Alfred Elton Van Vogt - Cykl-Nie A (02) Gracze Nie A.rtf

(616 KB) Pobierz

A.E. VAN VOGT

 

 

 

GRACZE NIE- A

 

(Przekład: Aleksandra Jagiełowicz)

 

I.                  
Nie-abstrakcje

 

Ludzki system nerwowy potencjalnie góruje nad umysłem

każdego zwierzęcia. W imię rozumu i zrównoważonego roz­woju

każdy osobnik musi nauczyć się orientować w otaczają­cym

go rzeczywistym świecie. Istnieją metody szkolenia, dzię­ki

którym można to osiągnąć.

 

Cienie. Ruch na zrujnowanym wzgórzu, gdzie niegdyś wznosiła się Maszyna Igrzysk, a teraz panował chaos. Dwie sylwetki, jedna dziw­nie bezkształtna, powoli spacerowały wśród drzew. Wynurzyły się z cie­nia w krąg światła rzucany przez lampę, która jak samotny strażnik gó­rowała nad miastem, i wówczas jedna z nich przybrała kształt człowieka.

Druga pozostała cieniem, utkanym z mroku, z ciemności, przez którą przeświecał blask ulicznej lampy.

Człowiek i cień, który poruszał się jak człowiek, a jednak nim nie był. Cień człowieka, który zatrzymał się przy ogrodzeniu otaczającym wzgórze. Cienistym ramieniem zatoczył krąg nad miastem i przemówił nagle głosem, który wcale nie był głosem cienia, lecz człowieka.

-Powtórz instrukcje, Janasen.

Jeśli mężczyzna odczuwał lęk przed swym dziwnym kompanem, nie okazał go. Ziewnął lekko.

- Spać mi się chce - rzekł.

-Instrukcje!

Człowiek zirytowany machnął ręką.

- Słuchaj no, panie Wyznawco - odezwał się znużonym głosem -bądź łaskaw tak do mnie nie mówić. Nie boję się tej twojej maskarady. Znasz mnie. Wykonam zadanie.

-Cierpliwość, z jaką wysłuchuję twoich bezczelnych uwag, kie­dyś może się skończyć - odparł Wyznawca. - Wiesz, że moje własne działania zawierają w sobie energię czasu. Zwlekasz, żeby mnie obra­zić, a ja ci powiem tylko tyle: jeśli kiedyś z tego powodu znajdę się w tarapatach, zakończę naszą znajomość.

W głosie Wyznawcy zabrzmiała tak groźna nuta, że mężczyzna już się nie odezwał. Zaczął się zastanawiać, dlaczego właściwie drażni się z tym wyjątkowo niebezpiecznym osobnikiem. Doszedł do jedne­go tylko wniosku: czuł się przytłoczony tym, że jest płatnym agentem na usługach osoby, która ma go całkowicie w swojej władzy.

-A teraz szybko, powtarzaj instrukcje -ponaglił Wyznawca.

Mężczyzna niechętnie usłuchał. Słowa nie miały znaczenia, jak wietrzyk, który wiał im w plecy. Unosiły się w nocnym powietrzu ni­czym fantomy ze snu, jak cienie, które rozproszy słońce. Było tam coś o wykorzystaniu walk ulicznych, które i tak wkrótce miały się skoń­czyć. W Instytucie Emigracji pojawi się wolne stanowisko. „Fałszywe papiery, które posiadam, pozwolą mi na jego objęcie we właściwym czasie". A cały ten spisek miał jeden cel: nie dopuścić, by Gilbert Gosseyn wyjechał na Wenus. Człowiek nie miał pojęcia, kim jest Gosseyn ani na co się ma spóźnić, ale sama metoda była dość jasna. „Wykorzystam każdą władzę w Instytucie, a za czternaście dni, w czwartek, kiedy »Prezydent Hardie« będzie odlatywał na Wenus, zajmę się pewnym wypadkiem, który ma się zdarzyć we właściwym miejscu i czasie... ty zaś sprawisz, że on tam będzie, aby mu ulec.

-Niczego nie mam zamiaru sprawiać - odparł Wyznawca odle­głym głosem. - Przewiduję jedynie, że się tam znajdzie w odpowied­nim momencie. A kiedy ma się zdarzyć ten wypadek?

- O dziewiątej dwadzieścia osiem, czasu strefy dziesiątej. Nastała cisza. Wyznawca zdawał się pogrążony w medytacjach.

- Muszę cię ostrzec - rzekł wreszcie. - Gosseyn to niezwykła istota. Nie wiem, czy to coś zmieni czy nie. W każdym razie nie widzę przyczyny, dla której cokolwiek miałoby ulec zmianie. Zawsze jednak istnieje taka możliwość. Uważaj.

Mężczyzna wzruszył ramionami.

- Zrobię tylko to, co będę mógł. Nie boję się.

- Zostaniesz zabrany w odpowiednim momencie, w zwykły spo­sób. Możesz poczekać tu albo na Wenus.

- Na Wenus - mruknął mężczyzna.

-Znakomicie.

Zapadło milczenie. Wyznawca poruszył się lekko, jakby chciał się uwolnić od więzów obecności tamtego. Cienisty kształt stracił nagle na konsystencji. Lampa uliczna lśniła ostrym blaskiem poprzez czarną materię jego ciała, ale nawet teraz, kiedy stał się bardziej mglisty, ulot­ny, zatarty, pozostawał spójny i nie tracił kształtu. Zniknął cały, jakby go tam nigdy nie było.

Janasen czekał. Był człowiekiem praktycznymi ciekawskim. Już wcze­śniej widywał złudy i teraz był przekonany, że ma do czynienia zjedna z nich. Po trzech minutach ziemia zapłonęła. Janasen wycofał się ostrożnie.

Ogień szalał, ale nie na tyle, żeby nie było widać wewnętrznych części maszyny ze skomplikowanymi obwodami, które biały, syczący płomień pożerał i trawił w bezkształtną masę. Mężczyzna nie czekał do samego końca. Ruszył ścieżką prowadzącą do stacji robokarów.

Kilka minut potem był już w mieście.

Transformacja energii czasowej ciągnęła się w nieokreślonym bliżej tempie aż do ósmej czterdzieści trzy rano pierwszego czwartku marca 2561 roku. Wypadek Gilberta Gosseyna zaplanowany był na dziewiątą dwadzieścia osiem.

8.43 rano. W porcie kosmicznym na szczycie góry nad miastem statek na Wenus „Prezydent Hardie" unosił się w pozycji startowej. Odlot zaplanowano na pierwszą po południu.

Dwa tygodnie minęły od dnia, gdy Wyznawca i jego najemnik ze skąpanego w mroku wzgórza spoglądali w dół na miasto. Dwa tygo­dnie i jeden dzień upłynęły od chwili, gdy strumień energii elektrycz­nej wystrzelił z czary energetycznej w Instytucie Semantyki Ogólnej i dokonał krwawej egzekucji Thorsona. W rezultacie, walki w centrum miasta zakończyły się w ciągu trzech dni.

Robonarzędzia warczały, brzęczały, syczały i pracowały pod kie­runkiem własnych elektronicznych mózgów. W ciągu jedenastu dni gigantyczne miasto wróciło do życia, nie bez wysiłku, nie bez zginania ludzkich karków ramię w ramię z maszynami. Wyniki były olśniewają­ce. Przywrócono dostawy żywności. Większość blizn po bitwie zniknęła. A co najważniejsze, wraz z każdym kolejnym komunikatem z We­nus, z upływem każdego kolejnego dnia znikał lęk przed nieznanymi siłami, które uderzyły w system słoneczny.

8.30 rano. Na Wenus, w kraterze, który kiedyś był tajną bazą galaktyczną Największego Imperium Układu Słonecznego, Patricia Hardie sie­działa w swym drzewnym apartamencie, studiując skróconą wersję prze­wodnika gwiezdnego. Miała na sobie trzydniowej trwałości strój domo­wy; będzie go nosić tylko dzisiaj, a potem wyrzuci. Była młodą i ładną kobietą, ale jej urodę przyćmiewała inna, bardziej niezwykła cecha -władczość. Mężczyzna, który otworzył drzwi i wszedł, zatrzymał się na chwilę, aby na nią popatrzeć. Jeśli nawet usłyszała kroki, nie zareagowała.

EIdred Crang czekał z lekkim rozbawieniem, ale bez urazy. Podzi­wiał i szanował Patricię Hardie, ale młoda kobieta do tej pory nie prze­szła pełnego treningu nie-A. Jej odruchowe i z dawna wpojone reak­cje dawały więc jeszcze o sobie znać. W czasie gdy jej się przyglądał, prawdopodobnie zdołała przebyć cały podświadomy proces akcep­tacji jego wtargnięcia. Podniosła głowę.

- No i co? - spytała.

Szczupły mężczyzna zrobił krok do przodu.

- Nic z tego - odparł.

- Ile informacji to oznacza?

- Siedemnaście - pokręcił głową. - Obawiam się, że działaliśmy zbyt powoli. Przyjęliśmy za pewnik, że Gosseyn spróbuje tu wrócić. Teraz nasza jedyna nadzieja w tym, że będzie na statku, który dziś odlatuje z Ziemi na Wenus.

Przez chwilę panowało milczenie. Kobieta zaznaczyła pewne ustę­py w przewodniku ostrym jak igła przyrządem. Za każdym razem, kie­dy dotykała strony, materiał rozjaśniał się bladoniebieskim światłem. Wreszcie wzruszyła ramionami.

- Nie można na to nic poradzić. Kto by pomyślał, że Enro tak szybko odkryje, co robisz? Na szczęście działałaś szybko i jego żoł­nierze w tym obszarze zostali rozproszeni na tuziny baz i już są wyko­rzystywani do innych celów.

Uśmiechnęła się z podziwem.

- Mój drogi, wykazałeś ogromny spryt, powierzając ich czułej opiece komendantów baz. Tak bardzo pragną mieć pod swoją komen­dą jak najwięcej żołnierzy, że kiedy jakiś odpowiedzialny oficer prze­każe im kilka milionów, po prostu ich ukrywają. Kilka lat temu Enro musiał opracować cały system wykrywania armii, które zaginęły w ten właśnie sposób.

Nagle zmieniła temat.

- Czy wiesz już, jak długo będziemy musieli tu pozostać?

- W tym punkcie nowiny są kiepskie - odparł Crang. - Na Geli 30 mają polecenie odcięcia Wenus od indywidualnej „matrycy" natych­miast po tym, gdy się tam znajdziemy Pozostawiają otwartą drogę dla statków, co już jest dużym ustępstwem, ale dowiedziałem się, że zamykają drogę dla prywatnych deformatorów, czy zdążymy na Gelę czy nie.

Zmarszczył brwi.

- Gdyby tylko Gosseyn się spieszył, zdołałbym ich przetrzymać jesz­cze dzień lub dwa, nie ujawniając twojej tożsamości. Myślę, że musimy podjąć ryzyko. Wygląda na to, że Gosseyn jest ważniejszy od nas.

- Mówisz jakoś dziwnie - zauważyła nagle Patricia Hardie. - Coś się stało. Czy wybuchła wojna? Crang zawahał się:

- Kiedy przesyłałem komunikat, dostroiłem się do jakiegoś wiel­kiego zamieszania rozmów z miejsca w pobliżu centrum Galaktyki. Około dziewięciuset tysięcy statków wojennych atakuje główne siły Ligi w Szóstym Dekancie.

Młoda kobieta milczała przez dłuższy czas. Gdy wreszcie się ode­zwała, w oczach miała łzy.

- A zatem Enro rzucił się na łeb, na szyję. To załatwia sprawę. Skończyłam z nim. Możesz z nim zrobić, co zechcesz, oczywiście, jeśli uda ci się go dopaść.

Crang był nieporuszony.

- To było nie do uniknięcia. Martwi mnie jedynie szybkość, z jaką to nastąpiło. Wyobraź sobie, czekać aż do wczoraj z wysłaniem dok­tora Kaira na Ziemię w poszukiwaniu Gosseyna.

- Kiedy on tam dotrze? - machnęła niecierpliwie ręką. - Ach, prawda, przecież mi mówiłeś. Pojutrze, czyż nie? Eldredzie, my nie możemy czekać.

Wstała i podeszła do niego. Zmrużonymi w zamyśleniu oczami wpatrywała się w jego twarz.

-Nie będziemy chyba musieli podejmować jakiegoś straszliwego ryzyka?

- Jeśli nie będziemy czekać - przerwał jej Crang - Gosseyn znaj­dzie się w odległości dziewięciuset siedemdziesięciu jeden lat świetl­nych od najbliższego transportu międzygwiezdnego.

- Enro może w każdej chwili „upodobnić" bombę atomową do doku - szybko wtrąciła Patricia.

-Nie sądzę, aby chciał zburzyć bazę. Zbyt wiele czasu zajęło jej założenie, a poza tym wydaje mi się, że on wie o twojej obecności tutaj. Spojrzała na niego podejrzliwie.

- Skąd miałby uzyskać tę informację?

- Ode mnie - uśmiechnął się Crang. - Musiałem powiedzieć Thorsonowi, kim jesteś, aby ocalić ci życie. Powiedziałem też przy okazji jednemu z agentów Enro.

-I tak wszystko to są tylko pobożne życzenia - odparła. - Jeśli uda nam się stąd wyrwać, zawsze możemy wrócić po Gosseyna. Crang przyglądał się jej w zadumie.

- Mam wrażenie, że to jeszcze nie wszystko. Zapominasz, że Gos­seyn zawsze przyjmował, iż za nim lub u jego boku stoi istota, którą z braku lepszej nazwy określał mianem kosmicznego szachisty. Natu­ralnie, nie jest to odpowiednie porównanie, ale jeśli już je przyjmiemy, musimy liczyć się z drugim graczem. Szachy nie są grą jednoosobo­wą. I jeszcze jedno: Gosseyn uważał się za pionka mniej więcej z ostatniego rzędu. Sądzę, że teraz, kiedy zabił Thorsona, stał się hetma­nem. A niebezpiecznie jest pozostawać hetmanem w miejscu, z które­go nie można się ruszyć. Powinien znajdować siew przestrzeni, pośród gwiazd, gdzie będzie miał możliwie największą swobodę manewrów. Dopóki gracze mogą planować i wykonywać ruchy, nie zdradzając się i nie narażając na odkrycie, Gosseyn znajduje się w śmiertelnym nie­bezpieczeństwie. Uważam, że opóźnienie nawet o kilka miesięcy może mieć fatalne skutki.

- Właściwie dokąd się wybieramy? - zapytała po krótkim mil­czeniu.

- Użyjemy normalnych przekaźników, ale zatrzymamy się gdzieś, żeby zasięgnąć języka. Jeśli moje obawy się potwierdzą, jest tylko jedno miejsce, do którego możemy się udać.

- Więc jak długo zamierzasz czekać? Crang spojrzał na nią poważnie.

- Jeśli nazwisko Gosseyna znajduje się na liście pasażerów „Pre­zydenta Hardie"... a otrzymam tę listę natychmiast po starcie statku z Ziemi... będziemy czekać na jego przybycie, to znaczy trzy dni i dwie noce od dziś.

- A jeśli jego nazwiska nie ma na liście?

- Wtedy wiejemy stąd, gdy tylko się o tym przekonamy. Okazało się, że nazwiska Gilberta Gosseyna nie było na liście pasażerów „Prezydenta Hardie".

8.43 rano. Gosseyn gwałtownie zerwał się z łóżka i niemal natych­miast uświadomił sobie trzy rzeczy: która jest godzina, że słońce świe­ci przez okno pokoju hotelowego oraz że wideofon obok wezgłowia brzęczy cicho, ale natrętnie.

Nagle przypomniało mu się, że właśnie dziś „Prezydent Hardie" odlatuje na Wenus. Ta myśl poraziła go. Wskutek walk transport mię­dzyplanetarny zredukowano do jednego statku na tydzień, a on wciąż miał problemy z uzyskaniem zezwolenia na wylot właśnie dziś. Pochy­lił się i włączył odbiornik, ale ponieważ wciąż był w piżamie, ekran pozostawił wyłączony.

- Tu Gosseyn - rzekł.

- Panie Gosseyn - rozległ się męski głos - tu Instytut Emigracji.

Gosseyn zesztywniał. Wiedział, że to dzień podjęcia decyzji, a

w głosie jego rozmówcy brzmiał ton, który wcale mu się nie spodobał.

- Kto mówi? - rzucił ostro.

- Janasen.

- Och - skrzywił się Gosseyn. Właśnie ten człowiek przez cały czas rzucał mu kłody pod nogi, żądał do niego świadectwa urodzenia i różnych innych dokumentów, aż wreszcie odmówił przyjęcia pozy­tywnego dla Gosseyna wyniku testu wykrywaczem kłamstw. Janasen był niższym urzędnikiem. Nie wiadomo, jak doszedł do tego stanowi­ska, biorąc pod uwagę jego niemal patologiczną niechęć do wykazy­wania własnej inicjatywy. Nie był to partner do rozmowy w dniu odlo­tu statku na Wenus.

Gosseyn sięgnął do wyłącznika i włączył ekran. Czekał, aż obraz ustabilizuje się nieco, po czym rzekł:

- Słuchaj no, Janasen, chcę rozmawiać z Yorke'em.

- Otrzymałem instrukcje od pana Yorke'a - odparł Janasen. Pomi­mo chudości jego twarz wyglądała zdumiewająco gładko.

- Połącz mnie z Yorke'em - nalegał Gosseyn. Janasen udał, że nie słyszy.

- Zdecydowano, że ze względu na niespokojną sytuację na We­nus... - zaczął.

-Wyłącz się! -rozkazał Gosseyn niebezpiecznym tonem. -Będę rozmawiał tylko i wyłącznie z Yorke'em.

-... ze względu na nieustabilizowaną sytuację na Wenus, pański wniosek został odrzucony - kontynuował Janasen.

Gosseyn był wściekły. Przez dwa tygodnie ten urzędas wodził go za nos, a teraz, w dniu odlotu, przekazał mu decyzję odmowną.

- Odmowa ta - ciągnął Janasen - nie pozbawia pana prawa do złożenia ponownego wniosku, kiedy sytuacja na Wenus zostanie wyjaśniona, dzięki dyrektywom Wenusjańskiej Rady Imigracyjnej.

- Powiedz Yorke'owi, że zjawię się u niego zaraz po śniadaniu -odburknął Gosseyn.

Lekko uderzył placami w klawisz, przerywając połączenie. Ubrał się szybko i przystanął na chwilę, żeby obejrzeć się w dużym lustrze, wiszącym w jego pokoju. Ujrzał wysokiego człowieka w wieku około trzydziestu pięciu lat, o poważnej twarzy. Na pierwszy rzut oka wyglą­dał normalnie, ale ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin