Waniliowe Plantacje Wrocławia.rtf

(148 KB) Pobierz
FRANK HERBERT

ANDRZEJ ZIEMIAŃSKI

 

 

 

waniliowe plantacje Wrocławia


Mężczyzna o niebieskich oczach wyjechał z Wrocławia po zmroku. Właściwie bez celu, tylko żeby się przeje­chać. Karoserie samochodów z przeciwka lśniły odblaskami - widział je, skrzące cienie, w świetle reflektorów. Niczym pilot w kabinie wahadłowca - przed nim zmieniające się wykresy na panelu radia, diody, podświetlane wskaźniki, ledy, wyświetlacze na desce rozdzielczej... i ta strzałka na głównym zegarze nieprzerwanie przesuwająca się w prawo. Porwał go pęd, zatracił poczucie czasu. Mknął w stronę Zgorzelca czteropasmową autostradą, bez planu, bez reflek­sji, upajał się szybkością. Coraz prędzej, coraz dalej. Na wy­sokości Legnicy zauważył tira z rozerwaną oponą, który forsował pas zieleni dzielący obie jezdnie i zmierzał dokład­nie w jego kierunku...

Wypadek samochodowy to chwile, w których wszystko dzieje się nieprawdopodobnie szybko.

Ale jednocześnie czas rozciąga się w dziwny sposób. Nie­bieskooki mężczyzna widział ogromną masę naprzeciw - regularny osiemnastokołowiec - czterdzieści ton stali, plastyków i gumy sunący niekontrolowanym poślizgiem, jak superciężka brona mieląc trawnik i wyrzucając w górę fontanny ziemi... Wiedział, że nie uniknie zderzenia. Wszystko działo się tak szybko. Ale czas zyskał nowy wymiar. Na kil­ku ostatnich metrach zdążył irracjonalnie przemyśleć kilka spraw. Czy jestem trzeźwy? Jestem. Nic mi nie zrobią. Czy samochód ma aktualne badania techniczne? Ma. OK. To w porządku. Ciekawe, czy przeżyję...

Kierowca tira musiał być szoferem z dziada pradziada. Widząc, że musi zmiażdżyć małe auto swoją monstrualną masą, dokonał cudu. Przy praktycznie nieczynnym, zmasa­krowanym układzie kierowniczym sprawił, że niemożliwe stało się możliwe. Puścił hamulec, choć wszystko w jego spanikowanym organizmie krzyczało, żeby nie puszczać do końca, i odbił w prawo. Okazał się cholernym geniuszem! Prawie Bogiem. Sprawił, że stał się cud. Osobowe autko zamiast wmulić się pod pakę i obciąć głowę pasażerowi wbiło się dokładnie w wielkie przednie koło ciężarówki.

Mężczyzna o niebieskich oczach usłyszał wybuch ładunku pirotechnicznego napinającego pasy. Nos rozpieprzyła mu poduszka powietrzna. Strefy zgniotu przyjmowały swój stan "kompaktowy". Komputer luzował pasy nie chcąc do­prowadzić do uszkodzeń wątroby, metalowe wahacze wcisnęły silnik pod nogi pasażera, żeby nie zamienić jego pisz­czeli w kostną mączkę, kolumna kierownicy odpaliła wła­sne ładunki i ustawiła się w pozycji na sztorc, żeby nie rozgnieść mu czaszki. Poduszka powoli wypuszczała powie­trze.

Obudził się we wnętrzu rozjaśnionym widmową poświa­tą. Chryste! Żył? Ile miał na liczniku? - idiotyczna myśl. - Sto sześćdziesiąt? Sto osiemdziesiąt? Kurwa, czy za to mo­gą oskarżyć? Jezuuuuuu... Co za aberracje. Żyje. Żyje... To najważniejsze.

Skąd poświata? Zerknął w bok. Plastykowa tulejka che­micznego światła wypadła ze skrytki i walnęła w coś... Ale numer. Dostał tę tulejkę podczas powodzi we Wrocławiu. Wystarczyło zgnieść umieszczony w plastykowej otulinie szklany cylinder i potrząsnąć - pomarańczowe światło, wy­wołane reakcją chemiczną, sprawia, że urządzenie świeci przez sześć godzin. Wstrząs spowodowany wypadkiem uru­chomił ten tandetny cud nowoczesnej techniki. Strzępy zmasakrowanego metalu wokół lśniły pomarańczowo...

Jezu... Jakie straty? Zamknął jedno oko, potem drugie. OK. Oba w porządku. Wątroba, żebra, kark. Ale ciepło... Kolana, stopy, łokcie... Brzuch, krocze, uda, ręce... Czuł w ustach słoną ciecz. Spokojnie. To tylko poduszka po­wietrzna złamała mu nos. OK. Wszystko w porządku. Para­liż? Poruszył palcami rąk i nóg. Nie był sparaliżowany, ale... to może nastąpić później. Nie pamiętał. Cała jego wie­dza na ten temat pochodziła z filmów. Nie ruszać się. Nie powinien się ruszać. Złamania? Nie sposób stwierdzić w tej chwili. Zaraz. Może się przecież spalić! Jezuuuuussss!!! Stę­kając z wysiłku usiłował namacać lśniący w pomarańczo­wym chemicznym świetle chromowany spust gaśnicy. Nie, nie, spokojnie. Przerywacz odciął dopływ paliwa. Ciekawe, czy tamten tir też miał podobne urządzenie? Bez znaczenia - usiłował opanować strach - osiemnastokołowiec musiał być napędzany dieslem, a ropa nie pali się łatwo. Spokoj­nie. Zresztą, cóż mógł tirowi zrobić wbijając się w koło rap­tem dwutonowym pojazdem. Ale... szlag! Przecież ci, co je­chali z tyłu, musieli się również wrąbać w pancerną prze­szkodę.

Był napakowany adrenaliną po dziurki w zakrwawionym nosie. Organizm usiłował pomóc pompując krew do orga­nów życiowo ważnych, do mózgu i wątroby. Czuł ciepło w brzuchu, głowie i chłód w palcach i stopach. Mózg też się starał. W myślach obracał pamiętaną skądś instrukcję: "Je­śli miałeś wypadek na autostradzie, to nie wysiadaj z roz­walonego auta. Następne pojazdy będą wbijać się z tyłu. A większe szansę masz siedząc choćby, w potrzaskanym, ale blaszanym bunkrze niż w bezpośredniej konfrontacji z czy­imś zderzakiem. Siedź na dupie, kurwa twoja mać, i nie od­pinaj pasów!!!"...

Wysiadać. Dobre sobie.

Właściwie nie mógł się ruszać. Pochylił lekko głowę. Krew z nosa pociekła na koszulę. Nawet gdyby chciał, nie mógł opuścić samochodu. Nie bardzo wiedział, która część poskrę­canej blachy to drzwi... Zmartwiałym, jakby należącym do kogoś innego palcem wyszarpnął zawleczkę spustu gaśnicy. Zawisła mu na kciuku. Nic więcej nie mógł zrobić. Radio już nie grało, strzaskany akumulator musiał spuścić płyn.

- Tutaj! Tutaj! - usłyszał krzyki na zewnątrz. - O żesz... Szlag!

Jak długo był nieprzytomny? Znowu krzyki:

- Dawaj nożyce! Tutaj!

Nożyce? Drogowi ratownicy. Był nieprzytomny przynaj­mniej pół godziny. Dwadzieścia minut? Piętnaście? Nie mogli szybciej dotrzeć na miejsce. A może... Trach! Usłyszał głośny trzask.

- Żyje pan?

Co za idiotyczne pytanie.

- Wyciągnijcie mnie - odparł równie idiotycznie.

- Proszę płytko oddychać! Proszę wykonywać polecenia. Trach!

- Proszę rozluźnić mięśnie. Proszę się nie bać. Zaraz pa­na wyciągniemy.

Trach! Blacha poddawała się naciskowi stalowych ramion pneumatycznego rozwieracza.

- Wszystko w porządku. Wszystko jest w najlepszym po­rządku - widział już hełm ratownika, który recytował zda­nia z instrukcji. - Proszę rozluźnić mięśnie, proszę się nie bać, już jesteśmy. Zaraz pana wyciągniemy! Proszę współ­pracować. Proszę nie zasypiać.

Kto, kurwa, pisze im te teksty? Stary spec od bhp?

Trach! Nożyce cofnęły się poza zasięg wzroku. Poczuł, jak kilka rąk usiłuje go objąć. Blask pomarańczowego chemicz­nego światła w środku zmniejszył się nieco. Ktoś założył mu kołnierz ortopedyczny. Ktoś nożem przeciął pasy. Za­częli go wyciągać. Bał się bólu. Ale właściwie nie poczuł ni­czego poza naciskiem dłoni.

- Jeeeeezu, chyba cały.

- Już w porządku. Już w porządku - położyli go na pobo­czu. Facet w białym kitlu robił zastrzyk w udo. - Proszę się nie ruszać.

Oślepiające światło laryngologicznej latarki wielkości ołówka. Potem nowe ukłucie, tym razem w dłoń.

- Są jego dokumenty, o tu...

- Założyliśmy panu wenflon, panie... Wasilewski. Proszę się nie ruszać, proszę współpracować.

Ktoś rozciął zakrwawioną koszulę. Dwa sprawne cięcia i kłąb zakrwawionego materiału poszybował w bok. Wasi­lewski podniósł się na łokciach. Czuł się dobrze. Czuł się jak młody bóg. Jezu, co ta adrenalina robi z człowiekiem.

- Proszę leżeć. Proszę współpracować - powiedział lekarz z pogotowia.

- Nic mi nie jest.

- Dobra, dobra... Widziałem już faceta, który uciekał przez pole tak szybko, że nie mogliśmy go dogonić. Niby nic - lekarz uśmiechnął się lekko. - Tyle że wcześniej oberwało mu prawą stopę.

Wasilewski również się uśmiechnął.

- Nic mi nie jest - powtórzył.

- No, zasadniczo nic - zgodził się lekarz. - Tyle że... W szoku można nawet latać bez skrzydeł.

Dwóch sanitariuszy przyniosło nosze. Unieruchomiono niebieskookiego pasami i zapakowano do karetki. Na szczę­ście był cholerny środek nocy. Nie musieli włączać syreny. Wasilewski uprzytomnił sobie, że nie obejrzał miejsca wy­padku. Zerknął na pielęgniarza siedzącego tuż obok.

- Ile się zderzyło?

Tamten z uznaniem pokręcił głową.

- Siedemnaście! - uśmiechnął się lekko. - Będziesz pan w telewizji!

- Ostro?

- Uuuuuuuuu - pielęgniarz machnął ręką. - Pan żeś w tego tira przypieprzył, ale w przednie koło. Dziecko szczęścia, kurde. Dwóch następnych wjechało pod. Ścięło im kabiny i mogiła. Potem merc w pana i on osłonił...

- Przed czym?

- Następna była ciężarówka - pielęgniarz wykonał odże­gnujący gest. - Siedmiu - przeciągnął sobie palcem po szyi i mrugnął porozumiewawczo - wiem na pewno. Reszta ran­na, mniej lub bardziej. A co potem, to się zobaczy - włożył palec do ust i podłubał w zębie. - Pan to jesteś, szlag, dziec­ko szczęścia. Ratownicy wyjmowali jak sardynkę z puszki.

Wasilewski usiłował sięgnąć do kieszeni, ale pasy sku­tecznie to uniemożliwiały.

- W spodniach mam telefon - nie mógł nawet wskazać brodą. - Mógłby pan zadzwonić do tych od assistance? Nu­mer jest przyklejony pod wyświetlaczem.

- Pewnie - pielęgniarz ostrożnie wyjął telefon z kieszeni i wystukał numer. Operator zgłosił się natychmiast. Rozma­wiał chwilę opisując sytuację. Potem zerknął na Wasilewskiego. - On mówi - wskazał na wyświetlacz telefonu - że z samochodem OK. Ściągną z szosy i wypełnią wszystkie pa­piery z ubezpieczenia. On pyta, czy przyjechać do pana.

- Przyjechać.

- Dobra. Tak mu powiem.

 


Wasilewskiego zawieziono do szpitala w Legnicy. Le­żał na noszach w izbie przyjęć wśród mniej lub bar­dziej rannych. Jako mało poszkodowanego wyznaczono go w kolejce do obsługi jako ostatniego. No, może przedostat­niego. Za nim była jeszcze mała dziewczynka tuląca się do pluszowego misia. Wypadła z samochodu i miała niewielkie obtarcia na plecach. Chlipała, bo nie wiedziała, co z rodzi­cami. Sądząc po wyglądzie pozostałych ludzi na noszach, mogło być z nimi nie najlepiej.

Wasilewski wariował z nudów. Poza siostrą, która pobra­ła mu krew do analizy, nie pojawił się nikt. Lekarze byli za­jęci przy ciężkich przypadkach. Przypięty pasami, unieruchomiony kołnierzem ortopedycznym, o mało nie wył czeka­jąc na dzień sądu ostatecznego. Strasznie chciało mu się palić. Na szczęście pojawił się miejscowy reprezentant jego assistance, choć w pierwszej chwili zachował się niezbyt profesjonalnie.

- Ja cię... - zawołał przerażony widząc ciała na noszach wokół. - Niech pan tu nie umiera! - Szybko jednak powró­cił do zawodowego, uprzejmego tonu. - Zaraz załatwię ka­retkę i zawieziemy pana do Wrocławia! Niech pan tu nie umiera. Błagam!

 


Karetkę udało się załatwić w pięć minut. Jechali boczną drogą przez Kąty Wrocławskie. Strasznie trzęsło. Ale szybko dotarli do Szpitala Czterdziestolecia na Kamińskiego. Tu już było bardziej profesjonalnie. Błyskawicznie po­brano mu krew. Potem rentgen, klatka piersiowa, szyja, kręgosłup. Tomograf. Mózg. Podobno OK. Młody lekarz, w towarzystwie Murzyna stażysty, obejrzał Wasilewskiego dokładnie. Potem zdjęli mu nareszcie ten pieprzony plasty­kowy kołnierz, położyli na stole, siostra w lśniącobiałym ki­tlu oblała mu prawą dłoń spirytusem, i to taką ilością, że od odoru o mało się nie rozkaszlał. Nowy zastrzyk. A potem chirurg bezboleśnie w kilka zaledwie sekund wyjął z nad­garstka odłamek metalu wielkości może raptem dwóch mi­limetrów.

- Pan to jest chyba w czepku urodzony - rzekł lekarz zer­kając na malutki kawałek metalu trzymany w pincecie. - Operacja skończona, a pacjent jeszcze żyje... Już drugi raz w tym roku tak mi się udało.

Wasilewski ryknął śmiechem. Boże. Ta jego ukochana cy­wilizacja znowu się o niego upomniała. Znowu był w miej­scu dobrze zorganizowanym, dobrze wyposażonym w odpo­wiednie techniczne środki, dobrze poinformowanym. Był w miejscu, w którym zatrudniano wyłącznie fachowców.

- Niech pan zejdzie z tego stołu - powiedział lekarz. - Bo mi pan jeszcze odleżyn dostanie.

- Czy mogę... - z ulgą oparł stopy na podłodze. - Czy mógłbym, jak by to powiedzieć, "nie pozostawać do rana na obserwacji"?

- Mógłby pan, na własna prośbę. Ale mam radę. Niech pan wezwie taksówkę, każe kierowcy kupić pół litra i jedzie prosto do domu uwalić się na amen. Zasadniczo lekarz nie powinien wydawać takich instrukcji, ale...

- Rozumiem - Wasilewski dopiero teraz mógł zerknąć na swój nagi tors. - Dostanę jakiś koc?

Głupio byłoby paradować po mieście w samych spodniach. Jego rozcięta zakrwawiona koszula leżała w krzakach niedaleko Legnicy. Dostał stary, sprany do osnowy kitel. Dostał też tampon, mimo że krew z nosa już nie ciekła. Ktoś wepchnął mu do kieszeni wypełniony formularz przyjęcia na ostry dyżur, kazano mu podpisać jakiś papier. Nareszcie mógł wyjść w ciepłą noc i zapalić papiero­sa. Wezwał taksówkę przez telefon pamiętając o zleceniu na połówkę żubrówki. Cały się trząsł. Chwilami odpływał.

 


Notoryczne wysiadywanie po nocach przestało być pro­blemem w chwili, kiedy się z tym pogodził. Budził się o trzeciej, czwartej i nie mógł zasnąć. Cholera wie, nerwi­ca, czy wiek... Nie był w końcu taki stary, czterdzieści lat, nie wyrok. Mniejsza z tym. Najpierw przeszkadzało, potem już nie. Stało się to, w pewnym sensie, esencją jego życia. W lecie bywało bardzo przyjemne, w zimie gorzej. W lecie mógł obserwować wczesny wschód słońca, mógł pić w znośnej temperaturze, mógł wyjść z domu i poznawać ludzi, którzy mają ten sam problem. Dziwne postacie ze snu, krążące w różnych niesamowitych miejscach, w ciemno­ściach, szarościach przedświtu, w pierwszych promieniach letniego słońca, które pojawia się o czwartej na kompletnie opustoszałych ulicach. Nie chodzi bynajmniej o policjan­tów, strażników miejskich czy śmieciarzy, którzy tylko wtedy mogli sprawnie opróżnić kubły, bo potem korki od­bierały im możliwości działania. Poznał kilku dostawców, na przykład pana Mietka, któremu parę razy pomógł wyła­dować skrzynki z chlebem, a który za to uraczył go całą se­rią anegdot dotyczących "życia po życiu" - tak określają godziny przed świtem profesjonaliści. Obserwował tajem­nicze osoby snujące się w dziwnej, onirycznej atmosferze po naprawdę pustym mieście. Ludzie stawali się wtedy w podejrzany sposób uprzejmi, współczujący, gotowi do współpracy i rozmowy; kiedy można ich poznać, można im pomóc, można zrobić wiele dziwnych rzeczy. Parę razy zda­rzyło mu się nie obudzić o trzeciej. Nastawiał więc budzik i ruszał w miasto. Ten samotny świat intrygował go coraz bardziej. Spotkał faceta ładującego kontenery z piwem na zaplecze magazynu, zaczęli rozmawiać. Wypili parę bute­lek siedząc na murku przy sklepie. Dziwny czas przed świ­tem... Gdyby spróbował zrobić to samo o godzinie siódmej - zostałby zbluzgany... w najlepszym razie. Kiedy indziej wszedł do restauracji, gdzie personel słaniał się na nogach klnąc, że musi trwać po nocy na posterunku, bo paru pija­nym ważniakom nie chce się wyjść mimo idiotycznej pory. Podszedł do kelnera z zapuchniętymi z braku snu oczami i powiedział:

- Stary, muszę coś zjeść (bez tłumaczenia, bez usprawie­dliwień: "żona wyjechała i jestem głodny", "nie mogę spać, bo mną telepie").

Dostał. Poklepano go po ramieniu, nie kazano płacić. Na­wet przysiedli się i pogadali.

Ciekawe, czy byłoby tak miło o siódmej, jeśli oczywiście o siódmej znalazłby jeszcze czynną restaurację. Pewnie do­stałby w łeb za te same słowa, które o czwartej powodowały pozytywną reakcję.

Często zastanawiał się, co jest takiego w tym dziwnym, opustoszałym, nocnym mieście, co sprawiało, że ludzie, których spotykał, uznawali go nagle za swojego, za członka specjalnej wspólnoty, za wyróżnionego przedstawiciela taj­nego klanu. Dlaczego sprzedawca, doglądający załadunku nowych towarów do swojego sklepu o piątej, w sennym, rozproszonym świetle poświęcił mu pół godziny, a po ósmej oferował najwyżej zawodowy, obojętny uśmiech. Dlaczego przed świtem wszyscy są ludźmi dla ludzi, a potem już tyl­ko bezosobowym tłumem. Jest za dużo ludzi? Czy też może to jakieś resztki atawizmów z czasów jaskiń: "W nocy mu­simy się trzymać razem, żeby przeżyć, a w dzień wiado­mo... to już można w łeb i malutki donosik". Ku której teo­rii skłaniał się bardziej? Może jednak wielkiej liczby. Mo­ralność oblężonego mrowiska? Już Gombrowicz pisał, że nie można ogarnąć umysłem zbyt wiele. Człowiek idący plażą, widząc jednego przewróconego na plecy żuczka, po­może mu stanąć na nogi, widząc kilkaset żuczków w po­trzebie, przejdzie obojętnie, widząc kilka tysięcy żuczków... zacznie je deptać. Czy to samo jest w mieście? Dlatego, za­nim tłum wylegnie na ulice, człowiek zostanie potraktowa­ny jak swój, jak rodzina, a potem jak wróg, agresor, żoł­nierz obcej armii.

Coś dziwnego działo się z jego psychiką. Magiczny świat "Xięgi bałwochwalczej" Schulza. Tajemnicze zjawiska, jak­by spoza realnego świata, dziwni ludzie, jakieś niesamowi­te myśli w głowie...

A potem wstawało słońce i zamieniał się znowu w istotę skończenie logiczną: co przygotować na dzisiejsze spotka­nia, czy starczy benzyny w baku, żeby załatwić wszystkie zaplanowane sprawy, czy o czymś nie zapomniał, czy na pewno miał zapisany numer telefonu i godzinę, kiedy mu­siał dzwonić w interesach, czy... czy... (jakaś cząstka magii jednak pozostawała) Czy jutro też będzie noc?

Będzie, będzie - uspokajał sam siebie. Wkurwiający lu­dzie zamienią się znowu w swoich, w członków jego klanu, w braci gotowych stanąć za plecami, by chronić w potrzebie i, jeśli tylko nie zasną, będą mu sprzyjać.

 


Wspomnienia o wypadku zacierały się. Zmienił miesz­kanie, kazał sekretarce skorzystać z oferty pierw­szego lepszego biura wynajmu i przeprowadził się nawet nie wiedząc wcześniej, gdzie tak dokładnie leżą Karłowice, które odtąd będą jego domem. Chciał kupić meble przez Internet, ale nie znalazł nic ciekawego. Wynajął więc archi­tekta i dekoratora wnętrz. W dwa dni miał wszystko goto­we. I tak prawie nie będzie tam mieszkał. Właściwie źle się czuł we wszystkich wnętrzach.

Stał w kolejce do kasy na stacji benzynowej Esso z pusz­ką piwa w ręce. Ziewał, bo nagle zachciało mu się spać. Za­dzwonił do sekretarki. Odebrała ledwie przytomna, musiał wyrwać ją ze snu.

- Słuchaj, kup mi jakiś samochód.

- A jaki, szefie? - ziewnęła bardziej rozdzierająco niż on.

- Jakikolwiek. Wejdź do pierwszego lepszego salonu i kup, co mają na składzie. Byle nas tylko było na to stać.

Rozłączył się, bo obsługant właśnie wymierzył w puszkę laserem chcąc odczytać kod kreskowy. Nie miał głupich trzech złotych w kieszeni, zapłacił kartą kredytową, ale o drugiej w nocy nie spowodowało to komentarzy. Wyszedł na wały przeciwpowodziowe. Musiał nieźle zszokować se­kretarkę, choć była już przyzwyczajona do jego ekstrawa­gancji, skoro budziła po nocy swoich znajomych. Oddzwoniła po dwudziestu minutach, że ma kolegę, dilera samocho­dów i on proponuje czarne alfa romeo, dwudrzwiowe, spor­towe, na wyjątkowych warunkach. W ogóle ekstra.

- Stać nas? - spytał.

- Uch, szefie. Stać nas na merca, jak pan chce.

- Dobrze. Niech będzie ta alfa. Tylko jutro rano ma stać na parkingu....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin