Kuczyński Maciej - Rok Barana.pdf
(
684 KB
)
Pobierz
MACIEJ KUCZY
Ń
SKI
ROK BARANA
LITERATURA • NUMER SPECJALNY • 1988
1.
Lato sp
ę
dzał na Cresie. We dnie le
ż
ał brzuchem na skale, z dło
ń
mi na gładkim wapie-
niu. Wieczorem jadł pomidory, w południe melona. Kładł si
ę
na szczelinie dmuchaj
ą
cej chło-
dem. Słuchał syku piany i bełkotów morza. Parz
ą
cy syrop sło
ń
ca kapał mu na plecy.
Nie my
ś
lał o niczym lub obliczał ile trzeba czasu, by zamieni
ć
si
ę
w kamie
ń
. Sta
ć
si
ę
skamielin
ą
, jak amonity uwi
ę
zion
ą
w skale. Nie potrzebowa
ć
nigdy ju
ż
otwiera
ć
oczu, ani
je
ść
pomidorów. Odczuwa
ć
ś
wiat, ju
ż
do sko
ń
czenia
ś
wiata, tylko jako łaskotanie wiatru,
b
ę
bnienie ulewy.
Ona le
ż
ała obok. Powiew przynosił rozgrzane odory gumy materaca, olejków, acetonu,
oliwy i wody kwiatowej. Zaciskał nozdrza i oddychał ustami. Niczym wi
ę
cej ponad to ju
ż
nie
była dla niego. Wi
ę
c którego
ś
popołudnia, nie podnosz
ą
c głowy, zsun
ą
ł z palca obr
ą
czk
ę
i
wpu
ś
cił do szczeliny. Tylko raz brz
ę
kn
ę
ła.
Zszedł potem nad morze. Niespokojne, przejrzyste, z bł
ę
kitnego szkliwa, ze smugami
szafiru, słone, szorstkie, spierzchni
ę
te od bryzy, tak
ś
wie
ż
e jak polarny ocean przeniesiony
pod lepkie, adriatyckie niebo. My
ś
lał, kilka razy, i
ż
dobrze byłoby sta
ć
si
ę
tak
ą
wod
ą
. Przej-
rzystym jak ona. Falowa
ć
ka
ż
d
ą
tkank
ą
ciała, tak rozlu
ź
nion
ą
, mi
ę
kk
ą
, jakby w sennym ma-
rzeniu. Tak uspokojon
ą
, cich
ą
, złagodniał
ą
, jak nie mo
ż
e by
ć
nic
ż
yj
ą
cego.
Znał ryb
ę
, która miała
ś
wiadomo
ść
. Spotykał j
ą
nad k
ę
p
ą
morszczynu. Ilekro
ć
tam spły-
n
ą
ł, czekała na niego. Tłusta, szara, pasiasta, obwieszona płetwami jak strz
ę
pami koronek.
Zwijał si
ę
niczym spr
ęż
yna, aby zaj
ść
j
ą
z boku, wiosłował... i zawsze miał j
ą
przed sob
ą
.
Pierwsza brała wira
ż
. Wyłupiastym okiem, to lewym to prawym, patrzyła do tyłu. Zamiatała
ogonem zach
ę
caj
ą
c do udawanego po
ś
cigu, przesadnie pochylała ciało jakby w odgrywanym
strachu. Zapewne, nie była to
ś
wiadomo
ść
bytu, metafizyki istnienia, własnego upadku i kre-
su, lecz
ś
wiadomo
ść
chwili.
Ż
yła poza czasem.
Pr
ą
d porywał go z sob
ą
mi
ę
dzy skalne słupy. W szafirowym płynie, po
ś
ród smug pro-
mieni, widział czarne kraw
ę
dzie, ostre brzytwy muskaj
ą
ce skór
ę
. Targały si
ę
wiechcie ukwia-
łów. Wydymaj
ą
ca si
ę
fala unosiła go w gór
ę
, a potem razem z ni
ą
opadał wzdłu
ż
ś
ciany,
kolonii p
ą
kli i morskich
ś
limaków, mał
ż
y i podwodnych grotek.
Widok zdechłego kraba powiedział mu jak łatwo jest umiera
ć
w morzu. Krab, wielko
ś
ci
talerza, wypłyn
ą
ł z mroków blady, podbijany pr
ą
dami. Obracał si
ę
i miotał parami bezwład-
nych odnó
ż
y. Kleszcze ci
ąż
yły do dna. Na sflaczałych słupkach zwisały m
ę
tne oczy. Baran
płyn
ą
ł za nim. My
ś
lał,
ż
e
ś
mier
ć
jest zaniechaniem oporu, zgod
ą
na to, by woda, jej sól, prze-
nikn
ę
ła do tkanek, jest zerwaniem z odr
ę
bno
ś
ci
ą
, z d
ąż
eniem do pozostawania sob
ą
, z aro-
gancj
ą
, dum
ą
, z bezczelno
ś
ci
ą
, z odwag
ą
trwania wobec reszty wszech
ś
wiata, z
ż
ałosn
ą
na-
dziej
ą
bycia kim
ś
zamiast czym
ś
. Była wi
ę
c spokojem, powrotem do
ś
wiata atomów, mi
ę
dzy
ich milcz
ą
ce sfery, w pustk
ę
pól siłowych.
Dawno stracił złudzenia, pozbył si
ę
zapału. Odk
ą
d j
ą
ł podejrzewa
ć
,
ż
e przeci
ę
tno
ść
jest
mu przypisana juz do ko
ń
ca
ż
ycia, coraz mniej miał ochoty do działa
ń
, które by wykraczały
ponad codzienn
ą
, szar
ą
krz
ą
tanin
ę
. Spał, jadł, kochał, odpoczywał, pracował z rosn
ą
cym prze-
konaniem,
ż
e w tym i wszystkim innym pozostanie miernot
ą
.
Przestała trapi
ć
go zagadka istnienia. Zadowalał si
ę
por
ę
cznym, prostym obja
ś
nieniem
ś
wiata utkanego, jak łatwo si
ę
zgodził, z po
żą
da
ń
, pragnie
ń
, zderze
ń
interesów, zale
ż
no
ś
ci,
władzy, l
ę
ków, t
ę
sknot, wzajemnych szanta
ż
y. One, w jego oczach, jak pl
ą
tanina sznurków w
teatrze kukiełek, miały nap
ę
dza
ć
codzienny kołowrót
ż
ycia. Nie chciał my
ś
le
ć
o tym,
ż
e nad
ka
ż
dym teatrem istnieje jego sprawcza, porz
ą
dkuj
ą
ca przyczyna.
Czuł swe uwikłanie. Lecz przy tym, w niepoj
ę
tny sposób doznawał przeczucia, ze ono
nie jest ostateczne, nie musi by
ć
takim. Dok
ą
d si
ę
gał pami
ę
ci
ą
, w najwcze
ś
niejsze lata,
zawsze znajdował w sobie
ś
wiatełko nadziei, promyk przekonania,
ż
e mo
ż
e by
ć
inaczej, ze
istnieje mo
ż
liwo
ść
,
ż
e do
ść
otworzy
ć
jaki
ś
tajny zakamarek głowy, jaki
ś
zak
ą
tek psychiki,
aby w mgnieniu oka
ś
wiat zacz
ą
ł si
ę
od nowa. Za
ś
on, odmieniony, zapanował nad
ż
yciem. I
powtarzał sobie,
ż
e trzeba tylko klucza, aby to si
ę
stało, prostego sposobu, a
ż
eby wybuchn
ąć
niby supernowa, takim blaskiem i sił
ą
, by za
ć
mi
ć
ś
wiat sob
ą
, by go oszołomi
ć
i podda
ć
go
sobie, na własnych zasadach i bezwarunkowo.
I oto morze nasun
ę
ło mu pomysł, a
ż
eby spróbowa
ć
w tym granicznym obszarze, gdzie
ś
mier
ć
styka si
ę
z
ż
yciem. Zanurzy
ć
si
ę
w
ż
ywiole, zatopi
ć
w nim zmysły tak, aby zamilkły
ogłuszone i
ś
lepe, sprawi
ć
, by wyrwało si
ę
z głowy to, co jest istot
ą
. A wtedy ju
ż
wiedzie
ć
.
Lub zgin
ąć
...
Napełnił płuca gł
ę
bokim oddechem i zgi
ą
wszy w pół ciało, przewrotem na głow
ę
zanurkował w gł
ę
bin
ę
. Szedł na dół w coraz spokojniejszej toni i w coraz szczelniejszym
u
ś
cisku, z bólem rosn
ą
cym w uszach. Na dnie, w zagonie ciemnych łodyg, bielała owalna
misa wypełniona wapiennymi głazami. Chwycił wielki jak głowa, opasany kwarcowym pier-
ś
cieniem. Zawisł nieruchomo z ci
ęż
arem. I gdy czekał mroku, niespodziewanie ujrzał iskr
ę
zapalaj
ą
c
ą
si
ę
w głowie.
Ś
wiatełko wiruj
ą
ce i rzucaj
ą
ce promienie tak jak zimny ogie
ń
. Kr
ę
-
ciło si
ę
pod czaszk
ą
, rozpalało, rosło zatapiaj
ą
c mózg bł
ę
kitnym płomieniem. Było czym
ś
, co
si
ę
zbli
ż
ało i wynikało jakby z niezmierzonej gł
ę
bi pod czaszk
ą
Barana, z nieznanego wy-
miaru. O tym wiedział od razu.
Rzucił si
ę
naprzeciw my
ś
l
ą
, całym sob
ą
, by sta
ć
si
ę
tym
ś
wiatłem i w nim si
ę
utopi
ć
,
da
ć
mu si
ę
pochłon
ąć
. Lecz wtedy, wstrzymywane powietrze trysn
ę
ło pomi
ę
dzy z
ę
bami.
Łykn
ą
ł gorzki k
ę
s morza. Nogi pchn
ę
ły go wzwy
ż
, przebił srebrzyste pokłady. W tchawicy
miał gor
ą
cy ołów, dusił si
ę
i kaszlał miotany przez fale.
Ś
wietlist
ą
zjaw
ę
zakryły czerwone
płachty wybuchaj
ą
ce mu w skroniach.
Stan
ą
ł w płytkiej wodzie, wynurzył ciało z cieczy i zanurzył je w suchym, rozpalonym
gazie. W milczeniu patrzył na krwawi
ą
ce kolano. Tkwił oszołomiony z jedn
ą
nog
ą
na skale
nie wiedz
ą
c czy, gdy wyjmie drug
ą
z wody, l
ą
d si
ę
nie przechyli pod jego ci
ęż
arem i nie
str
ą
ci z siebie wszystkiego do wszechzsypu.
2.
Obudził si
ę
w nocy ci
ęż
ki, lepki od potu. Le
ż
ał bez przykrycia. Czuł sw
ę
dzenie skóry
obrzmiałej od jadu. Wsłuchiwał si
ę
w upiorne, nadd
ź
wi
ę
kowe brz
ę
czyki komarów.
Ksi
ęż
yc tkwił w oknie przera
ź
liwie biały, sp
ę
czniały jak pieczarka opita ros
ą
o
ś
wicie.
Gdzie
ś
tam psy szczekały.
Ś
piewy zamierały w kamiennej gospodzie.
Wróciło wspomnienie tamtych chwil pod wod
ą
. Raz jeszcze zapragn
ą
ł zobaczy
ć
ów
blask ja
ś
niejszy od wszystkiego co dotychczas widział, a nie o
ś
lepiaj
ą
cy przecie
ż
! Nios
ą
cy z
sob
ą
pot
ęż
n
ą
zapowied
ź
. Gdyby trwał tak dłu
ż
ej... Lecz teraz tylko ciemno
ść
miał w głowie. I
my
ś
l,
ż
e musi powróci
ć
i doprowadzi
ć
do ko
ń
ca do
ś
wiadczenie.
U
ś
wiadomił sobie,
ż
e wówczas, gdy cał
ą
uwag
ę
zwrócił do wn
ę
trza swej głowy, ku
rosn
ą
cemu tam
ś
wiatłu, przecie
ż
oczy, skierowane na zewn
ą
trz, patrzyły na co
ś
całkiem
innego. Pod
ś
wiadomo
ść
zwróciła mu teraz ten obraz zatrzymany poza jego wiedz
ą
. Ka
ż
dy
kamie
ń
, polip, ro
ś
lina czy meduza zdawały si
ę
by
ć
zło
ż
one z przera
ź
liwie wyra
ź
nych,
ś
wiec
ą
-
cych okruchów, zdawały si
ę
rozsiewa
ć
przejrzyst
ą
aureol
ę
. Taka była te
ż
woda, nie płyn lecz
ś
wietlisty i ruchliwy proszek sypi
ą
cy si
ę
wokół.
Jeszcze co
ś
zobaczył. Na pustym spłachetku dna, obok skały, spoczywała metalowa
kula. Ale
ż
tak! Rozpoznał j
ą
teraz bez chwili wahania. Poderwał si
ę
z po
ś
cieli i policzył mo-
si
ęż
ne, niklowane gały na por
ę
czach łó
ż
ek, niegdy
ś
posagowych, Vujkovi
č
Julity. Układała w
nich Szwabów, s
ą
dził,
ż
e to lubili. Nic masywniejszego nie było w pobli
ż
u, chyba most
ż
ela-
zny w Lošiniu. Na ka
ż
dym łó
ż
ku powinny by
ć
cztery... jednej brakowało!
I jeszcze co
ś
tam było. Zmarszczył brwi. Co
ś
tam zamajaczyło w mroku skalnej szcze-
liny, zbyt krótko i niewyra
ź
nie, by odbi
ć
si
ę
w mózgu obrazem. Siedziało tam jednak, wie-
dział, i wa
ż
niejsze od kuli!
Spu
ś
cił stopy na deski podłogi. Jej oddechu nie słyszał. Le
ż
ała na swym łó
ż
ku pod
ś
cia-
n
ą
, na boku, odwrócona. Mo
ż
e z otwartymi oczami. Zapewne spostrzegła juz brak obr
ą
czki u
niego. Zawsze cicho spała. Milcz
ą
co, higienicznie, zdrowo. Snem przez sw
ą
doskonało
ść
dra
ż
ni
ą
cym go nawet bardziej ni
ż
by to czyniło chrapanie. Ten sen tylko pogł
ę
biał jego prze-
konanie,
ż
e pod skór
ą
składała si
ę
wył
ą
cznie z mikroporowatej gumy.
Zgarn
ą
ł spodnie, sandały, koszul
ę
. O drugiej po północy wymkn
ą
ł si
ę
na schody. Ubrał
si
ę
na ganku obro
ś
ni
ę
tym winem.
Ś
ci
ą
gn
ą
ł z wianka fig
ę
i
ż
uj
ą
c zszedł strom
ą
ulic
ą
. Prowa-
dziła do morza mi
ę
dzy
ś
lepymi
ś
cianami odwróconych ku ogrodom domów.
Id
ą
c my
ś
lał o tym,
ż
e wła
ś
ciwie nie wie, sk
ą
d si
ę
w nim to wzi
ę
ło. Nigdy nie miał nau-
czyciela czy mistrza, który by w nim zaszczepił t
ę
szczególn
ą
wiar
ę
, ba, nie wiar
ę
, pomysł,
zaledwie ide
ę
... Mo
ż
e z ni
ą
si
ę
urodził? Mo
ż
e wzi
ą
ł j
ą
z bajek? Przecie
ż
pełne były bohate-
rów nie znaj
ą
cych rzeczy niemo
ż
liwych. Mo
ż
e wzi
ą
ł j
ą
z ksi
ąż
ek, z rozproszonych cytatów
Biblii albo wschodnich nauk, z przypowie
ś
ci i powiedze
ń
ludowych? Mo
ż
e czytał w gazetach
o tych zwykłych ludziach dokonuj
ą
cych niepoj
ę
tych czynów wła
ś
nie tylko dlatego,
ż
e na kró-
tk
ą
chwil
ę
odnale
ź
li w sobie
ź
ródło siły, ufno
ś
ci i pewno
ś
ci siebie? Szybko wyczerpywane i
zapominane, niestety.
Na progu ko
ś
cioła dojrzał płyt
ę
wygładzon
ą
stopami, o
ś
wietlon
ą
ksi
ęż
ycem. Znalazł
biały kamyk, przykl
ę
kn
ą
ł i wyskrobał ten jasny okr
ą
g wysyłaj
ą
cy promienie, wci
ąż
tkwi
ą
cy
mu w głowie. Oko Opatrzno
ś
ci wyrze
ź
bione na wrotach promieniowało tak samo. Przyjrzał
mu si
ę
uwa
ż
niej: poci
ą
gni
ę
te lakierem
ś
wieciło tak
ż
ywo jakby to sam Pan Bóg zechciał
przez judasza - ha! ha! - wygl
ą
dn
ąć
z ko
ś
cioła. Za
ś
miał si
ę
bezgło
ś
nie i wycelował palcem w
przenaj
ś
wi
ę
tsz
ą
ź
renic
ę
:
- Je
ś
li jeszcze raz mi si
ę
zdarzy to, co wczoraj w morzu i je
ś
li potrafi co
ś
zmieni
ć
w
moim
ż
yciu,
ś
lubuj
ę
wróci
ć
do tej dziury i zrobi
ć
im taki dobry uczynek,
ż
e mnie popami
ę
taj
ą
do sko
ń
czenia
ś
wiata.
Pobiegł, najpierw szos
ą
, potem
ś
cie
ż
k
ą
do góry, któr
ą
co dzie
ń
chodzili na pla
żę
. Nawet
nie wiedział, co ka
ż
e mu si
ę
tak spieszy
ć
. Wpadł w cienisty lasek, zbiegł przez oliwne tarasy.
Rozp
ę
dził jakie
ś
kozy uwi
ą
zane do kołków, co
ś
tam zabeczały. Ksi
ęż
yc puchł jeszcze na
niebie, cho
ć
si
ę
juz zsuwał z zenitu. Li
ś
cie oliwek były ze srebra pokrytego
ś
niedzi
ą
. Nocny
Adriatyk prawie szafirowy.
Pla
żę
za
ś
ciełały okr
ą
głe kamienie wypchni
ę
te przez fale. Zsypane hałdami i białe tej
nocy jak
ś
niegowe kule. Grzechotały przy ka
ż
dym jego kroku. Co
ś
w nim jakby o
ż
yło. Jakby
po raz pierwszy usłyszał cykady. Pijane, krzyczały na wzgórzach milionowym chórem wpa-
daj
ą
cym w organowe dudnienie. Teraz pojmował ich conocny zamiar wprawienia w taki
rezonans i ziemi, i nieba,
ż
eby si
ę
to wszystko rozsypało na proszek.
W poprzek pla
ż
y
ś
wiecił pie
ń
wyrzucony przez fale i odarły z kory. Rozp
ę
dził si
ę
,
chciał skoczy
ć
. Poderwana stopa zawadziła o druty. Run
ą
ł na łeb, na szyj
ę
, wyr
ż
n
ą
ł o pie
ń
brzuchem, a nosem zarył w czyje
ś
spotniałe podbrzusze.
- Himmel! - zabrzmiał krzyk kobiety, a potem - Raus! Weg! Raus! Weg! - powtarzane
na zmian
ę
. Dostała jakich
ś
drgawek i wykrzykiwała swoje - Raus! Weg! - jak zepsuta płyta.
Przetoczył si
ę
po niej ju
ż
na drug
ą
stron
ę
, pozbierał si
ę
z ziemi. Wytarł twarz i splun
ą
ł.
Le
ż
ała na plecach jak rozpłatana rozgwiazda schwytana na rybacki haczyk. Pod ni
ą
pulchny
grubas. Unieruchomiony, tylko sapał i wytrzeszczał wielkie jak u sowy oczy.
- Verzeihen Sie mich, bitte! - mrukn
ą
ł Baran uprzejmie i pobiegł w sw
ą
stron
ę
.
Skała wystawała z toni niby głowa Murzyna. Poło
ż
ył si
ę
na wodzie. Nie s
ą
dził,
ż
e tak
wiele zobaczy. Gdy zanurzył oczy, odkrył,
ż
e jest tu nawet ja
ś
niej ni
ż
na górze. Skały i
ro
ś
liny tliły si
ę
bladym i rt
ę
ciowym l
ś
nieniem bez półcieni. Kula le
ż
ała tam gdzie j
ą
zostawił,
ś
wietlista ba
ń
ka bł
ę
kitu, teraz bardziej ni
ż
w dzie
ń
bł
ę
kitnego.
Zgi
ą
ł tułów i zszedł w dół szczupakiem, zamkn
ą
ł kul
ę
w dłoni, drug
ą
r
ę
k
ą
uczepił si
ę
wyst
ę
pu skały i czekaj
ą
c na wyczerpanie si
ę
zapasu tlenu przysun
ą
ł głow
ę
do miejsca, gdzie
wapienna półka zapadała w gł
ę
bok
ą
szczelin
ę
.
Ujrzał co si
ę
w niej kryło i przez kilka sekund pozostawał niezdolny do ruchu. Poznał
Vujkovi
č
a i, na ła
ń
cuszku u szyi ów złoty amulet, krzy
ż
yk w wie
ń
cu cierniowym. Te same,
które tyle razy ogl
ą
dał na fotografii ubranej kwiatami w pokoju Vujkovi
č
Julity. Czarne wło-
sy spłyn
ę
ły na czoło jak p
ę
k u
ś
pionego ukwiału. Czarny w
ą
sik i usta rozchylone jak gdyby w
oddechu. Opalona skóra, przymkni
ę
te powieki. Mogło si
ę
wydawa
ć
,
ż
e topielec dopiero co
si
ę
znalazł w podmorskiej pieczarze. A przecie
ż
wyszedł z domu i zagin
ą
ł bodaj
ż
e przed
rokiem.
Lecz teraz Baran sam pocz
ą
ł si
ę
topi
ć
, p
ę
kaj
ą
ce płuca domagały si
ę
tlenu. Obr
ę
cz
ś
ciskała skronie. Próbował trwa
ć
jeszcze i jeszcze w gł
ę
binie, a
ż
wreszcie si
ę
doczekał. Blask
wybuchł mu w głowie bł
ę
kitnymi snopami, jaskrawymi i łagodnymi zarazem. Odebrał je jak
uderzenie niesłychanej siły, która swym niebieskim l
ś
nieniem dotarła wsz
ę
dzie, wszystko w
nim ogarn
ę
ła i wszystko przepaliła, wtr
ą
caj
ą
c Barana w niepami
ęć
.
Ockn
ą
ł si
ę
gdy sło
ń
ce juz wschodziło. Le
ż
ał w płytkiej wodzie ochlapywany falkami.
Na poranionych łokciach podci
ą
gn
ą
ł si
ę
wy
ż
ej. Nie był dawnym sob
ą
, wiedział to od razu.
Odczuwał inn
ą
ni
ż
dawniej jedno
ść
z ciałem. Miał
ś
wiadomo
ść
wszystkich jego cz
ą
stek
naraz, ka
ż
dej komórki i włókna mi
ęś
niowego. Zarazem był odr
ę
bnym sob
ą
w bezwzgl
ę
dnie
poddanym mu ciele.
Podniósł si
ę
nieomylnymi ruchami, raczej popłyn
ą
ł ku górze i stan
ą
ł by obeschn
ąć
na
bryzie. Patrzył na spierzchni
ę
ty drobnymi falkami Adriatyk. W palcach
ś
ciskał kul
ę
. Nie był
wcale zdziwiony tym, co si
ę
z nim stało. O niczym nie musiał juz my
ś
le
ć
, niczego rozwa
ż
a
ć
.
Wiedział. Tkwił w ciele spr
ęż
ystym jak stalowa spr
ęż
yna, tryskaj
ą
cym sił
ą
z napi
ę
tych mi
ęś
ni
ramion, l
ę
d
ź
wi, brzucha i klatki piersiowej. Potem pchn
ą
ł je naprzód. Posłuszne ruszyło do
osady. Był pewien,
ż
e z t
ą
chwil
ą
nic nie b
ę
dzie ju
ż
takim, jakim było dot
ą
d.
Przeszedł obok ko
ś
cioła. Baby si
ę
zbierały, aby ju
ż
od rana dr
ę
czy
ć
Najwy
ż
szego zadu-
chem potu, czosnku i cebuli. Przez uchylone d
ź
wierze spojrzał ze współczuciem w kierunku
ołtarza. Przystan
ą
ł i przepu
ś
cił Vujkovi
č
Julit
ę
. Patrzył ze spokojem jak człapała prosi
ć
o
oddanie syna, który znikn
ą
ł bez
ś
ladu. Baran mógł by
ć
teraz sprawc
ą
cudu, lecz patrzył w
milczeniu. Szuwaksowane trzewiki szurały na progu ko
ś
cioła, zacieraj
ą
c jego nocny rysunek.
Przemkn
ą
ł pod osłon
ą
muru i tylko wystawiaj
ą
c głow
ę
zajrzał do ogrodu. Stary Vujko-
vi
č
podlewał biały oleander o mdl
ą
cym zapachu. Z okna na pi
ę
trze dochodził szum prysznica.
A wi
ę
c ju
ż
nie spała. Wsiadł do samochodu wci
ś
ni
ę
tego w pas cienia pod murem. Drzwi
przyci
ą
gn
ą
ł ostro
ż
nie, by nie szcz
ę
kn
ą
ł zamek, spu
ś
cił r
ę
czny hamulec i bezszelestnie ruszył
w dół ulicy.
Rozp
ę
dem dojechał do samego ko
ś
cioła, tam ju
ż
mógł zapali
ć
. Warczał jaki
ś
samochód
przed sklepem, a z kempingu wyje
ż
d
ż
ał autobus. Spomi
ę
dzy domów wypadł na nadmorsk
ą
szos
ę
.
- Jedno mog
ę
zrobi
ć
... - mrukn
ą
ł gnaj
ą
c brzegiem, si
ę
gn
ą
ł do schowka, wyj
ą
ł dwa pa-
szporty, swój schował z powrotem, drugi wyrzucił przez okno. Widział w lusterku jak frun
ą
ł z
rozwianymi kartkami. Nie po
ś
wi
ę
cił temu ju
ż
ani sekundy uwagi.
Plik z chomika:
smialytedd
Inne pliki z tego folderu:
Little Bentley - Instynkt śmierci.pdf
(1392 KB)
Ballard J.G. - Imperium Słońca 01 - Imperium Słońca.pdf
(1135 KB)
Ballard J.G. - Imperium Słońca 02 - Delikatność kobiet.pdf
(1188 KB)
§ Dosa David - Oskar. Kot, który przeczuwa śmierć.pdf
(1135 KB)
§ Michener James A - Hawaje - Wielki Błękit.pdf
(1301 KB)
Inne foldery tego chomika:
_ Heller Michał
100 książek, które trzeba przeczytać przed śmiercią
2012-11 paczka PDF ponad 350 tytułów
84 ksiązki które trzeba przeczytać przed śmiercią
ASTERIX
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin