DZ 05 - Wielka Wędrówka.rtf

(1326 KB) Pobierz
JEAN M

JEAN M. AUEL

 

Wielka Wędrówka

(Przełożyła Małgorzata Koraszewska)

 

 


Dla Lenory,

ostatniej, która pojawiła się w domu

i której imienniczka występuje

na tych stronach,

i dla Michaela,

który z nią razem patrzy w przyszłość,

i dla Dustina Joyce'a oraz Wendy -

z miłością


1

 

Ayla z Jondalarem stali na polanie, z której mieli szeroki widok na góry. Z uczuciem ogromnej straty patrzyli za odcho­dzącymi ludźmi. Dolando, Markeno, Carlono i Darvalo doszli aż tutaj, jedyni pozostali z dużego tłumu, który wyruszył razem z nimi z obozu. Inni zawrócili wcześniej. Kiedy ostatni czterej mężczyźni doszli do zakrętu, odwrócili się i pomachali na po­żegnanie. Ayla odpowiedziała im gestem “wróćcie", grzbietem dłoni zwróconym ku nim, nagle przytłoczona świadomością, że już nigdy więcej nie zobaczy Sharamudoi. W tym krótkim czasie zdążyła ich pokochać. Przyjęli ją, zaprosili do pozostania z nimi i z radością spędziłaby z nimi resztę życia.

To odejście przypomniało jej opuszczenie obozu Mamutoi wczesnym latem. Oni także przyjęli ją i kochała wielu z nich. Mogła być szczęśliwa, żyjąc z nimi, z tym że musiałaby oglądać zgryzotę Raneca, którą spowodowała. Poza tym jej odejście stam­tąd było zabarwione podnieceniem, że idzie do domu mężczyzny, którego kocha. Wśród Sharamudoi nie było żadnych powodów do zgryzoty, co czyniło odejście tym trudniejszym, a chociaż kochała Jondalara i bez wątpienia chciała razem z nim iść, zna­lazła tu akceptację i przyjaźń, które trudno było tak nieodwołal­nie porzucić.

Podróże są pełne pożegnań - pomyślała. Pożegnała się rów­nież po raz ostatni z synem, którego zostawiła z klanem... cho­ciaż gdyby została tutaj, któregoś dnia mogłaby popłynąć z Ramudoi w dół Wielkiej Matki Rzeki, aż do delty. Stamtąd mogłaby pójść na półwysep i poszukać jaskini klanu jej syna... ale nie było już sensu o tym rozmyślać. Nie będzie więcej możliwości powrotu, żadnej ostatniej szansy, na którą można mieć nadzieję. Jej życie idzie w jednym kierunku, a życie jej syna w innym. Iza powiedziała jej: “Znajdź swoich własnych ludzi, znajdź włas­nego towarzysza". Znalazła akceptację wśród ludzi swojego ro­dzaju i znalazła mężczyznę, który ją kochał. Wiele zdobyła, ale wiele też straciła. Jedną ze strat był jej syn; musi pogodzić się z tym faktem.

Również Jondalar patrzył pełen smutku za ostatnią czwórką, która znikała za zakrętem. Byli przyjaciółmi, z którymi mieszkał przez wiele lat i których dobrze poznał. Chociaż ich związek nie był związkiem krwi, uważał ich za bliskich krewnych. Jego pragnienie powrotu do miejsca, z którego pochodził, spowodo­wało, że tej rodziny już więcej nie zobaczy, i to napawało go smutkiem.

Kiedy ostatni Sharamudoi zniknęli z pola widzenia, Wilk przysiadł na tylnych łapach, podniósł łeb, szczeknął kilka razy i zawył pełnym, wilczym wyciem, które rozbiło spokój słonecz­nego poranka. Czterej mężczyźni pojawili się znowu na szlaku poniżej i zamachali po raz ostatni, odpowiadając na wilcze po­żegnanie. Nagle dał się słyszeć odzew innego wilka. Markeno rozejrzał się, żeby sprawdzić, skąd dochodzi, po czym poszedł za innymi w dół szlakiem. Ayla i Jondalar odwrócili się i stanęli twarzą do gór o połyskujących szczytach z niebieskozielonkawego lodu.

Chociaż nie tak wysokie, jak te na zachodzie, góry, przez które szli, zostały uformowane w tym samym czasie, w niedaw­nej epoce tworzenia się gór - niedawnej tylko w stosunku do ociężale powolnych ruchów grubej kamiennej skorupy pływają­cej na roztopionym jądrze starodawnej Ziemi. Uniesiony i sfałdowany w szereg łańcuchów górskich w trzeciorzędzie - w oro­genezie, która spowodowała ostre wypiętrzenie się całego kon­tynentu - poszarpany teren najdalej na wschód położonej części rozległego systemu górskiego cały odziany był w zieleń.

Równinę, nadal ogrzewaną resztkami lata, oddzielało od chłodniejszych wzniesień, niczym spódnica, wąskie pasmo drzew liściastych - głównie dębów i buków, ale ze sporą domieszką grabów i klonów. Ich liście zmieniały się już w kolorowy, czerwonożółty gobelin, kontrastujący z głęboką zielenią wyżej ros­nących świerków. Narzuta z drzew iglastych, na którą składały się nie tylko świerki, ale także cisy, jodły, sosny i modrzewie, zaczynała się nisko, wspinała po zaokrąglonych ramionach niż­szych wzgórz i pokrywała strome stoki wyższych gór, mieniąc się różnymi odcieniami zieleni. Powyżej granicy lasu widniał kołnierz zielonych latem, górskich hal, które dość wcześnie po­krywały się śniegiem. Zwieńczeniem był twardy hełm z niebie­skawego lodu.

Upał południowych równin ustępował już przed wszechobejmującym mrozem. Chociaż ogólne ocieplenie łagodziło jego najgorsze efekty - międzystadialny okres trwał wiele tysięcy lat - lodowce przymierzały się do ostatniego ataku na ziemię, zanim ich odwrót zamieni się w druzgocącą klęskę tysiące lat później. Ale nawet podczas łagodniejszego, chwilowego zastoju przed końcowym marszem do przodu lodowiec nie tylko pokrywał niskie szczyty i zbocza wysokich gór, lecz także trzymał w kle­szczach cały kontynent.

W nierównym leśnym terenie, z dodatkowym utrudnieniem, jakie stanowiła łódka ciągnięta na palach, Ayla i Jondalar znacz­nie częściej poruszali się pieszo niż konno. Wspinali się na strome zbocza, poprzez granie i ruchome osypiska, schodzili w dół stromych ścian suchych jarów, pozostałych po wiosennych spływach topniejącego śniegu i lodu oraz obfitych górskich de­szczach. W nielicznych, głębokich rowach zachowało się trochę wody na dnie. Sączyła się przez warstwę gnijącej roślinności i miękki szlam, który wsysał stopy ludzi i zwierząt. W innych woda była czysta, ale wszystkie wkrótce wypełnią się burzliwymi potokami po jesiennych ulewach.

Na niższych wzniesieniach, w rzadkich lasach liściastych, ich marsz wstrzymywało poszycie i zmuszało ich do przedzierania się siłą lub szukania drogi wokół zarośli i kolczastych krzaków. Sztywne łodygi i cierniste pędy smakowitych jeżyn stanowiły nie lada przeszkodę. Wczepiały się w ich włosy, ubranie i skórę, dawały się też we znaki zwierzętom. Ciepła, gęsta sierść stepo­wych koni, zaadaptowanych do życia na mroźnych, otwartych równinach, łatwo zahaczała się o zarośla. Również Wilk, szarpiąc się wśród krzewów, otrzymał swoją porcję zadrapań.

Wszyscy byli zadowoleni, kiedy doszli do strefy drzew iglas­tych, których wieczny cień nie pozwalał na rozwój poszycia, chociaż na stromych stokach, gdzie korony drzew nie łączyły się w gęsty baldachim, słońce docierało do gleby i pobudzało wzrost zarośli. Nie o wiele łatwiej było jechać w gęstym lesie wysokich drzew, ponieważ konie musiały lawirować między pniami, a pasażerowie unikać nisko rosnących konarów. Pierw­szej nocy rozbili obóz na małej polance na pagórku otoczonym przez strzeliste drzewa iglaste.

Granicę lasów osiągnęli dopiero wieczorem drugiego dnia podróży. Wreszcie wolni od plączących się zarośli i toru z prze­szkodami z wysokich drzew, rozbili namiot koło wartkiego, zim­nego potoku na otwartej hali. Konie zaczęły się paść natychmiast po zdjęciu z nich ciężarów. Mimo że ich tradycyjna karma z suchych włóknistych traw, jakie rosły na niższych poziomach, była całkowicie wystarczająca, słodka trawa i górskie zioła zielonej łąki stanowiły mile widzianą ucztę.

Małe stado jeleni pasło się tu również. Byki pracowicie tarły poroże o gałęzie i skały narzutowe, aby uwolnić je od miękkiej, pokrywającej je skóry z naczyniami krwionośnymi, zwanej scypułem. Było to przygotowanie do jesiennych godów.

- Wkrótce będzie ich sezon przyjemności - skomentował Jondalar, kiedy układali palenisko. - Przygotowują się do walki o łanie.

- Czy walka to przyjemność dla samców? - spytała Ayla.

- Nigdy o tym nie pomyślałem, ale może masz rację, może dla niektórych jest.

- Lubisz bić się z innymi mężczyznami? Jondalar zmarszczył brwi i poważnie zastanowił się nad tym pytaniem.

- Trochę walczyłem. Czasami z takiej czy innej przyczyny człowiek zostaje w to wciągnięty, ale nie mogę powiedzieć, że to lubiłem. Szczególnie jeśli walka jest na poważnie. Nie mam nic przeciwko siłowaniu się albo jakimś zawodom.

- Mężczyźni klanu nie biją się ze sobą. To nie jest dozwolone, ale też mają zawody. Kobiety także, ale innego rodzaju.

- A czym się różnią?

Ayla zastanowiła się przez moment.

- Mężczyźni współzawodniczą między sobą czynami, kobiety zaś tym, co stworzą - uśmiechnęła się - włącznie z dziećmi, chociaż to bardzo subtelne zawody i niemal każda uważa, że wygrała.

Nieco wyżej na hali Jondalar zobaczył rodzinę muflonów i pokazał jej te dzikie owce z potężnymi rogami, które zakręcały się blisko łbów.

- To są prawdziwi wojownicy - powiedział. - Kiedy pędzą ku sobie i zderzają się łbami, brzmi to niemal jak grzmot.

- Kiedy byki, jelenie i barany wpadają na siebie porożem czy rogami, czy myślisz, że one naprawdę walczą? Czy tylko współ­zawodniczą ze sobą? - spytała Ayla.

- Nie wiem. Mogą się zranić wzajemnie, ale nie robią tego zbyt często. Na ogół jeden się po prostu poddaje, kiedy ten drugi pokazuje, że jest silniejszy. Czasami tylko obchodzą się na sztyw­nych nogach i ryczą, i wcale ze sobą nie walczą. Może to są bardziej zawody niż rzeczywista walka. - Uśmiechnął się do niej. - Stawiasz interesujące pytania, kobieto.

Rześki, chłodny powiew stał się mroźniejszy, gdy słońce scho­wało się za krawędzią gór. Wcześniej w ciągu dnia spadł lekki śnieg i roztopił się na otwartych, nasłonecznionych miejscach. Leżał jednak nadal w zacienionych zakamarkach, zapowiadając możliwość zimnej nocy i solidniejszych opadów.

Wilk zniknął wkrótce po postawieniu przez nich skórzanego namiotu. Kiedy nie wrócił o zmroku, Ayla zaczęła się niepokoić.

- Jak myślisz, może powinnam zagwizdać, żeby go zawołać z powrotem? - spytała w trakcie przygotowań do spania.

- Przecież nie pierwszy raz poszedł sam na polowanie. Jesteś po prostu przyzwyczajona, że jest w pobliżu, bo go przy sobie trzymasz, Wróci.

- Mam nadzieję, że wróci do rana - powiedziała Ayla i wsta­ła, żeby się rozejrzeć, daremnie próbując dostrzec coś w ciemno­ści poza ich obozowym ogniskiem.

- Jest zwierzęciem, znajdzie drogę. Chodź tu i siadaj. - Wło­żył kawałek drewna do ognia i obserwował iskry wznoszące się do nieba. - Spójrz na gwiazdy. Widziałaś kiedyś tak dużo?

Ayla spojrzała w górę i zachwyciła się.

- Tak, wydaje się, że jest ich mnóstwo. Może to dlatego, że tutaj jesteśmy bliżej nich i więcej widzimy, szczególnie tych mniejszych... czy też one są dalej od nas? Czy myślisz, że gwiazdy są rozciągnięte w przestrzeni?

- Nie wiem. Nigdy o tym nie myślałem. Kto by to mógł wiedzieć?

- Myślisz, że twoja Zelandoni mogłaby? - spytała Ayla.

- Może, ale nie jestem pewien, czy zechce powiedzieć. Nie­które rzeczy są przeznaczone tylko dla Tych Którzy Służą Matce. Ty naprawdę zadajesz najdziwniejsze pytania, Aylo - odparł Jondalar i przeszył go dreszcz. Chociaż nie był pewien, czy to był dreszcz zimna, dodał: - Zaczynam marznąć i rano musimy wcześnie wyruszyć. Dolando powiedział, że deszcze mogą się zacząć lada moment. Tutaj oznacza to śnieg. Chciałbym przedtem znaleźć się na dole.

- Zaraz przyjdę. Chcę tylko zajrzeć do Whinney i Zawodnika. Może Wilk jest z nimi.

Ayla była nadal niespokojna, kiedy wczołgała się do śpiwora, i trudno jej było zasnąć, bo wytężała słuch w nadziei, że usłyszy powracającego Wilka.

Było ciemno, zbyt ciemno, żeby zobaczyć cokolwiek poza wie­loma gwiazdami, które rozpryskiwały się z ogniska na niebie, ale nie przestawała się rozglądać. Dwie gwiazdy, dwa błyszczące w ciemności żółte światełka zbliżyły się do siebie. To były oczy, oczy wilka, który na nią patrzył. Odwrócił się i zaczai odchodzić. Wiedziała, że chce, by za nim poszła, ale kiedy ruszyła w jego ślady, drogę zagrodził jej nagle olbrzymi niedźwiedź.

Odskoczyła ze strachem, a niedźwiedź podniósł się na zadnie łapy i zaryczał. Kiedy spojrzała znowu, odkryła, że to nie był prawdziwy niedźwiedź. To był Creb, Mog-ur, ubrany w narzutę ze skóry niedźwiedzia.

Z oddali usłyszała głos wołającego ją Durca. Spojrzała za plecy wielkiego szamana i zobaczyła wilka, ale to nie był zwykły wilk. To był duch wilka, totem Durca. Chciał, żeby za nim poszła. Wtedy duch wilka zamienił się w jej syna i teraz Durc chciał, by ruszyła za nim. Zawołał ją jeszcze raz, ale kiedy próbowała pójść jego siadem, Creb znowu zastawił jej drogę. Wskazał na coś za jej plecami.

Odwróciła się i zobaczyła ścieżkę, która wiodła do jaskini, nie głębokiej jaskini, lecz tylko nawisu ze skały o jasnym kolorze na boku urwiska, nad którym dziwny kamień narzutowy zdawał się zastygnięty w akcie spadania z krawędzi. Kiedy spojrzała do tylu, nie było już ani Creba, ani Durca.

- Creb! Durc! Gdzie jesteście? - krzyknęła i zerwała się.

- Aylo, znowu coś ci się przyśniło. - Jondalar też usiadł.

- Odeszli. Dlaczego nie pozwolił mi iść z nimi? - spytała Ayla ze łzami w oczach i łkaniem w głosie.

- Kto odszedł? - zdziwił się, obejmując ją.

- Durc odszedł, a Creb nie pozwolił mi za nim iść. Zastawił mi drogę. Dlaczego nie pozwolił mi za nim iść? - rozpaczała Ayla.

- To był sen. To był tylko sen. Może coś oznacza, ale to tylko sen.

- Masz rację. Wiem, że masz rację, ale wydawał się tak rzeczywisty.

- Myślałaś o Durcu, Aylo?

- Chyba tak. Myślałam, że już go nigdy więcej nie zobaczę.

- Może dlatego o nim śniłaś. Zelandoni zawsze mówiła, że jeśli masz taki sen, to powinnaś starać się go zapamiętać, i może któregoś dnia go zrozumiesz - tłumaczył Jondalar, próbując do­strzec jej twarz w ciemności. - Spróbuj zasnąć.

Przez chwilę oboje leżeli, nie śpiąc, ale w końcu zdrzemnęli się. Kiedy zbudzili się rano, niebo było zaciągnięte i Jondalar niecierpliwił się, chcąc wyruszyć, lecz Wilka nadal nie było. Ayla gwizdała na niego podczas zwijania namiotu i pakowania rzeczy, ale się nie pojawił.

- Aylo, musimy iść. Dogoni nas, zawsze dogania - powiedział Jondalar.

- Nie pójdę, póki go nie znajdę. Możesz iść lub czekać, ja idę go szukać.

- Gdzie chcesz go szukać? To zwierzę może być wszędzie.

- Może zawrócił. On naprawdę polubił Shamio. Może powin­nam pójść z powrotem po niego.

- Nie pójdziemy z powrotem! Przeszliśmy już spory kawał drogi.

- Ja pójdę, jeśli będzie trzeba. Nie odejdę, dopóki nie znajdę Wilka - oznajmiła Ayla.

Jondalar potrząsał głową, kiedy Ayla zaczęła iść z powrotem. Było oczywiste, ż nie zamierzała się ugiąć. Gdyby nie to zwierzę, byliby już w drodze. Jeśli o niego chodzi, Sharamudoi mogą sobie Wilka zatrzymać!

Ayla szła i gwizdała, i nagle, właśnie jak wchodziła między drzewa, pojawił się po drugiej stronie polany i popędził ku niej. Skoczył na nią, niemal ją przewrócił, położył łapy na ramionach, lizał po twarzy i delikatnie ujął zębami jej podbródek.

- Wilk! Wilk! Jesteś! Gdzie się podziewałeś? - Ayla chwyciła go za grzywę, przytuliła twarz do jego pyska i odwzajemni­ła ugryzienie. - Tak się martwiłam o ciebie. Nie powinieneś uciekać.

- Czy sądzisz, że teraz możemy już wyruszyć? - spytał Jon­dalar. - Niedługo już będzie południe.

- Ale przynajmniej wrócił i nie musieliśmy zawracać. - Ayla wskoczyła na grzbiet Whinney. - W którą stronę chcesz iść? Jestem gotowa.

Jechali przez łąkę w milczeniu, obrażeni na siebie, aż doszli do grani. Posuwając się wzdłuż niej, szukali przejścia na drugą stronę i wreszcie dotarli do stromego osypiska żwiru i głazów. Wyglądało niebezpiecznie, i Jondalar jechał dalej w nadziei zna­lezienia innej drogi. Gdyby byli sami, wspięliby się i przeszli w wielu miejscach, ale konie mogły się wdrapać jedynie po tym zboczu z osypującymi się kamieniami.

- Aylo, jak myślisz, czy konie tędy przejdą? Zdaje się, że nie ma tu innego przejścia. Pozostaje nam tylko jeszcze zejście w dół i szukanie jakiegoś obejścia - powiedział Jondalar.

- Mówiłeś, że nie chcesz wracać, szczególnie z powodu zwie­rzęcia.

- Nie chcę, ale skoro musimy, to nie ma rady. Jeśli uważasz, że to jest zbyt niebezpieczne dla koni, nie będziemy próbować.

- A gdybym myślała, że to zbyt niebezpieczne dla Wilka? Zostawilibyśmy go tutaj?

Zdaniem Jondalara konie były użyteczne i chociaż lubił Wil­ka, po prostu nie sądził, że warto z jego powodu opóźniać marsz. Oczywiście Ayla się z nim nie zgadzała. Wyczuwał między nimi napięcie, może po części spowodowane jej pragnieniem pozo­stania z Sharamudoi. Miał nadzieję, że kiedy odejdą trochę dalej, zacznie spoglądać w przyszłość, oczekiwać momentu dotarcia do celu, i nie chciał unieszczęśliwiać jej jeszcze bardziej.

- To nie jest tak, że chciałem Wilka zostawić. Po prostu myślałem, że nas dogoni, tak jak to już robił - powiedział Jondalar, chociaż w rzeczywistości był niemal skłonny to zrobić.

Domyślała się, że nie powiedział wszystkiego, ale również nie chciała nieporozumień i kłótni, i teraz, kiedy Wilk już wrócił, czuła ulgę. Zsiadła z konia i zaczęła wspinać się na stok, żeby go sprawdzić. Nie była całkowicie pewna, czy konie dadzą radę, ale powiedział przecież, że poszukają innej drogi, jeśli ta okaże się zbyt trudna.

- Nie mam pewności, lecz myślę, że powinniśmy spróbować. Osypisko nie jest aż tak groźne, jak wygląda. Jeśli nie dadzą rady, to wtedy zawrócimy i poszukamy innej drogi.

W rzeczywistości podłoże nie było tak niestabilne, jak się wydawało. Przeżyli kilka niebezpiecznych momentów, ale oboje byli zdziwieni łatwością, z jaką konie pokonały zbocze. Cieszyli się, że mają je już za sobą, ale w miarę dalszej wspinaczki napotkali inne, trudne przejścia. Zatroskani sobą i końmi, znowu zaczęli przyjaźnie rozmawiać.

Zbocze nie nastręczyło żadnych trudności Wilkowi. Wbiegł na szczyt i zbiegł znowu, podczas gdy oni ostrożnie prowadzili wierzchowce. Kiedy doszli do szczytu, Ayla zagwizdała na niego i poczekała. Jondalar obserwował ją i nagle uświadomił sobie, że Ayla wydaje się o wiele bardziej opiekuńcza w stosunku do wilka niż przedtem. Zastanowił się, dlaczego tak jest; pomyślał, czyby jej nie zapytać. Zmienił zdanie z obawy, że znowu ją zdenerwuje, a potem zdecydował jednak poruszyć ten temat.

- Aylo, może się mylę, ale czy teraz nie martwisz się o Wilka bardziej niż dawniej? Pozwalałaś mu odchodzić i przychodzić. Chciałbym, żebyś mi powiedziała, co cię niepokoi. To ty mówi­łaś, że nie powinniśmy niczego ukrywać.

Odetchnęła głęboko, przymknęła oczy i czoło pofałdowało jej się w głębokie zmarszczki. Potem spojrzała na niego.

- Masz rację. Nie ukrywam niczego przed tobą. Sama nie chciałam dopuścić do siebie tej myśli. Pamiętasz te jelenie na dole, które zdzierały scypuł z poroża?

- Tak.

- Nie jestem pewna, ale to może być również sezon przyje­mności dla wilków. Nie chciałam nawet o tym myśleć, ale Tholie powiedziała to głośno, kiedy opowiadałam o Maluszku i o tym, jak odszedł, żeby znaleźć partnerkę. Spytała mnie, czy sądzę, że Wilk też kiedyś odejdzie, jak Maluszek. Nie chcę tego. Jest niemal jak moje dziecko, jak syn.

- Dlaczego przypuszczasz, że to zrobi?

- Zanim Maluszek odszedł, znikał na coraz dłuższy czas. Najpierw na jeden dzień, potem na kilka dni i niekiedy widzia­łam po jego powrocie, że walczył z innym lwem. Wiedziałam, że szuka towarzyszki. I znalazł ją. Teraz, za każdym razem, kiedy Wilk nas opuszcza, boję się, że szuka partnerki.

- A więc o to ci chodzi. Czy jednak możemy coś na to poradzić? I czy twoje podejrzenia są prawdopodobne? - zapytał Jondalar. Przyszło mu do głowy, że nie miałby nic przeciwko temu. Nie chciał, by Ayla była nieszczęśliwa, ale już niejeden raz wilk opóźnił ich marsz czy spowodował napięcie między nimi. Musiał przyznać, że gdyby Wilk znalazł towarzyszkę życia i odszedł z nią, życzyłby mu wszystkiego najlepszego i cieszył się, że ich porzucił.

- Nie wiem - powiedziała Ayla. - Jak dotąd zawsze wracał i wydaje się szczęśliwy z nami. Wita mnie zawsze tak, jakby traktował mnie jak członka swojego stada, ale wiesz, jak to jest z przyjemnościami. To potężny dar. Potrzeba może być bardzo silna.

- To prawda. No cóż, nie wiem, czy możesz temu jakoś zaradzić, ale cieszę się, że mi o tym powiedziałaś.

Przez chwilę jechali razem w milczeniu, wspinając się na kolejną, wyżej położoną łąkę, lecz było to przyjacielskie milcze­nie. Cieszył się, że podzieliła się z nim swymi obawami. Przy­najmniej trochę lepiej rozumiał jej dziwne zachowanie. Przypominała przewrażliwioną matkę. Jondalar był zadowolony, że w rzeczywistości miała inną naturę. Zawsze było mu trochę żal chłopców, którym matki nie pozwalały na robienie rzeczy choć trochę niebezpiecznych, jak wchodzenie w głębokie jaskinie czy wspinanie się na szczyty.

- Popatrz, Aylo. Tam jest koziorożec. - Wskazał na zwinne, piękne zwierzę z długimi, zakrzywionymi rogami. Stało na stro­mym występie wysoko na górze. - Polowałem już na nie. I spójrz tam! To są kozice.

- To naprawdę są zwierzęta, na które polują Sharamudoi? - Ayla obserwowała antylopią krewną dzikich, górskich kóz, z mniejszymi, prostymi rogami, przeskakującą niedostępne szczyty i kamienne skarpy

- Tak. Polowałem z nimi.

- Jak ktokolwiek może polować na takie zwierzęta? Jak do nich podejść?

- Trzeba wspiąć się powyżej nich. Zawsze patrzą w dół, bo stamtąd spodziewają się niebezpieczeństwa, więc jeśli jesteś wy­żej, zwykle udaje się dojść wystarczająco blisko, żeby je ubić. Sama rozumiesz, dlaczego miotacz tak się im przyda - wyjaśnił Jondalar.

- Teraz jeszcze bardziej cenię ubranie, które dostałam od Roshario.

Wspinali się nadal i po południu znaleźli się tuż poniżej linii śniegu. Ściany skalne wznosiły się po obu stronach i nie było już daleko do płatów lodu i śniegu. Grzbiet zbocza przed nimi odcinał się na tle błękitnego nieba i wydawał się prowadzić na sam skraj świata. Kiedy tam doszli, zatrzymali się i spojrzeli w dół. Widok był wspaniały.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin