dobrowolska
Nora Roberts
Portret anioła
Toronto ˇ Nowy Jork ˇ Londyn Amsterdam ˇ Ateny ˇ Budapeszt ˇ Hamburg 
Madryt ˇ Mediolan ˇ Paryż Sydney ˇ Sztokholm ˇ Tokio ˇ Warszawa
Rozdział pierwszy
Przeklęty nieg. Gabe zmienił bieg i szybkoć spadła do pięćdziesięciu 
kilometrów. Mimo że wycieraczki pracowały jak szalone, widział przed sobš 
jedynie cianę bieli. nieg walił z nieba nieprzeniknionš kurtynš i nie zanosiło 
się na to, by miał zamiar przestać padać w cišgu najbliższych godzin. Gabe w 
limaczym tempie pokonywał kolejny zakręt. Z powodu fatalnej widocznoci jechał 
na wyczucie. Szczęliwie znał każdy kamień na krętej i wšskiej drodze do 
miasteczka, od pół roku stale bowiem tędy jedził. Gdyby pokonywał jš pierwszy 
raz, nie miałby żadnych szans. Ramiona i kark zesztywniały mu z napięcia. 
Zostało jeszcze kilka kilometrów. Gdy wreszcie dotrze na miejsce, rozładuje 
dżipa, rozpali ogień w kominku i z zacisza swojego domku, popijajšc goršcš 
herbatę, będzie podziwiał zawieję. Silnik, zmuszony do nadmiernego wysiłku, 
rzęził i prychał, ale samochód dzielnie parł naprzód. Niespodziewana burza 
sprawiła, że trzydziestokilometrowa droga z miasteczka trwała trzy razy dłużej 
niż
6 No r a R o b e rt s
zwykle, ale wreszcie dobiegała końca. Gabe cieszył się, że dotrze do domu przed 
zmierzchem, bo ta zawieja coraz mniej mu się podobała. Przeklšł siebie w duchu, 
że wczoraj stracił poczucie czasu i nie zdšżył zrobić zakupów. Gdyby nie to, 
siedziałby sobie teraz w wygodnym fotelu i miał się z pogody. nieg padał gęsto, 
zapadał zmrok. Gdzie tu powinien być kolejny zakręt. Gabe prowadził ostrożnie. 
Ostatnie miesišce nauczyły go szacunku dla gór. Przepać cišgnšca się wzdłuż 
drogi nie dawała nikomu szans. Na szczęcie przez ostatnie dwadziecia minut nie 
widział żadnego samochodu. Każdy człowiek z odrobinš rozsšdku dawno już znalazł 
jakie schronienie. Marzył o papierosie, ale na ten luksus musiał jeszcze trochę 
poczekać. Kilka kilometrów i będzie w domu. Radio cicho trzeszczało, przekazujšc 
informacje o nieprzejezdnych drogach i odwołanych imprezach. Zawsze go 
zdumiewało, że ludzie planujš tyle spotkań każdego dnia. On wolał być sam. W 
każdym razie teraz. Dlatego kupił domek w lesie i zaszył się na ostatnie pół 
roku. Dzięki temu miał dużo swobody, mógł myleć, pracować i leczyć swoje rany. 
W każdej z tych dziedzin odniósł już pewne sukcesy. Zobaczył, a raczej wyczuł, 
lekkie wzniesienie. To już ostatni podjazd przed domem, zostały jakie dwa 
kilometry. Jego twarz, dotšd cišgnięta z napięcia, teraz złagodniała. Nie była 
to zbyt przystojna twarz, za bardzo szczupła i nieregularna. Raczej nie robiła 
miłego wrażenia. Nos dobitnie wiadczył o tym, że
P o r t re t a n i o ł a 7
Gabe i jego brat w dzieciństwie nie wszystkie spory rozstrzygali drogš 
parlamentarnych negocjacji, a głęboko osadzone oczy patrzyły z rezerwš. Blond 
włosy, przeczesane nieuważnie rękš, spadały w nieładzie na czoło. 
Zaczerwienionymi od wysiłku oczami spojrzał na drogę i wtedy to zobaczył ­ 
czerwonš plamę samochodu lecšcego w niekontrolowanym polizgu wprost na niego. W 
ostatniej chwili odbił w prawo. Jego dżip zachwiał się, ale po chwili odzyskał 
równowagę. Wyskoczył z kabiny i pędem rzucił się w kierunku tamtego auta. 
Czerwona toyota tańczyła na drodze, w końcu z hukiem zderzyła się z barierkš. W 
tej zawiei niewiele widział, ale miał wrażenie, że maska od strony pasażera jest 
zupełnie zmiażdżona. Z trudem przedzierał się przez zaspy. Gdy był kilka kroków 
od wraku, dostrzegł za kierownicš kobietę. Potrzšsnęła głowš, rozsypujšc wokół 
burzę pszenicznych włosów i odwróciła twarz w jego stronę. Była blada jak ciana, 
nawet usta miała bezbarwne. Ale mimo to była piękna. Zaparła mu dech w piersiach. 
Jako artysta nie mógł nie docenić niezwykle regularnych rysów twarzy, cudownie 
wykrojonych ust, oczu koloru nieba o północy. Odrzucił jednak te myli i 
szarpnšł za drzwiczki. ­ Jest pani ranna? ­ Nie. ­ Opadła na fotel. Usta miała 
suche, a serce biło jej jak szalone. Była w szoku. ­ Próbowałam zjechać z 
przełęczy, a potem zobaczyłam pański wóz, chciałam go ominšć i...
8
No r a R o b e rt s ­ Uderzyła pani w barierkę ­ dokończył. ­ Dobrze,
że nie jechała pani szybciej, bo mogło się skończyć gorzej. Na pewno nic pani 
nie jest? ­ Na pewno. ­ Próbowała się umiechnšć. ­ Pewnie napędziłam panu 
strachu... ­ Co najmniej ­ ucišł krótko. Już się nie bał, emocja wywołana kraksš 
ustępowała, za to czuł narastajšcš irytację. Był zaledwie kilkaset metrów od 
domu, z obcš kobietš i samochodem, który nadawał się tylko do warsztatu, a być 
może jedynie na złom. ­ Co, do diabła, pani tu robi? ­ Zjeżdżałam w dół Samotnej 
Grani, żeby znaleć jaki nocleg ­ odpowiedziała twardo. ­ Z mapy wynika, że to 
miasteczko jest najbliżej. ­ Jedyne, co mogę zrobić, to zabrać paniš ze sobš ­ 
powiedział spokojniej. ­ Dzi już nikt tutaj nie dojedzie. Mój dom stoi na 
szczycie wzgórza, proszę się przesišć do mojego dżipa. ­ W jego tonie nie było 
grama uprzejmoci, ale nie dziwiła mu się, miał prawo być zły. ­ Doceniam pański 
gest, panie... ­ Bradley. Gabe Bradley. ­ Ja jestem Laura. W bagażniku mam 
walizkę, czy zechciałby pan... Gabe przeszedł do tyłu, nie mogšc uwolnić się od 
myli, że gdyby wyruszył z domu trochę wczeniej, byłby już z powrotem, i to sam. 
A tak dwiga bagaż kobiety bez nazwiska, marznie i może zapomnieć o spokojnym 
wieczorze. Odwrócił się, żeby sprawdzić, czy nieznajoma idzie za nim. I zamarł.
P o r t re t a n i o ł a 9
­ O Boże! ­ Tyle tylko był w stanie powiedzieć. Stała na rodku cieżki, 
pozwalajšc, aby nieg obsypywał jej włosy. Była nie tylko niezwykle piękna. Była 
też w bardzo, ale to bardzo zaawansowanej cišży. ­ Przepraszam za wszystkie 
kłopoty. Zadzwonię od pana po pomoc drogowš i zaraz potem zniknę. Nie słyszał 
ani jednego słowa. Wpatrywał się w niš zszokowany. ­ Jest pani pewna, że 
wszystko w porzšdku? Nie potrzebuje pani lekarza? ­ Nic mi nie jest ­ 
potrzšsnęła głowš z umiechem. ­ Mylę, że nieg zamortyzował uderzenie. 
Obiecuję, że nie zacznę rodzić na rodku drogi, chyba że chce pan tu stać 
jeszcze przez kilka tygodni. To go otrzewiło. ­ Pomogę pani ­ powiedział, 
wycišgajšc rękę. Te proste słowa sprawiły, że zadrżało jej serce. Na palcach 
jednej ręki mogła policzyć, ile razy kto chciał jej pomóc. Chwyciła Gabe'a pod 
ramię i ruszyli w stronę jego samochodu. ­ Pięknie tutaj ­ zauważyła, 
rozglšdajšc się wokół. ­ Chociaż muszę przyznać, że wolę podziwiać takie widoki, 
siedzšc w wygodnym fotelu z kubkiem goršcej herbaty. Nie odezwał się. Nie 
wiedziała, czy jest z natury taki małomówny, czy też tak bardzo pochłonęło go 
wycišganie dżipa z zaspy nieżnej. Postanowiła spróbować jeszcze raz: ­ Nie 
miałam pojęcia, że kto tutaj mieszka. Gdybym wiedziała, poprosiłabym o 
schronienie,
10 No r a R o b e rt s
zamiast pchać się w dół w tych warunkach. Pogoda zupełnie mnie zaskoczyła, nie 
spodziewałam się nieżycy w kwietniu. ­ Tutaj to nic wyjštkowego, zdarzajš się 
nawet w maju. ­ Zapadła chwila ciszy. Zastanawiał się, czy ma prawo wypytywać jš 
o powody tej ryzykownej wyprawy. Zwykle szanował cudzš prywatnoć równie 
skrupulatnie jak własnš, ale okolicznoci były wyjštkowe. ­ Podróżuje pani sama? 
­ zapytał w końcu. ­ Czy to nie jest ryzykowne w pani stanie? ­ Planowałam 
dotrzeć do Denver za kilka dni. Termin porodu mam wyznaczony dopiero za szeć 
tygodni. ­ Położyła lekko dłoń na brzuchu i spojrzała w bok. Zastanawiała się, 
czy może mu zaufać. ­ Mieszka pan sam? ­ spytała, bioršc głęboki oddech. ­ Tak. 
Rzuciła mu krótkie, uważne spojrzenie. Było co szorstkiego i nieugiętego w jego 
twarzy, twarde, surowe rysy przypominały oblicza starożytnych wodzów. Ale 
pamiętała też typowo męskš bezradnoć i przestrach, kiedy dostrzegł, że jest w 
cišży. Może włanie dlatego czuła się przy nim bezpiecznie. Chciała wierzyć, że 
może mu zaufać. Uchwycił jej spojrzenie i z łatwociš odgadł jej myli. ­ Proszę 
się nie obawiać, nie jestem szaleńcem, który porywa przygodne turystki ­ 
powiedział łagodnie. ­ To mnie cieszy ­ odpowiedziała z umiechem i spojrzała 
przez okno.
P o r t re t a n i o ł a 11
Resztę drogi przebyli w milczeniu. Dżip dzielnie przebijał się przez zaspy i 
pišł pod górę. ­ Jestemy na miejscu ­ odezwał się Gabe po kilku minutach. 
Rozejrzała się uważnie wokół. Trudno było cokolwiek dostrzec przez padajšcy 
nieustannie nieg, ale i tak to, co zdołała zobaczyć, zachwyciło jš. W 
odległoci kilku metrów stał niewielki domek z bali. Wyglšdał tak przytulnie, że 
nie wyobrażała sobie, aby gdziekolwiek mogła czuć się bezpieczniej. Robił niemal 
bajkowe wrażenie. Starowieckie okiennice nadawały mu uroczy wyglšd, do 
otoczonego iglakami ganku wiodła cieżka ułożona z płaskich kamieni, a na dachu 
leżała wielka biała czapa. ­ To cudowne miejsce. Musi pan być tutaj szczęliwy. 
­ Pracuję tu ­ powiedział krótko, pomagajšc jej wysišć. Pachniał jak nieg, 
pomylała, albo jak woda, czysta, dziewicza, spływajšca wiosnš z gór. Kiedy 
stanęli na ganku, otworzył drzwi i gestem zaprosił Laurę do rodka. ­ Proszę 
wejć. Przyniosę rzeczy. Stanęła w progu i zamarła zaskoczona. Całe 
pomieszczenie wypełniały obrazy. Stały pod cianami, leżały na stole i na 
krzesłach, podpierały nieliczne meble. Na ogół nie miały ram, ale wcale nie 
potrzebowały dodatkowej ozdoby. Niektóre były wykończone tylko w połowie, jakby 
autor stracił zainteresowanie lub motywację. Były wród nich zarówno obrazy 
olejne
12 No r a R o b e rt s
z pełnymi życia kolorami, jak i akwarele z łagodnš, sennš mgiełkš delikatnych 
barw. Laura zdjęła płaszcz i podeszła bliżej. Niektóre widoki były znajome. 
Rozpoznawała...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin