Kuczyński Maciej - Rok Barana.pdf

(684 KB) Pobierz
MACIEJ KUCZY Ń SKI
ROK BARANA
LITERATURA • NUMER SPECJALNY • 1988
1042154140.001.png 1042154140.002.png
1.
Lato sp ę dzał na Cresie. We dnie le ż ał brzuchem na skale, z dło ń mi na gładkim wapie-
niu. Wieczorem jadł pomidory, w południe melona. Kładł si ę na szczelinie dmuchaj ą cej chło-
dem. Słuchał syku piany i bełkotów morza. Parz ą cy syrop sło ń ca kapał mu na plecy.
Nie my ś lał o niczym lub obliczał ile trzeba czasu, by zamieni ć si ę w kamie ń . Sta ć si ę
skamielin ą , jak amonity uwi ę zion ą w skale. Nie potrzebowa ć nigdy ju ż otwiera ć oczu, ani
je ść pomidorów. Odczuwa ć ś wiat, ju ż do sko ń czenia ś wiata, tylko jako łaskotanie wiatru,
b ę bnienie ulewy.
Ona le ż ała obok. Powiew przynosił rozgrzane odory gumy materaca, olejków, acetonu,
oliwy i wody kwiatowej. Zaciskał nozdrza i oddychał ustami. Niczym wi ę cej ponad to ju ż nie
była dla niego. Wi ę c którego ś popołudnia, nie podnosz ą c głowy, zsun ą ł z palca obr ą czk ę i
wpu ś cił do szczeliny. Tylko raz brz ę kn ę ła.
Zszedł potem nad morze. Niespokojne, przejrzyste, z bł ę kitnego szkliwa, ze smugami
szafiru, słone, szorstkie, spierzchni ę te od bryzy, tak ś wie ż e jak polarny ocean przeniesiony
pod lepkie, adriatyckie niebo. My ś lał, kilka razy, i ż dobrze byłoby sta ć si ę tak ą wod ą . Przej-
rzystym jak ona. Falowa ć ka ż d ą tkank ą ciała, tak rozlu ź nion ą , mi ę kk ą , jakby w sennym ma-
rzeniu. Tak uspokojon ą , cich ą , złagodniał ą , jak nie mo ż e by ć nic ż yj ą cego.
Znał ryb ę , która miała ś wiadomo ść . Spotykał j ą nad k ę p ą morszczynu. Ilekro ć tam spły-
n ą ł, czekała na niego. Tłusta, szara, pasiasta, obwieszona płetwami jak strz ę pami koronek.
Zwijał si ę niczym spr ęż yna, aby zaj ść j ą z boku, wiosłował... i zawsze miał j ą przed sob ą .
Pierwsza brała wira ż . Wyłupiastym okiem, to lewym to prawym, patrzyła do tyłu. Zamiatała
ogonem zach ę caj ą c do udawanego po ś cigu, przesadnie pochylała ciało jakby w odgrywanym
strachu. Zapewne, nie była to ś wiadomo ść bytu, metafizyki istnienia, własnego upadku i kre-
su, lecz ś wiadomo ść chwili. Ż yła poza czasem.
Pr ą d porywał go z sob ą mi ę dzy skalne słupy. W szafirowym płynie, po ś ród smug pro-
mieni, widział czarne kraw ę dzie, ostre brzytwy muskaj ą ce skór ę . Targały si ę wiechcie ukwia-
łów. Wydymaj ą ca si ę fala unosiła go w gór ę , a potem razem z ni ą opadał wzdłu ż ś ciany,
kolonii p ą kli i morskich ś limaków, mał ż y i podwodnych grotek.
Widok zdechłego kraba powiedział mu jak łatwo jest umiera ć w morzu. Krab, wielko ś ci
talerza, wypłyn ą ł z mroków blady, podbijany pr ą dami. Obracał si ę i miotał parami bezwład-
nych odnó ż y. Kleszcze ci ąż yły do dna. Na sflaczałych słupkach zwisały m ę tne oczy. Baran
płyn ą ł za nim. My ś lał, ż e ś mier ć jest zaniechaniem oporu, zgod ą na to, by woda, jej sól, prze-
nikn ę ła do tkanek, jest zerwaniem z odr ę bno ś ci ą , z d ąż eniem do pozostawania sob ą , z aro-
gancj ą , dum ą , z bezczelno ś ci ą , z odwag ą trwania wobec reszty wszech ś wiata, z ż ałosn ą na-
dziej ą bycia kim ś zamiast czym ś . Była wi ę c spokojem, powrotem do ś wiata atomów, mi ę dzy
ich milcz ą ce sfery, w pustk ę pól siłowych.
Dawno stracił złudzenia, pozbył si ę zapału. Odk ą d j ą ł podejrzewa ć , ż e przeci ę tno ść jest
mu przypisana juz do ko ń ca ż ycia, coraz mniej miał ochoty do działa ń , które by wykraczały
ponad codzienn ą , szar ą krz ą tanin ę . Spał, jadł, kochał, odpoczywał, pracował z rosn ą cym prze-
konaniem, ż e w tym i wszystkim innym pozostanie miernot ą .
Przestała trapi ć go zagadka istnienia. Zadowalał si ę por ę cznym, prostym obja ś nieniem
ś wiata utkanego, jak łatwo si ę zgodził, z po żą da ń , pragnie ń , zderze ń interesów, zale ż no ś ci,
władzy, l ę ków, t ę sknot, wzajemnych szanta ż y. One, w jego oczach, jak pl ą tanina sznurków w
teatrze kukiełek, miały nap ę dza ć codzienny kołowrót ż ycia. Nie chciał my ś le ć o tym, ż e nad
ka ż dym teatrem istnieje jego sprawcza, porz ą dkuj ą ca przyczyna.
Czuł swe uwikłanie. Lecz przy tym, w niepoj ę tny sposób doznawał przeczucia, ze ono
nie jest ostateczne, nie musi by ć takim. Dok ą d si ę gał pami ę ci ą , w najwcze ś niejsze lata,
zawsze znajdował w sobie ś wiatełko nadziei, promyk przekonania, ż e mo ż e by ć inaczej, ze
istnieje mo ż liwo ść , ż e do ść otworzy ć jaki ś tajny zakamarek głowy, jaki ś zak ą tek psychiki,
aby w mgnieniu oka ś wiat zacz ą ł si ę od nowa. Za ś on, odmieniony, zapanował nad ż yciem. I
powtarzał sobie, ż e trzeba tylko klucza, aby to si ę stało, prostego sposobu, a ż eby wybuchn ąć
niby supernowa, takim blaskiem i sił ą , by za ć mi ć ś wiat sob ą , by go oszołomi ć i podda ć go
sobie, na własnych zasadach i bezwarunkowo.
I oto morze nasun ę ło mu pomysł, a ż eby spróbowa ć w tym granicznym obszarze, gdzie
ś mier ć styka si ę z ż yciem. Zanurzy ć si ę w ż ywiole, zatopi ć w nim zmysły tak, aby zamilkły
ogłuszone i ś lepe, sprawi ć , by wyrwało si ę z głowy to, co jest istot ą . A wtedy ju ż wiedzie ć .
Lub zgin ąć ...
Napełnił płuca gł ę bokim oddechem i zgi ą wszy w pół ciało, przewrotem na głow ę
zanurkował w gł ę bin ę . Szedł na dół w coraz spokojniejszej toni i w coraz szczelniejszym
u ś cisku, z bólem rosn ą cym w uszach. Na dnie, w zagonie ciemnych łodyg, bielała owalna
misa wypełniona wapiennymi głazami. Chwycił wielki jak głowa, opasany kwarcowym pier-
ś cieniem. Zawisł nieruchomo z ci ęż arem. I gdy czekał mroku, niespodziewanie ujrzał iskr ę
zapalaj ą c ą si ę w głowie. Ś wiatełko wiruj ą ce i rzucaj ą ce promienie tak jak zimny ogie ń . Kr ę -
ciło si ę pod czaszk ą , rozpalało, rosło zatapiaj ą c mózg bł ę kitnym płomieniem. Było czym ś , co
si ę zbli ż ało i wynikało jakby z niezmierzonej gł ę bi pod czaszk ą Barana, z nieznanego wy-
miaru. O tym wiedział od razu.
Rzucił si ę naprzeciw my ś l ą , całym sob ą , by sta ć si ę tym ś wiatłem i w nim si ę utopi ć ,
da ć mu si ę pochłon ąć . Lecz wtedy, wstrzymywane powietrze trysn ę ło pomi ę dzy z ę bami.
Łykn ą ł gorzki k ę s morza. Nogi pchn ę ły go wzwy ż , przebił srebrzyste pokłady. W tchawicy
miał gor ą cy ołów, dusił si ę i kaszlał miotany przez fale. Ś wietlist ą zjaw ę zakryły czerwone
płachty wybuchaj ą ce mu w skroniach.
Stan ą ł w płytkiej wodzie, wynurzył ciało z cieczy i zanurzył je w suchym, rozpalonym
gazie. W milczeniu patrzył na krwawi ą ce kolano. Tkwił oszołomiony z jedn ą nog ą na skale
nie wiedz ą c czy, gdy wyjmie drug ą z wody, l ą d si ę nie przechyli pod jego ci ęż arem i nie
str ą ci z siebie wszystkiego do wszechzsypu.
2.
Obudził si ę w nocy ci ęż ki, lepki od potu. Le ż ał bez przykrycia. Czuł sw ę dzenie skóry
obrzmiałej od jadu. Wsłuchiwał si ę w upiorne, nadd ź wi ę kowe brz ę czyki komarów.
Ksi ęż yc tkwił w oknie przera ź liwie biały, sp ę czniały jak pieczarka opita ros ą o ś wicie.
Gdzie ś tam psy szczekały. Ś piewy zamierały w kamiennej gospodzie.
Wróciło wspomnienie tamtych chwil pod wod ą . Raz jeszcze zapragn ą ł zobaczy ć ów
blask ja ś niejszy od wszystkiego co dotychczas widział, a nie o ś lepiaj ą cy przecie ż ! Nios ą cy z
sob ą pot ęż n ą zapowied ź . Gdyby trwał tak dłu ż ej... Lecz teraz tylko ciemno ść miał w głowie. I
my ś l, ż e musi powróci ć i doprowadzi ć do ko ń ca do ś wiadczenie.
U ś wiadomił sobie, ż e wówczas, gdy cał ą uwag ę zwrócił do wn ę trza swej głowy, ku
rosn ą cemu tam ś wiatłu, przecie ż oczy, skierowane na zewn ą trz, patrzyły na co ś całkiem
innego. Pod ś wiadomo ść zwróciła mu teraz ten obraz zatrzymany poza jego wiedz ą . Ka ż dy
kamie ń , polip, ro ś lina czy meduza zdawały si ę by ć zło ż one z przera ź liwie wyra ź nych, ś wiec ą -
cych okruchów, zdawały si ę rozsiewa ć przejrzyst ą aureol ę . Taka była te ż woda, nie płyn lecz
ś wietlisty i ruchliwy proszek sypi ą cy si ę wokół.
Jeszcze co ś zobaczył. Na pustym spłachetku dna, obok skały, spoczywała metalowa
kula. Ale ż tak! Rozpoznał j ą teraz bez chwili wahania. Poderwał si ę z po ś cieli i policzył mo-
si ęż ne, niklowane gały na por ę czach łó ż ek, niegdy ś posagowych, Vujkovi č Julity. Układała w
nich Szwabów, s ą dził, ż e to lubili. Nic masywniejszego nie było w pobli ż u, chyba most ż ela-
zny w Lošiniu. Na ka ż dym łó ż ku powinny by ć cztery... jednej brakowało!
I jeszcze co ś tam było. Zmarszczył brwi. Co ś tam zamajaczyło w mroku skalnej szcze-
liny, zbyt krótko i niewyra ź nie, by odbi ć si ę w mózgu obrazem. Siedziało tam jednak, wie-
dział, i wa ż niejsze od kuli!
Spu ś cił stopy na deski podłogi. Jej oddechu nie słyszał. Le ż ała na swym łó ż ku pod ś cia-
n ą , na boku, odwrócona. Mo ż e z otwartymi oczami. Zapewne spostrzegła juz brak obr ą czki u
niego. Zawsze cicho spała. Milcz ą co, higienicznie, zdrowo. Snem przez sw ą doskonało ść
dra ż ni ą cym go nawet bardziej ni ż by to czyniło chrapanie. Ten sen tylko pogł ę biał jego prze-
konanie, ż e pod skór ą składała si ę wył ą cznie z mikroporowatej gumy.
Zgarn ą ł spodnie, sandały, koszul ę . O drugiej po północy wymkn ą ł si ę na schody. Ubrał
si ę na ganku obro ś ni ę tym winem. Ś ci ą gn ą ł z wianka fig ę i ż uj ą c zszedł strom ą ulic ą . Prowa-
dziła do morza mi ę dzy ś lepymi ś cianami odwróconych ku ogrodom domów.
Id ą c my ś lał o tym, ż e wła ś ciwie nie wie, sk ą d si ę w nim to wzi ę ło. Nigdy nie miał nau-
czyciela czy mistrza, który by w nim zaszczepił t ę szczególn ą wiar ę , ba, nie wiar ę , pomysł,
zaledwie ide ę ... Mo ż e z ni ą si ę urodził? Mo ż e wzi ą ł j ą z bajek? Przecie ż pełne były bohate-
rów nie znaj ą cych rzeczy niemo ż liwych. Mo ż e wzi ą ł j ą z ksi ąż ek, z rozproszonych cytatów
Biblii albo wschodnich nauk, z przypowie ś ci i powiedze ń ludowych? Mo ż e czytał w gazetach
o tych zwykłych ludziach dokonuj ą cych niepoj ę tych czynów wła ś nie tylko dlatego, ż e na kró-
tk ą chwil ę odnale ź li w sobie ź ródło siły, ufno ś ci i pewno ś ci siebie? Szybko wyczerpywane i
zapominane, niestety.
Na progu ko ś cioła dojrzał płyt ę wygładzon ą stopami, o ś wietlon ą ksi ęż ycem. Znalazł
biały kamyk, przykl ę kn ą ł i wyskrobał ten jasny okr ą g wysyłaj ą cy promienie, wci ąż tkwi ą cy
mu w głowie. Oko Opatrzno ś ci wyrze ź bione na wrotach promieniowało tak samo. Przyjrzał
mu si ę uwa ż niej: poci ą gni ę te lakierem ś wieciło tak ż ywo jakby to sam Pan Bóg zechciał
przez judasza - ha! ha! - wygl ą dn ąć z ko ś cioła. Za ś miał si ę bezgło ś nie i wycelował palcem w
przenaj ś wi ę tsz ą ź renic ę :
- Je ś li jeszcze raz mi si ę zdarzy to, co wczoraj w morzu i je ś li potrafi co ś zmieni ć w
moim ż yciu, ś lubuj ę wróci ć do tej dziury i zrobi ć im taki dobry uczynek, ż e mnie popami ę taj ą
do sko ń czenia ś wiata.
Pobiegł, najpierw szos ą , potem ś cie ż k ą do góry, któr ą co dzie ń chodzili na pla żę . Nawet
nie wiedział, co ka ż e mu si ę tak spieszy ć . Wpadł w cienisty lasek, zbiegł przez oliwne tarasy.
Rozp ę dził jakie ś kozy uwi ą zane do kołków, co ś tam zabeczały. Ksi ęż yc puchł jeszcze na
niebie, cho ć si ę juz zsuwał z zenitu. Li ś cie oliwek były ze srebra pokrytego ś niedzi ą . Nocny
Adriatyk prawie szafirowy.
Pla żę za ś ciełały okr ą głe kamienie wypchni ę te przez fale. Zsypane hałdami i białe tej
nocy jak ś niegowe kule. Grzechotały przy ka ż dym jego kroku. Co ś w nim jakby o ż yło. Jakby
po raz pierwszy usłyszał cykady. Pijane, krzyczały na wzgórzach milionowym chórem wpa-
daj ą cym w organowe dudnienie. Teraz pojmował ich conocny zamiar wprawienia w taki
rezonans i ziemi, i nieba, ż eby si ę to wszystko rozsypało na proszek.
W poprzek pla ż y ś wiecił pie ń wyrzucony przez fale i odarły z kory. Rozp ę dził si ę ,
chciał skoczy ć . Poderwana stopa zawadziła o druty. Run ą ł na łeb, na szyj ę , wyr ż n ą ł o pie ń
brzuchem, a nosem zarył w czyje ś spotniałe podbrzusze.
- Himmel! - zabrzmiał krzyk kobiety, a potem - Raus! Weg! Raus! Weg! - powtarzane
na zmian ę . Dostała jakich ś drgawek i wykrzykiwała swoje - Raus! Weg! - jak zepsuta płyta.
Przetoczył si ę po niej ju ż na drug ą stron ę , pozbierał si ę z ziemi. Wytarł twarz i splun ą ł.
Le ż ała na plecach jak rozpłatana rozgwiazda schwytana na rybacki haczyk. Pod ni ą pulchny
grubas. Unieruchomiony, tylko sapał i wytrzeszczał wielkie jak u sowy oczy.
- Verzeihen Sie mich, bitte! - mrukn ą ł Baran uprzejmie i pobiegł w sw ą stron ę .
Skała wystawała z toni niby głowa Murzyna. Poło ż ył si ę na wodzie. Nie s ą dził, ż e tak
wiele zobaczy. Gdy zanurzył oczy, odkrył, ż e jest tu nawet ja ś niej ni ż na górze. Skały i
ro ś liny tliły si ę bladym i rt ę ciowym l ś nieniem bez półcieni. Kula le ż ała tam gdzie j ą zostawił,
ś wietlista ba ń ka bł ę kitu, teraz bardziej ni ż w dzie ń ę kitnego.
Zgi ą ł tułów i zszedł w dół szczupakiem, zamkn ą ł kul ę w dłoni, drug ą r ę k ą uczepił si ę
wyst ę pu skały i czekaj ą c na wyczerpanie si ę zapasu tlenu przysun ą ł głow ę do miejsca, gdzie
wapienna półka zapadała w gł ę bok ą szczelin ę .
Ujrzał co si ę w niej kryło i przez kilka sekund pozostawał niezdolny do ruchu. Poznał
Vujkovi č a i, na ła ń cuszku u szyi ów złoty amulet, krzy ż yk w wie ń cu cierniowym. Te same,
które tyle razy ogl ą dał na fotografii ubranej kwiatami w pokoju Vujkovi č Julity. Czarne wło-
sy spłyn ę ły na czoło jak p ę k u ś pionego ukwiału. Czarny w ą sik i usta rozchylone jak gdyby w
oddechu. Opalona skóra, przymkni ę te powieki. Mogło si ę wydawa ć , ż e topielec dopiero co
si ę znalazł w podmorskiej pieczarze. A przecie ż wyszedł z domu i zagin ą ł bodaj ż e przed
rokiem.
Lecz teraz Baran sam pocz ą ł si ę topi ć , p ę kaj ą ce płuca domagały si ę tlenu. Obr ę cz
ś ciskała skronie. Próbował trwa ć jeszcze i jeszcze w gł ę binie, a ż wreszcie si ę doczekał. Blask
wybuchł mu w głowie bł ę kitnymi snopami, jaskrawymi i łagodnymi zarazem. Odebrał je jak
uderzenie niesłychanej siły, która swym niebieskim l ś nieniem dotarła wsz ę dzie, wszystko w
nim ogarn ę ła i wszystko przepaliła, wtr ą caj ą c Barana w niepami ęć .
Ockn ą ł si ę gdy sło ń ce juz wschodziło. Le ż ał w płytkiej wodzie ochlapywany falkami.
Na poranionych łokciach podci ą gn ą ł si ę wy ż ej. Nie był dawnym sob ą , wiedział to od razu.
Odczuwał inn ą ni ż dawniej jedno ść z ciałem. Miał ś wiadomo ść wszystkich jego cz ą stek
naraz, ka ż dej komórki i włókna mi ęś niowego. Zarazem był odr ę bnym sob ą w bezwzgl ę dnie
poddanym mu ciele.
Podniósł si ę nieomylnymi ruchami, raczej popłyn ą ł ku górze i stan ą ł by obeschn ąć na
bryzie. Patrzył na spierzchni ę ty drobnymi falkami Adriatyk. W palcach ś ciskał kul ę . Nie był
wcale zdziwiony tym, co si ę z nim stało. O niczym nie musiał juz my ś le ć , niczego rozwa ż a ć .
Wiedział. Tkwił w ciele spr ęż ystym jak stalowa spr ęż yna, tryskaj ą cym sił ą z napi ę tych mi ęś ni
ramion, l ę d ź wi, brzucha i klatki piersiowej. Potem pchn ą ł je naprzód. Posłuszne ruszyło do
osady. Był pewien, ż e z t ą chwil ą nic nie b ę dzie ju ż takim, jakim było dot ą d.
Przeszedł obok ko ś cioła. Baby si ę zbierały, aby ju ż od rana dr ę czy ć Najwy ż szego zadu-
chem potu, czosnku i cebuli. Przez uchylone d ź wierze spojrzał ze współczuciem w kierunku
ołtarza. Przystan ą ł i przepu ś cił Vujkovi č Julit ę . Patrzył ze spokojem jak człapała prosi ć o
oddanie syna, który znikn ą ł bez ś ladu. Baran mógł by ć teraz sprawc ą cudu, lecz patrzył w
milczeniu. Szuwaksowane trzewiki szurały na progu ko ś cioła, zacieraj ą c jego nocny rysunek.
Przemkn ą ł pod osłon ą muru i tylko wystawiaj ą c głow ę zajrzał do ogrodu. Stary Vujko-
vi č podlewał biały oleander o mdl ą cym zapachu. Z okna na pi ę trze dochodził szum prysznica.
A wi ę c ju ż nie spała. Wsiadł do samochodu wci ś ni ę tego w pas cienia pod murem. Drzwi
przyci ą gn ą ł ostro ż nie, by nie szcz ę kn ą ł zamek, spu ś cił r ę czny hamulec i bezszelestnie ruszył
w dół ulicy.
Rozp ę dem dojechał do samego ko ś cioła, tam ju ż mógł zapali ć . Warczał jaki ś samochód
przed sklepem, a z kempingu wyje ż d ż ał autobus. Spomi ę dzy domów wypadł na nadmorsk ą
szos ę .
- Jedno mog ę zrobi ć ... - mrukn ą ł gnaj ą c brzegiem, si ę gn ą ł do schowka, wyj ą ł dwa pa-
szporty, swój schował z powrotem, drugi wyrzucił przez okno. Widział w lusterku jak frun ą ł z
rozwianymi kartkami. Nie po ś wi ę cił temu ju ż ani sekundy uwagi.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin