Cherryh Caroline Janice - Forteca 1 - Forteca w źrenicy czasu.pdf

(4202 KB) Pobierz
Cherryh Caroline Janice-Tristan 1-Forteca w zrenicy czasu
C. J. Cherryh
FORTECA W ŹRENICY CZASU
Tristen 2 - t. 01
Tytuł oryginału Fortress in the Eye of Time
Tłumaczył Dariusz Kopociński
Wydanie polskie: 1999
Książka ta jest fikcją literacką. Postaci, zdarzenia i dialogi są dziełem wyobraźni autora i nie są ze
świata rzeczywistego. Jakiekolwiek podobieństwo do aktualnych wydarzeń, osób żyjących lub
zmarłych, jest zupełnie przypadkowe.
Dla Lynn i Jane
za wspólnie spędzone godziny...
i za wszystko, co otrzymałam
425618171.002.png
Rozdział pierwszy
Miasto zwało się ongiś Galasjen - skupisko ruchliwych bazarów, szerokich ulic oraz nabrzeży
przystrojonych wielobarwnymi żaglami rzecznych statków. W ciągu długich lat radości i dostatku
świątynie bogów i herosów - których ołtarze dymiły ofiarnymi kadzidłami - opiekowały się
handlem i polityką, czuwały nad władcami i władczyniami, nad robotnikami i wieśniakami pospołu.
Później miasto objęli w posiadanie sihhijscy monarchowie i ci nadali mu nowe imię - Ynefel. Pod
tymże imieniem cztery wieże sprawowały władzę przez dziewięć stuleci, podczas gdy las zakradał
się pod bramy. Dawna galasjeńska cytadela nie stanowiła w owych dniach serca miasta, ale opasaną
ruinami twierdzę - bastion przybyłych na te ziemie sihhijskich królów, za panowania, których
brzegi Lenalimu poznały jarzmo bezprzykładnej i dalekosiężnej władzy, władzy ciemnej u jej
zarania i jeszcze ciemniejszej, kiedy upadała.
Obecnie wśród kamieni niegdysiejszych ulic rozpychał się las. Sterczące kikuty prastarych
galasjeńskich ruin dusiły się w objęciach jeżyn i ciernistych jałowców, gdzie pokarm znajdowało
ptactwo nawiedzające strzeliste wieżyce. Sędziwy i ciemny las, las pełen wiekowych dębów, na
których żerowały pnącza i jemioła, ze wszystkich stron (prócz tej skierowanej ku rzece) okalał
ostatnie ocalałe wieże Ynefel.
Przez las ten biegła droga - wspomnienie po dawnym gościńcu - przechodząca po upiornym
moście, połatanym w wielu miejscach i na pół zapadniętym. Ciemne wody Lenalimu, opływając
omszałe, rozsypujące się kamienne nabrzeża, niosły jedynie szczątki, jakie udało im się zebrać w
czasie sporadycznych wylewów. Królestwa trzeciej, młodszej epoki rozwijały się w dolnym i
górnym biegu rzeki, lecz mieszkańcy tych młodych krajów z rzadka decydowali się na podróże do
tego nawiedzonego zakątka. Daleko na południu rozciągało się morze, natomiast na północy, u
źródeł Lenalimu, leżały krainy spośród wszystkich najstarsze, krainy legendarnych narodzin
zarówno Sihhijczyków, jak i zaginionych Galasjenów: Wzgórza Cienia, płodne szczyty Hafsandyru,
ziemie mitycznych Arachimów i rozległe, skute odwiecznym lodem pustkowia.
Być może wciąż istniały owe miejsca, wszelako od nastania trzeciej epoki nie nadpłynął z północy
żaden okręt o czarnych żaglach. Port w Ynefel legł w gruzach; kamienie pokryły się mchem,
zapadły w muł i obrosły drzewami, wchłonięte przez las. Bez względu na swą nazwę, Galasjen czy
Ynefel, miasto było wymarłe - świadczyło o wiekach, które również wymarły. Wieże, pochylone i
stargane upływem czasu, wznosiły się na skale będącej ongi podstawą wspaniałej cytadeli. Owo
siedlisko potęgi dwóch epok czarnoksięstwa za panowania ludzi stało się siedzibą osobliwych,
niepokojących mamideł. Ynefel, zatopiona w morzu drzew, stanowiła pierwszy bądź ostatni
przyczółek Starych Ziem... Pierwszy, jeżeli stanąć z twarzą zwróconą na zachód, gdzie przeminęli
morscy włodarze, ustępując miejsca nowym królom, którzy rychło zapomnieli, jak to kiedyś służyli
Sihhijczykom; mogła być też zewnętrzną krawędzią starszego świata, gdy spojrzeć na północ i na
wschód w stronę Elwynoru i Amferel, leżących poza lasem Marna i niezliczonymi meandrami
Lenalimu.
Na całym wschodzie jedynie w tych dwóch prowincjach skarlałe wzgórza zachowały stare,
galasjeńskie nazwy. W owych krainach hardych ludzi przetrwały, aczkolwiek w niewielkiej liczbie i
w ustronnych miejscach między wzgórzami, wiejskie kaplice poświęcone dziewiętnastu bogom,
425618171.003.png
jakich znali Galasjeni; w Elwynorze tymczasem rządcy wciąż zwali się regentami, pomni na
sihhijskich królów.
Dzisiaj w Ynefel ptaki żywiły się jeżynami i wiły gniazda, gdzie im się podobało, ale głównie u
podstrzeszy i wysoko na strychach. Jedna z kolonii jerzyków osiedliła się w wielkim kominie,
druga w sklepionej sali tronowej sihhijskich monarchów. Deszcze i upływający czas nadgryzły obce
twarze, spozierające z resztek zachowanych murów.
Wypaczone oblicza - oblicza herosów, oblicza zwykłych mieszkańców i możnych zaginionej
galasjeńskiej rasy - zdobiły fantastycznie połączone wieże oraz zdruzgotane bramy; fragmenty
posągów, jakby za sprawą czyjegoś dziwacznego kaprysu, toczyły uważnym wzrokiem z murów
fortecy: niektóre spoglądały promiennie, inne zdawały się złośliwie uśmiechać, a jeszcze inne -
oblicza” galasjeńskich królów - tchnęły spokojem i pustką.
Taki właśnie widok przedstawiały sobą mury Ynefel.
Taki właśnie widok ukazywał się oczom pewnego starca, był to, bowiem jego świat, a on w nim
żył. Zgarbiony i brodaty. Osamotniony.
Starzec dumał przez chwilę, co też wróżą mu późna pora oraz chmury, ołowianoszare w półmroku,
po czym zmarszczył czoło i zaczął dość spiesznie schodzić rozchwianymi schodami, świadomy
niebezpieczeństw budzących się o zmierzchu, przyczajonych wśród Cieni pełznących wzdłuż
kalenic i nad szczytami okien. Wolał ich dłużej nie kusić. Osaczała go starość. Moc jego, dzięki
której tak długo bronił się przed upływem lat i groźnym Cieniem, słabła i będzie słabnąć w jeszcze
szybszym tempie, gdy dzieło tej nocy zostanie dokonane. Starał się zachować przy sobie resztkę sił,
osłaniał ją i hołubił z pasją skąpca.
Dotychczas.
Doszedł do drzwi i zamknął je za pomocą Słowa, stuknięcia laską oraz dotknięcia gruzłowatą
dłonią. Zabezpieczywszy się w ten sposobów, wyrównał oddech i zaczął schodzić stromymi,
krętymi schodami, a stukot jego laski i odgłosy kuśtykania odbijały się echem w labiryncie
trzeszczących galerii i schodów. Schodził coraz niżej i niżej, ku drewnianym czeluściom Ynefel.
Mieszkał w samotności. Żył tak od... Już dawno przestał rachować lata, aczkolwiek policzył je tego
wieczoru, gdy śmierć czaiła się o krok i wydawała się taka... nęcąca w obliczu zadania, które miał
wkrótce wykonać.
Lepiej już, dręczyły go myśli, odejść po cichu.
Lepiej, zawyrokował w duchu, przestać wchodzić w konszachty z Cieniem i trzymać się
promiennego słońca. Lepiej skończyć z przysłuchiwaniem się, jak czas żłobi bruzdy w drewnie i
kamieniu tej starej ruiny. Wobec przyszłości nie miał żadnych zobowiązań. Jeszcze mniej
zawdzięczał przeszłości.
Zasłużyliśmy na nasz los, pomyślał z goryczą. Zbyt dufni byliśmy w swoją siłę. A czy cnotliwi?
Nie, z pewnością nikt z nas nie był cnotliwy. A zatem cóż w tym dziwnego, że u schyłku dni
pozabijaliśmy się nawzajem? Nic dziwnego również, iż zabrakło nam stanowczości i sumienności,
nawet w krytycznym momencie. Do każdej prawdy dopisaliśmy wyjątek, do każdej odpowiedzi -
następne pytanie. Szarpały nami rozliczne wątpliwości. Gardziliśmy demonem, który tkwił w
naszym ciele, wątpiąc zarazem w realność owej wzgardy. Tak więc, do samego końca niepoprawni,
trwamy. Nie dowierzamy nawet w prawdziwość własnej klęski.
Stukot sękatej, poskręcanej laski oraz skrzypienie wydrążonych przez czas drewnianych schodków
budziły echa, które niosły się aż na samo dno, do zagraconego gabinetu w sercu fortecy. Dźwięk nie
ścichnie w Ynefel, chyba, że on odejdzie w połowie swego dzieła. Ściany tych pomieszczeń
owiewać będzie tchnienie żywej istoty, dopóki on nie przestanie oddychać.
Odwieczna udręka, naznaczona zwątpieniem. Brak nadziei na spokój, ciągła niepewność.
Mógł wprawdzie wyruszyć Drogą na północ, wymknąć się z Elwynoru i poszukać Starych
Królestw, które być może - aczkolwiek nikłe było prawdopodobieństwo - przetrwały gdzieś pod
425618171.004.png
Hafsandyrem. Niewykluczone, że zdołałby iść tak długo i dotrzeć tak daleko, mimo słabości
starczego ciała. Gdyby go wcześniej zmogło wyczerpanie, mógłby położyć się na Drodze w akcie
prostodusznej niewinności - choć niewiele jej pozostało w starym czarodzieju - pozwalając
deszczom i wichrom, by go ukoiły do wiecznego snu.
Prawdopodobnie tym sposobem odnalazłby spokój i zakończył rozdział, na co nie zdecydowali się
jego pobratymcy.
Niemniej jednak należał do ludu Galasjenów. Nie wierzył nawet w możliwość własnej śmierci, a
niewiara ta stanowiła jego zgubę i źródło siły zarazem. Wywodził się ze Starej Magii, gardził, więc
współczesnymi uzdrawiaczami, znachorkami i pomniejszymi magikami z tą ich pocieszną,
iluzoryczną sztuką; jeszcze mniejszym szacunkiem darzył wróżbiarzy i tych, co zgłębiali arkana
zapomnianej wiedzy, aby posiąść moc, której nie byli w stanie objąć rozumem. A jakże - potrafił
stwarzać iluzje, umiał rzucać uroki. Teraz jednak, kucając przy ogniu, nie zamierzał posługiwać się
żadną iluzją. Nie potrzebował ksiąg ani podręczników, niczego prócz esencji własnej mocy.
Tak naprawdę nie potrzebował nawet ognia. Wystarczyłoby mu samo powietrze.
Ręce wszakże sięgnęły, by uchwycić istotę żaru, zaczęły szarpać materią płomienia, wysupłując
włókna, które wiły się i rosły w gasnącym świetle. Włókna te karmiły się powietrzem, spijały soki z
kamiennych murów i starości drzew, które użyczyły budulca na zakurzone krokwie Ynefel:
pęczniały, wyplatając się i przeobrażając w... pewną możliwość.
Dotąd tylko jeden człowiek chełpił się podobną biegłością, tylko jeden - w epoce Starych Królestw.
Drugi był jej bliski u zarania sihhijskiego władztwa.
Trzeci spróbował ją osiągnąć tej nocy. Nazywał się Mauryl Gestaurien. A czary, jakie rozsnuwał,
nie prowadziły bynajmniej do pokoju.
Takie zachowanie również było charakterystyczne dla jego ludu.
Wymówił Słowo. Wbił wzrok w naładowaną niematerialność powietrza, drobniejszą od pyłku
kurzu. Przytłaczała go świadomość wielkich zwałów kamieni, zebranych wokół tego
pomieszczenia, oraz Cieni rozpostartych pod okapami dachów, próbujących przeplatać swe nici
przez pęknięcia i nieszczelności okiennic, pełznących wzdłuż belek w poszukiwaniu drogi do jego
gabinetu. Ściągnął ku sobie całe światło Ynefel, aż znalazło się w tej jednej komnacie.
W tymże momencie Cienie wsunęły się pod drzwi i rozbiegły wzdłuż zakamarków w ścianach.
Dostały się do przewodu kominowego i oto ogień przygasł.
W tym samym niemal momencie wicher zagwizdał, a Cienie zaczęły skakać i pląsać pośród belek
powały, spływać niczym sadza w dół komina.
Pojawiła się drobinka kurzu, odbiła światło, ledwie dostrzegalna, ledwie materialna, nic więcej.
W drobince owej skrzesała się iskierka, a potem zabłysła płomykiem, który przywodził na myśl
mdłą poświatę księżyca lub migotanie gwiazdy.
Wszystkie obluzowane belki w twierdzy zatrzeszczały zgodnym chórem, Cienie rozsypały się
gwałtownie wśród umieszczonych na ścianach twarzy, zdających się przybierać nowe miny i ze
strachu otwierać usta.
Kurz posypał się ze ścian, drewnianej powały i kamiennego sklepienia. Kurz padł na punkcik
światła i punkcik ów zabłyszczał.
Podmuch wichury przedarł się przez gardziel komina, by zionąć chmurą ognia i popiołu. Cienie
zatopiły pazury w kamienie, próbując zagarnąć wirującej w kurzawie iskierki.
Iskierka wybuchła błyskawicą, oblewając szare ściany białym blaskiem, zasysając mętną poświatę
ogniska i stwarzając oszałamiające widowisko z udziałem lśniących włókien, rozedrganych i
roztańczonych, to splatających się w węzły, to znów od siebie odskakujących.
Mauryl jęknął, gdy wzburzone pierwiastki odmówiły posłuchu. Ogarnęły go wątpliwości. W tej
decydującej chwili pozwolił sobie na wyjątek, dwuznaczność, rewizję celów.
U progu niepowodzenia zgodził się desperacko na zwyczajne życie.
425618171.005.png
W sercu skręcających się nici powstał, zrazu niewyraźny, widoczny w mroczniejącym blasku, cień
człowieka. Cień ten przybierał coraz bardziej materialną formę, okrył się kośćmi i żywym ciałem,
uzyskał wygląd nagiego młodzieńca - pięknego na tle posępnej szarości zaśmieconego gabinetu.
Nozdrza młodzieńca wciągnęły powietrze. Otworzyły się oczy. Były szare jak kamień i spokojne
niczym milczenie.
Mauryl drżał z wysiłku, a także na myśl o tryumfie magii.
Wcześniej targało nim zwątpienie w sens całego zamierzenia, w posiadane zdolności i wiedzę...
Teraz wszak stał przed nim owoc udanego eksperymentu.
Światło zagasło, jedynie z paleniska, spośród popiołów rozsypanych po kamieniach, sączyła się
niewyraźna smuga. Mauryl wyprostował rękę, drugą wspierając się na lasce.
Pomieszczenie wydało mu się duszne i zatęchłe, zwyczajne już cienie błąkały się wśród stert
pergaminów, ptasich skrzydeł, alembików i pęczków ziół.
Skinął zakrzywionym palcem; jedna ręka trzęsła się gwałtownie, druga spoczywała zaciśnięta
kurczowo na lasce. Skinął po raz drugi, niecierpliwie, gniewnie, lękając się katastrofy, nakazując
posłuszeństwo.
Młodzieniec poruszył się bardzo powoli, wykonał ostrożny krok, potem drugi i trzeci.
Zaniepokojony Mauryl wzniósł niczym barierę pokrytą sękami laskę, a wtedy młodzieniec
znieruchomiał. Czarodziej wbił wzrok w jego szare, łagodne oczy i po głębokim, uświęconym
tradycją namyśle opuścił zaporę, by obiema artretycznymi rękoma podeprzeć się na lasce, wyzuty z
sił i pomysłów.
Cienie tymczasem wciąż czaiły się w kątach gabinetu, poruszając się delikatnie w rytm podmuchów
wiatru w kominie. Grom wstrząsnął rozszalałym i złowieszczym firmamentem.
Młody człowiek stał nieruchomo, ani na moment nie zogniskowawszy spojrzenia na wzniesionej
lasce, rozglądając się wkoło. Zerknął na korytarz: na pokryty pajęczynami labirynt belek,
drewnianych schodów oraz galerii biegnących nad galeriami i nad galeriami... Wodził wzrokiem po
szufladkach, stołach i porozrzucanych bezładnie pergaminach, liściach i szczątkach martwych
zwierząt. Żaden szczegół nie przykuwał na dłużej jego uwagi. Być może wszystkie przedmioty były
dlań równie nieistotne albo też równie ważne i fascynujące - nie zdradzał miną, który z tych
wariantów odpowiadał prawdzie. Położył dłoń na sercu i zerknął w dół na swe nagie ciało, zdające
się wciąż połyskiwać blado, niby płomień świecy widziany poprzez wosk. Zginał palce rąk i z
widocznym zdumieniem obserwował poruszające się pod skórą ścięgna, jakby miał do czynienia z
największą, najtrudniejszą do wytłumaczenia magią.
Dziwi się, pomyślał Mauryl, dodając sobie odwagi, aczkolwiek ostrożnie, do dalszych rozważań.
Podszedł wystarczająco blisko, aby uchwycić, aby złowić spojrzenie szarych, przepełnionych
podziwem oczu, pałających przerażającą niewinnością.
- Chodź - odezwał się do Formy, wyciągając rękę. - Chodź! - nakazał ponownie i miał już
powtórzyć to słowo po raz trzeci, ostrzej niż poprzednio, jakby w przypadku groźnych i niesfornych
tworów trzy zawołania miały siłę zaklęcia.
Młodzieniec wszak posunął się o krok do przodu. Mauryl czuł postępujące zmęczenie w kolanach,
zaprowadził więc Formę do ławeczki przy kominku, odsuwając laską stertę przykurzonych
pergaminów, z których niektóre wpadły do ognia.
Forma sięgnęła ręką, by uratować skóry od zniszczenia. Mauryl powstrzymał wyciągniętą dłoń o
włos przed płomieniami. Pergamin zajął się, kopcił i śmierdział, jego spopielone resztki zabierał do
góry ciąg powietrza. Forma spoglądała na sypiące się iskry, oczarowana blaskiem; nie stawiała
najlżejszego oporu ani nie wydawała się pogrążona w jakichś głębszych rozmyślaniach.
Mauryl wetknął koniec laski w szczelinę między kamieniami paleniska, zrzucił płaszcz i okrył nim
swe dziecko, które właśnie pochylało się na ławeczce; blask ognia tańczył w jego źrenicach, na
dłoni...
425618171.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin