Hekuba.pdf

(518 KB) Pobierz
8331616 UNPDF
Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
8331616.001.png 8331616.002.png
Eliza Orzeszkowa
Hekuba
2
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
3
I
Starą nie była jeszcze; nie miała więcej nad lat czterdzieści i w pierwszej młodości swej
ładną być musiała, bo wyraźnie ślady tego pozostały w zgrabnym rysunku twarzy jej, niepo-
spolicie pięknych oczach, w obfitości włosów, teraz jeszcze do kolan długich i barwę goreją-
cego złota mających.
Ale nie w głowie były jej młodość i piękność; dbała o nie jak o piąte koło u wozu. Gdy jej
ktoś z sąsiadów żartem raz powiedział: „Pani Teresa, gdyby ładnie ubrała się i uczesała, a
kroczkiem trochę mniej zamaszystym chciała chodzić, toby jeszcze śliczną kobietką być mo-
gła!’’ – zdziwiła się zrazu, potem się rozgniewała i sąsiada ofuknęła:
– Także koncept! Niechże mi pan Ignacy głowy głupstwami nie zawraca, a powie lepiej
czy pożyczy mi tego grochu na zasiew, po który przyjechałam, czy nie pożyczy, bo jeżeli nie,
to siadam na bryczkę i jadę! Czasu nie mam!
Wiecznie czasu nie miała, śpieszyła, biegała, o coś starała się, coś pilnego do czynienia
miała. Co czyniła? Boże wielki! Ani wyliczyć, ani opowiedzieć! Wszystko, co czynić trzeba
było mając folwarczek malutki, dzieci sześcioro i męża który był naprzód hulaką i marno-
trawcą, potem próżniakiem i pieczeniarzem, a potem umarł i ją wdową pozostawił.
Niektórzy na pracowitość jej fenomenalną, ruchy energiczne, na oczy błyszczące, a nie-
kiedy aż gorejące, spoglądając mawiali: „Co za temperament!’’ I mieli słuszność. Niezwy-
kłość temperamentu była tym właśnie, co losami jej zarządzało.
Niegdyś ośmnastoletnią, ładną, dość posażną i szeroko spokrewnioną będąc tak się była w
sąsiedzie nicponiu zakochała, że perswazje ani wzbraniania żadne nie pomogły.
– Hulaka – mówiono jej – próżniak, bałamut, bankrut!
A ona:
– Nie ma na świecie aniołów. Każdy człowiek ma wady i on je ma także. Ale ja go z wa-
dami i pomimo wad kocham i nigdy, aż do grobowej deski kochać nie przestanę!
A kiedy matka i najbliżsi krewni stanowczo małżeństwu temu opierać się próbowali,
oświadczyła, że w razie stawiania. jej dalszych przeszkód z domu ucieknie, ani domyślą się,
jakim sposobem i kiedy ucieknie, z wybranym swoim w jakim ustronnym kościółku ślub
weźmie, a potem matkę i krewnych o przebaczenie poprosi. Że przebaczą, to dla niej wątpli-
wości nie ulega, bo ją kochają przecież – i jak jeszcze! A w dodatku szczęście jej przepraszać
ich za nią będzie. Bo ona pomimo wszystkich przepowiedni czarnych i krakań kruczych ani
na chwileczkę o przyszłym szczęściu swym nie wątpi.
Znając ją wszyscy wiedzieli, że to, co mówi, może próżną groźbą nie być. Tak żywą i
śmiałą była, tak dzielnie matce w gospodarstwie dopomagała, tak ochoczo do każdej zabawy
albo roboty stawała, że kozakiem–dziewczyną ją nazywali. Mogła bardzo łatwo uczynić to,
na co inne stworzenie, potulne i nieśmiałe, zdobyć by się nie potrafiło.
Przy tym zdawało się nawet, że ten kościołek ustronny i takie w drodze niezwykłej złoże-
nie dowodu miłości wybranemu posiadać dla niej mogły urok pewien poetyczny czy roman-
tyczny, bo za poezją w ogóle przepadała i pomimo niezwykłej żywości swej do marzyciel-
stwa miała skłonność. Dużo za północ nieraz w poemacie jakimś zaczytać się umiała albo na
pięknie zachodzące słońce, na ładny widoczek leśny, na łąkę bogato rozkwitłą zapatrzyć się
tak, że jak ze snu budzić ją było trzeba, a gdy wybrany zasiadł do fortepianu i głosem bardzo
miłym śpiewać zaczynał: „Stój, poczekaj, moja duszko, skąd drobniuchną strzyżesz nóżką’’
albo: „Dwa gołębie wodę piły, a dwa ją mąciły’’, do najciemniejszego w pokoju kącika usu-
wała się i po świeżej jak jutrznia jej twarzy cichuteńko spływać zaczynały perliste łzy.
4
Matce, krewnym, przyjaciółkom, wszystkim, którzy ją przed złym wyborem i losem
ostrzegali, mawiała:
– Od ruiny majątkowej posagiem swym go wyratuję, do porządnego życia przyzwyczai
się, bo mię kocha. A czyż może być na świecie szczęście większe, wyższe, jak wyratować,
uszczęśliwić, uszlachetnić, udoskonalić człowieka kochanego?
I gdy to mówiła, piwne źrenice jej sypały złotymi skrami, a policzki przemieniały się z
płatków jaśminowych w pąsowe róże.
Nie było rady. Pobrali się i po krótkiej przerwie, która zdawała się urzeczywistniać ma-
rzenia kozaka–dziewczyny, w sercu, w głowie, w sposobie życia jej wybranego wszystko po-
szło po dawnemu. Tak jak dawniej począł próżniaczyć, w karty grać, na huczne polowania
jeździć, różnym paniom i nie paniom głowy zawracać, jej posag i resztki majątku swego ga-
lopem roztrwaniać.
Uszlachetnienie i udoskonalenie kochanego człowieka nie udały się, czy i szczęście także?
Naturalnie, ale tego domyślać się tylko można, bo pani Teresa pomimo prawdomówności i
wielomówności swej o losie swym i wszystkim, co on jej przyniósł, jak grób czy kamień mil-
czała. Byłaż w milczeniu tym ambicja skarg i użaleń się nie znosząca czy pomimo wszyst-
kiego trwające kochanie? Jedno i drugie, zapewne, lecz może więcej drugie niż pierwsze.
Może pani Teresa należała do tych natur głębokich, w które gdy raz kochanie zapadnie, to go
ani gorzkie łzy zawodu zalać, ani palące żelazo bólu wypiec nie są zdolne.
I to tylko wiedzieli wszyscy, że jak przedtem męża, tak potem dzieci, gdy na świat przy-
chodzić zaczęły, kochała z czułością i troskliwością niezmierną, entuzjastycznie, bez granic.
Inaczej widać kochać nie umiała i taka właśnie miłość musiała być koniecznym i wierzchoł-
kowym wykwitem jej natury.
Sprowadziła też miłość ta w jej życiu dalszym następstwo dość osobliwe.
Kiedy ostatecznie majątkowo zrujnowani, ona i mąż jej, z trojgiem już dzieci, zamieszkali
w folwareczku malutkim, jedyną już ich własność stanowiącym, p. Teresa wnet obejrzała się
po niedużych kawałkach pola, łąki, lasu, po zabudowaniach gospodarskich, po rachunkach
dzierżawcy, który im w małym domku miejsca ustępował, i zabrała się do pracy.
Zrozumiała, że wiosczyzna ta, w cichą samotność równin poleskich rzucona, stanowiła
warsztat jedyny, na którym wyprząść i wytkać trzeba było byt tych, których kochała, że ten
domek pod słomianą strzechą, pomiędzy stare lipy i grusze wtulony, musi stać się opoką dla
stóp drobnych, dla długiej przyszłości jej dzieci i że ona jedna tkać na warsztacie, opokę
przed skruszeniem się uchować potrafi. Pomocnika, tym bardziej wyręczyciela, nie miała,
nie! Więc do warsztatu i opoki zabrała się sama żwawo, energicznie i rozpoczęło się dla niej
życie twarde, szorstkie, jak wór sieczką wypełnione drobiazgami, które tak jak źdźbła sieczki
były dla dotknięcia ostre i kłujące, dla oczu szpetne i przykre.
On, licznych i mniej albo więcej majętnych krewnych mając, jeździł od dworu od dworu,
tu tygodnie, tam miesiące bawiąc się i bawiąc, dla obyczajów gładkich i humoru wesołego
wszędzie mile witany i widziany, zawsze jeszcze paniom podobający się i przypodobający,
ładnie śpiewający, na polowaniach umiejący strzelać celnie, a potem o nich najśmieszniejsze
anegdoty opowiadać.
Do domu zaglądał kiedy niekiedy, w zgrabnych ramionach dzieci czas jakiś pohuśtał, żonę
pieszczotami i czułościami osypał, a potem poziewać z nudy, wyciągać się w całej długości
na sprzętach, nad nieszczęściami swymi biadać zaczynał, aż po niedługim czasie następowała
pora humoru piekielnego, posępności grobowej, fukania na wszystko i wszystkich, czasem
nawet gróźb rychłej, a bodaj nawet samobójczej śmierci, aż na koniec, dłużej już życia w tej
norze, w tej dziurze, w tym czyśćcu ziemskim wytrzymać nie mogąc, odjeżdżał znowu, aby
po tygodniach lub miesiącach powrócić na dnie niedługie. I zdarzyło się, że nigdy już nie
powrócił. W domu daleko mieszkających krewnych srodze na polowaniu przeziębiwszy się –
umarł. Pani Teresa zaś długo po nim z twarzą od płaczu spuchniętą chodziła. Patrzący wów-
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin