Chłopaki, wszyscy idziecie do piekla.rtf

(97 KB) Pobierz
ANDRZEJ ZIEMIAŃSKI

ANDRZEJ ZIEMIAŃSKI

urodził się w 1960 roku, jest architektem i mieszka we Wrocławiu. Debiutował zbiorem opowiadań Daimonion w 1985 roku, Potem opublikował szereg powieści, m.in. Wojny urojone, Bramy strachu, Dziennik czasu plagi. Zabójców szatana, Nostalgię za Sluag Side (dwie ostatnie wspólnie z Andrzejem Drzewińskim), oraz Przesiadkę w pnedpieklu (pod pseudonimem Patrick Shoughnessy). Jako pisarz zamilkł na ponad dekadę, by powrócić już w nowym tysiącleciu opowiadaniami — m.in. Bomba Heisenberga, Waniliowe plantacje Wrocławia, Autobahn nach Poznań - i powieścią Achaja (2003, 2004). Laureat Nagrody im. Janusza A. Zajdla i „Sfinksa".


Czarna wołga podjechała pod budynek Komitetu Wojewódzkiego Partii we Wrocławiu. Wysiadło z niej dwóch mężczyzn i jedna kobieta. Pierwszy szedł wysoki, barczysty ochroniarz; za nim — działacz tere­nowej organizacji partyjnej, szpakowaty, lekko pochylony. Kim była kobieta, nie wiedział nikt z obsługi wielkiego budynku położonego nad samą Odrą.

Caia trójka weszła przez ogromne drzwi, skręciła w długi korytarz po lewej. Wspięli się po schodach. Właściwy gabinet znajdował się tuż obok. Ochroniarz został na zewnątrz, a kobieta i starszy mężczyzna, sprawdzeni przez sekretarkę, podążyli do środka.

— Towarzyszu pierwszy sekretarzu — zameldował szpakowaty, zdej­mując kapelusz. — Znalazłemją.

Wielki tlustawy mężczyzna siedzący za biurkiem wskazał obojgu krzesła. Przez prymitywny interkom zamówił kawę. Sam nalał do trzech kieliszków koniak, otrzymany niedawno jako łapówka. Trunek zresztą znakomity, oryginalny, bardzo dobrej marki. Dłuższą chwilę czekali, aż sekretarka przyniesie trzy szklanki wypełnione dziwną cieczą, która w latach siedemdziesiątych płynęła w kranach. Po zagotowaniu zalano nią tak zwaną plujkę; mieloną kawę, która charakteryzowała się tym, że nie opadała na dno po zaparzeniu, kto więc owego napoju spróbował, zaczynał odruchowo pluć, usiłując pozbyć się z ust drobnych ziarenek.

— To na pewno ona, towarzyszu? — spytał mężczyzna za biurkiem, spoglądając na przybyłą ze szpakowatym kobietę.

— Tak, towarzyszu pierwszy sekretarzu. Przeszukaliśmy całe Biesz­czady. To cud, żeśmy ją znaleźli.

— Cudów nie ma. — Pierwszy sekretarz otworzył szufladę i wyjął z niej małą kartkę. — Ale spisaliście się dobrze. Proszę. To dla was.

Szpakowaty podniósł się z fotela i stanął prawie na baczność. Talon na samochód! Ta karteczka to talon na samochód dla niego! Nie mógł uwierzyć we własne szczęście.

Pierwszy sekretarz spojrzał na kobietę.

— Jesteście, towarzy... o, przepraszam. Jest pani wróżką?

Kobieta skinęła głową. Tłusty mężczyzna zapalił carmena. Długą chwilę badałją wzrokiem.

— Wie pani, w Ameryce, w latach pięćdziesiątych w wielu barach wisiał napis: „Skoro jesteś taki mądry, to dlaczego nie jesteś bogaty". Mam w związku z tym pytanie. Skoro potrafi pani przewidywać przy­szłość, to dlaczego ani razu nie wygrała pani w totolotka?

Kobieta uśmiechnęła się lekko.

— Pieniądze są mało ważne. Mnie nie kupi pan talonem na samo­chód.

— A czym mógłbym panią kupić?

— Niczym. Ale potrzebuję pańskiej przysługi.

— Jakiej?

— Dysponuje pan potężną organizacją, monstrualnymi funduszami. Powiem panu, jak przetrwać najgorsze, jak zachować, a nawet pomno­żyć pieniądze. Za jedną jedyną rzecz.

Popiół z carmena spadł na blat biurka.

— Co to znaczy „przetrwać najgorsze"?

— Socjalizm w Polsce upadnie. Już niedługo przestanie istnieć Zwią­zek Radziecki.

Pierwszy sekretarz wybałuszył oczy, po czym wybuchnął śmiechem. Szpakowaty towarzysz usiłował śmiać się jeszcze głośniej, demonstru­jąc swe niezachwiane przekonanie o zwycięstwie socjalizmu.

Wróżka zmrużyła oczy.

— Sprawa, dla której mnie pan wezwał, jest banalna. I od razu udzielę odpowiedzi: tak, będę mogła to przewidzieć.

Choć mówiła cicho, obydwaj rechoczący mężczyźni usłyszeli ją, gdy dodała:

— Ważniejsze, że powiem wam, co zrobić z tymi kontami bankowymi. Wie pan, którymi? Tymi, co nie istnieją i nigdy nie istniały.

Pierwszy sekretarz natychmiast przestał się śmiać. Papieros wypadł mu z dłoni, by dopalać się na pokrytym suknem blacie biurka. Przez długą chwilę w gabinecie panowała idealna cisza. Wypełniał go swąd tytoniu pomieszany z wonią tlącego się materiału. Szpakowaty mężczy­zna wykazał się najlepszym refleksem. Wrzucił niedopałek do popiel­niczki i, klepiąc otwartą dłonią, zgasił żar sukna.

Pierwszy sekretarz spojrzał na niego, przygryzając wargi.

— Dziękuję wam, towarzyszu. Wykazaliście się dobrą postawą par­tyjną, udowodniliście, że jesteście zaangażowani. Poruszę to na egze­kutywie.

Ponownie wysunął szufladę, wyjął z niej talon na pralkę i podał szpa­kowatemu, nachylając się nad biurkiem.

— A teraz zaczekajcie na panią w sekretariacie. Odwieziecie ją z powrotem w Bieszczady.

— Dziękuję, towarzyszu pierwszy sekretarzu,

— To partia wam dziękuje. Dobrze się spisaliście.

Po wyjściu mężczyzny pierwszy sekretarz długo sączył kawę, paląc następnego papierosa. Potem warknął:

— Co pani wie o tych kontach? Wróżka uśmiechnęła się ciepło.

— Powiem panu, co zrobić z pieniędzmi ijakje zachować po upadku Związku Radzieckiego.

Tym razem pierwszy sekretarz nie rechotał.

— Powiem panu — kontynuowała —jak zbudować imperium finan­sowe. Powiem panu, jak odnaleźć zaginionego syna...

Widzącjego szeroko otwarte oczy i drżące nagle dłonie, dodała:

— Żyje, żyje. Spokojnie. — Tym razem ona się roześmiała, —jak par­tyjniak wzywa na pomoc wróżkę, to chodzi o coś, z czym milicja nie może sobie poradzić — odgarnęłajasne włosy. —Ja sobie poradzę.

— Na pewno?

Spojrzała mu prosto w oczy. -Tak.

— Co mam dla pani zrobić? — spytał zupełnie poważnie. Pierwszy sekretarz Komitetu Wojewódzkiego Partii we Wrocławiu

rozmawiający z wróżką. Surrealizm. Ale dziewczyna potrafiła go prze­konać. Samą swoją postawą. Wyrazem twarzy. Gdzieś w podświadomo-

ści odzywał się nieufny głos: „No, ale przecież nie ma prawdziwych wróżek!" Sam jednak kazałją sprowadzić, zdesperowany po zaginięciu syna.

— Znajdzie go pani? Naprawdę żyje? -Tak.

Westchnął ciężko. Ale się uspokoił.

— Co mam dla pani zrobić?

Przynajmniej był rzeczowy. Po raz pierwszy poczuła do niego cień sympatii. Wyjęła z torebki zatkaną korkiem probówkę z jakimś płynem, fiolkę ze spirytusem, kłębek waty i strzykawkę.

— Cena będzie bardzo wysoka.

— Jaka? Dwie walizki nielegalnych baksów? Wzruszyła ramionami.

— Nie zależy mi na pieniądzach. Ale... jestem patriotką. Rozpocznie pan misję w czasie.

— jaką?

— Taką, która zostanie zrealizowana po dziesiątkach lat.

Zdusił papierosa w popielniczce. Znowu zwątpił. Przez chwilę wyda­wała mu się osobą rozsądną, a teraz... Przypomniał sobie jakieś opowia­danie science fiction, które czytał za młodu.

— Wie pani — skrzywił się. — Nie mamy maszyny czasu.

— I nie potrzebujecie. Wykorzysta pan część pieniędzy, które pomogę panu pomnożyć, i jedną rodzinę.

— Nie rozumiem.

— Chcę jednej rodziny, która będzie szkolić swoje dzieci, a one będą szkolić swoje dzieci, aż do skutku. Do wypełnienia misji. Za kilkadzie­siąt łat. Gdy będzie pan już od dawna martwy. Ja zresztą też. Ale zależy mi na tym.

Zacisnął zęby. Potem zerknął na oprawioną fotografię syna.

— Jaka to misja?

Kobieta wbiła igłę strzykawki w korek probówki. Odsuwając tłok, napełniła pojemnik mętnym płynem. Odwinęła sobie rękaw. Wata i spi­rytus. Zdezynfekowała skórę. Pomagając zębami, zacisnęła gumową rurkę wokół ramienia. Obróciła strzykawkę igłą do góry i przycisnęła lekko, aby się upewnić, że nie pozostało w środku powietrze.

—  Mam wezwać lekarza? — spytał pierwszy sekretarz.

Zaprzeczyła ruchem głowy. Uderzyła się kilka razy dłonią w zgię­cie ramienia, a potem wbiła igłę w żyłę. Cofnęła tłok, mieszając płyn z krwią.

— Czy odnajdzie pani mojego syna? — spytał sekretarz. —Jaką misję mam spełnić?

— Zaraz się dowiesz. — Kobieta przycisnęła tłok strzykawki. Chwilę później zaczęła wyć.

Trójkąt Bermudzki to nieoficjalna nazwa pewnego obszaru Wrocła­wia, która wzięła się stąd, że w niewytłumaczony sposób znikały tam różne rzeczy. Co gorsza, znikali też ludzie. Milicja twierdziła, że to po prostu dzielnica o najwyższym wskaźniku przestępczości w mieście. Ale funkcjonariusze nie mieli racji. To że ktoś został obrabowany, chlaś­nięty nożem po gardle albo walnięty „brykówą" w tył głowy, w żaden sposób nie tłumaczyło, jakim cudem ciało dematerializowało się następ­nie w starej, niemieckiej studzience ściekowej. Nie udawało się go zna­leźć i już. Trójkąt Bermudzki.

Potem, w roku 1997, wielka powódź doprowadziła do zawalenia się części budynków. Wzniesiono nowe, a stare remontowano, czasem zostawiając tylko fasady i sprzedając za ciężkie pieniądze. Dzielnica traciła złą sławę. W roku 2020 kolejny wielki kryzys sprawił jednak, że w ciągu kilku lat odzyskała „dawny blask". Znowu zaczęto ją nazywać Trójkątem Bermudzkim. Po raz kolejny w dziejach Wrocławia rzeczy i ludzie znikali tam w niepojęty sposób. Żadnych zwłok, żadnych ukradzionych przedmiotów, żadnych samochodów nie udało się nigdy znaleźć. Czarna dziura. A poza tym, mimo gęstego zaludnienia i bez­domnych koczujących wśród ognisk pod gołym niebem, nigdy nie było świadków zbrodni — dematerializowali się w równie niewytłumaczalny sposób.

Dobrze, że Wrocław nie ma dostępu do morza. Znikające krążowniki mogłyby przyprawić rząd o niezły ból głowy. Chociaż zagubiony czołg podczas pacyfikacji zamieszek też stanowił niezłą zagadkę.

Kilkadziesiąt lat później, mniej więcej w połowie stulecia, pod koniec grudnia, pewien mężczyzna przekroczył granicę Trójkąta Bermudz-kiego. Miał na sobie militarny kamuflaż przypominający łachmany bez­domnych usiłujących się ogrzać przy ogniskach w koszach na śmieci. Nawet twarz pomalował tak, że sugerowała zarazem odmrożenie, jak i skrajne wyczerpanie. Przekradał się powoli pomiędzy skostniałymi ludźmi, udając chwiejny, niepewny chód.

Mężczyzna był snajperem. Łachmany kryły mały karabin steyera. Przyszedł tu w jasno określonej misji. Ktoś miał dzisiaj zostać wysłany do pewnego świętego. Konkretnie do Świętego Piotra.

Z naprzeciwka zbliżał się człowiek będący dokładnym przeciwień­stwem snajpera. Miał na sobie fantastyczną kurtkę z prawdziwego puchu kaczego. Na pewno kosztowała co najmniej kilka tysięcy zasił­ków dla bezrobotnych. Spodnie jeszcze lepsze: czyściuteńkie, lśniące, podkreślające jego kształtne, proste nogi i wąski tyłek. Buty — zupełny odlot. Musiały mieć coś wmontowane w podeszwy — bo przecież nie da się stąpać tak lekko.

Ludzie odwracali głowy, żeby się mu przyjrzeć. Wymuskany paniczyk miał na oczach ciemne, przeciwsłoneczne okulary. W nocy, w grudniu, w śnieżnej zamieci? Noktowizory, przyrządy na podczerwień, radary — nieważne. „Już stąd nie wyjdziesz, gościu! Znikniesz jak wszystko inne! A sama twoja kurtka wyżywi przez rok parę osób".

Mężczyzna jednak nie przejmował się wrogimi spojrzeniami.

Snajper był już blisko. Zobaczył dwóch ludzi siedzących przy ogni­sku. Chłopak w wieku około szesnastu lat, owinięty w dwa koce, i siwiu­teńki, brodaty starzec o trzęsących się rękach. Snajper nie mógł dobrze

wymierzyć w śnieżnej zamieci. Podszedł jeszcze bliżej. Wycelował w chłopca. Ten jednak kątem oka zauważył ruch. Przez zasłonę wirują­cych, białych płatków dojrzał snajpera.

Jedna krótka chwila. A dla niego — koniec świata. Fachowiec z super­nowoczesną bronią i biedny, dygoczący z zimna chłopak.

Nastolatek zobaczył nikłe odblaski namierników. Był pewien, że kula jest przeznaczona dla niego. Nie miał pojęcia, dlaczego, ale wiedział, że umrze. Drżenie wychłodzonego ciała ustało. Nie był tchórzem. To po prostu koniec świata. 1 już.

Mężczyzna w eleganckiej, puchowej, czarnej kurtce dotarł właśnie do celu swojej wędrówki. Jeden z rękawów rozszerzył się nagle i prosty mechanizm włożył mu w dłoń przymocowany do przedramienia pisto­let już przeładowany i odbezpieczony.

Świat nie kończył się jednak. A przynajmniej nie dla chłopaka.

Snajper nie miał żadnej szansy. Miękka, bezpłaszczowa kula trafiła go prosto w potylicę. Druga — z jego głowy zrobiła miazgę.

Ludzie wokół wstawali, zszokowani hukiem. Nie uciekali. To nie była przecież zwykła dzielnica. To był Trójkąt Bermudzki. Podchodzili bliżej, z ciekawością przyglądając się paniczykowi, który nie opuści już tego kwartału; na pewno nie żywy.

Chłopak przy ognisku powiedział cicho:

— Dziękuję.

Mężczyzna w eleganckiej kurtce podszedł ku rozpalonemu do czer­woności koszowi na śmieci. Przykucnął.

— Pozwolą panowie, że się przedstawię?

Jego słowa i przesadnie poprawny sposób wyrażania się robiły więk­sze wrażenie niż strzały z broni palnej. Wybałuszyli nań oczy. On sam jednak nie przejmował się, że wygląda jak rajski ptak w latrynie. Konty­nuował spokojnym tonem.

— Nazywam się Maciek Śleszyński. Ten tam — wskazał kciukiem na trupa snajpera, którego właśnie ograbiano z dobytku — został wysłany, żeby cię zabić.

— Wiem. Widziałem — powiedział chłopak. Zdecydowanie nie był tchórzem. — Ale kto chciałby mnie zabić? Po co?

— To trochę bardziej skomplikowana sprawa. Proszę, oto mój bilet wizytowy. — Śleszyński podał mu srebrny kartonik. — Gdybyś miał jakieś kłopoty, zadzwoń, przyjdź, skontaktuj się.

— Ale... Ale o co w tym wszystkim chodzi?

— On miał cię zabić, żeby mógł przeżyć ten staruszek — wskazał pal­cem na siwowłosego brodacza, który obserwował scenę zbaraniały. — A moje zadanie jest odwrotne. Rozumiesz?

Chłopak udowodnił, że zdecydowanie nie był też idiotą.

— O Jezus Maria! Nie zrobisz tego!

— Zrobię — powiedział beznamiętnie Śleszyński i zastrzelił staruszka. Czysto, prosto w czoło.

— Jezus, Jezus, Jezus... — chłopak ścierał rękawem krew z twarzy.

— Nie wzywaj imienia Pana naszego nadaremno — zakpił Śleszyński, Wstał lekko. Rękaw kurtki rozwinął się znowu i mechanizm na przedra­mieniu schował broń.

— Pamiętaj: coś ci zagraża, czujesz się źle, samotny... Zadzwoń — uśmiechnął się sympatycznie, acz nadal kpiąco.

Mieszkańcy Trójkąta nie zamierzali mu jednak darować.

— Zabić go! Zabić go! — krzyczał jakiś obdartus. — Załatwił dwóch naszych!

Śleszyński podszedł do niego, popatrzył prosto w oczy.

— Słucham?

Tamten wyraźnie wymiękł, stojąc twarzą w twarz z uzbrojonym mężczyzną. Rozejrzał się po innych bezdomnych. Ktoś skryty w tłumie podjął okrzyk:

— Weźcie brykówy i cegły! Załatwimy go!

Tłum wokół zaczął podnosić narzędzia zbrodni prosto z ulicy. Czarna kurtka rozchyliła się znowu. Tym razem na plecach. Wypadło z niej małe, metalowe pudełko, Ci, którzy kiedyś służyli w wojsku, rzucili się natychmiast do ucieczki. Pozostali patrzyli ze zdziwieniem, jak Wiedźma 7 rozkłada pajęcze nogi. Żadne zachodnie bajeranctwo: nor­malna, wojskowa seria z fabryki w Mielcu.

Wiedźma otworzyła na razie tylko jedno oko i przyglądała się otocze­niu. Tłum jednak instynktownie zrozumiał, że lepiej się cofnąć.

— Dobranoc państwu — powiedział Śleszyński i spokojnym krokiem ruszył wzdłuż ulicy. Wiedźma truchtała za nim na swoich pajęczych nogach, odwrócona tyłem. Coś musiało być nie tak z krajowym opro­gramowaniem, bo metalowa powłoka drugiego oka drgała nieustannie. I — natychmiast to pojęli — lepiej, żeby się nie otworzyła. Wykonali klasyczne „padnij", uciekali, kryli się za nieczynnymi latarniami... Cho­lera wie, co wykombinowali nasi inżynierowie?! Ajak odpali z drugiego oka? Boże, o czym myślał konstruktor, który to stworzył? Co pił? Ja cię pierdolę! — zaraz odpali ze wszystkich oczu! Panika rosła.

Wiedźma jednak była dobrze zaprojektowana. Po zrobieniu kilku­dziesięciu kroków wskoczyła Śleszyńskiemu na kark, zwinęła nogi i wpełzła z powrotem pod elegancką kurtkę.

Chłopak prawie zasypiał w sążnistej kolejce do biura pomocy spo­łecznej. Przedtem w Urzędzie Zatrudnienia powiedzieli mu, że szesna­stolatkom żaden zasiłek nie przysługuje. Posłali go do schroniska Brata Alberta. Dowiedział się tam, że i tak mają przepełnione sale. Wysłali go do sióstr urszulanek, gdzie usłyszał, że chłopców nie przyjmują. Polski Czerwony Krzyż z kolei nie zajmował się indywidualnymi przypadkami. Caritas miał go gdzieś. Pozostała Państwowa Opieka Społeczna.

W korytarzu prowadzącym do biur opieki, gdzie wiła się długa kolejka, samotna kobieta siedziała na jedynym ustawionym pod ścianą krześle. Nie interesowała się w ogóle ludźmi wokół i ani razu nie spojrzała na z rzadka otwierające się drzwi, na które wszyscy patrzyli z nadzieją niczym na wrota Sezamu. Kobieta miała na sobie krótki płaszcz, który

otulał ja jak migoczący zwój światła. Spod niego wystawały kształtne nogi w połyskujących złoto pończochach. Buty na wysokim obcasie dopełniały obrazu, zupełnie nie pasującego do przepychających się łachmaniarzy.

Dwóch mężczyzn, którzy zatrzymali się przy chłopcu, wywołało jed-nakjej reakcję. Wstała energicznie i podeszła bliżej.

— Wyskakuj z forsy, mały — powiedziałjeden z mężczyzn. Kobieta rozwinęła elektryczną nahajkę i smagnęła go przez plecy.

Szok, rozerwane ubranie, rozcięta skóra, oparzenia trzeciego stopnia. Drugi cwaniak miał jeszcze większego pecha. Dostał prosto w twarz. Wyjąc, poleciał w tył i wbił się wprost w ściśnięty w kolejce tłum.

Elektryczny pejcz zwinął się wokół nadgarstka kobiety w gustowną bransoletę, ale nadal łypał zimnym ślepiem, gotowy do natychmiasto­wej reakcji.

— No, trzymaj się, mały — powiedziała. — Dzisiaj już ci chyba nic nie zagraża.

Chłopak wyskoczył z kolejki.

— Jezu... Niech mi pani powie... Co się dzieje?

— Nie jestem od wyjaśniania — odparła. — Masz pytania? Zadzwoń do mojego brata.

— Do tego z wielkim pistoletem?

— Dał ci chyba bilet wizytowy.

Miała tylko kilka sekund, zanim wpadną tu ochroniarze, zaalarmo­wani tym, co widzieli na monitorach. Ruszyła w stronę wyjścia.

— Proszę pani! — pobiegł za nią. — Wy mnie chronicie? Nie odpowiedziała.

— Przepraszam. Ale czy nie mogłaby mi pani dać... pożyczyć kilku groszy na chleb? Umieram z głodu!

Zerknęła przez ramię.

— Nie. Nie jesteśmy po to, żeby ci pomagać, Mamy cię tylko chronić. Przyspieszyła kroku. Chłopak został z tyłu.

— Mam wrażenie, że mnie pani nie lubi.

Zatrzymała się na krótką chwilę. Odwróciła. Popatrzyła mu prosto w oczy.

- A jak lubić człowieka, przez którego zmarnowałam sobie życie? — prawie szepnęła, ale dosłyszał.

Potrząsnęła głową i ruszyła biegiem. Otworzyła drzwi dokładnie w momencie, kiedy na schodach słychać już było łoskot podkutych butów ochroniarzy.

Źli ludzie zabili kogoś luźno powiązanego z misją i jego ciało podrzu­cili do sypialni w luksusowej willi. Umieścili je w wielkim, małżeńskim łożu i przykryli kołdrą.

Śleszyński wrócił do domu późną nocą. Nie chciało mu się nawet zapalać światła. Był zbyt zmęczony. Zrzucił ubranie w salonie. Potem szybki prysznic. Nagi przeszedł do sypialni i po omacku włożył przygo­towaną wcześniej piżamę. Ledwo się położył, kiedy zadzwonił telefon....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin