Dziesięć Godzin Polowania.rtf

(77 KB) Pobierz
Juliusz Verne

Juliusz Verne

Dziesięć godzin polowania

Tytuł oryginału francuskiego: Dix heures en chasse

Tłumaczenie:

Andrzej Zydorczak

Wstęp

(pochodzi z wydania broszurowego)

Oddajemy dzisiaj do rąk czytelników opowiadanie, które powstało w oparciu o rzeczywiste zdarzenie jakie przeżył Juliusz Verne, ale oczywiście upiększone nieco przez pisarza. Ponieważ nie dotarliśmy do tej pory do bardziej szczegółowego opisu, możemy tylko powiedzieć [na podstawie niezbyt pewnych źródeł], że była to odpowiedź na czyjeś wystąpienie i Verne wygłosił je na posiedzeniu Akademii w Amiens.

Jeżeli dotrzemy do szerszych informacji, natychmiast zamieścimy je w “Nautilusie”.

We Francji ukazało się po raz pierwszy 19-20 XII 1881 w Journal d’Amiens, Moniteur de la Somme [Przegląd Amiens. Monitor departamentu Somme], na stronach 2-3 pod tytułem Dix heures en chasse. Simple boutade [Dziesięć godzin polowania. Zwykły dowcip].

Wydanie książkowe ukazało się w pół roku później, razem z powieścią Zielony promień, z jedną ilustracją Gédéona Barila.

Pierwsze, i do tej pory jedyne wydanie polskie ukazało się nakładem i drukiem Jana Czaińskiego w Gródku, w roku 1887, pod tytułem Dziesięć godzin polowania: skromna facecja, z niewielkimi pominięciami i skrótami.

I

Bywają ludzie, którzy zupełnie nie lubią myśliwych i, być może, właściwie mają rację.

Czyżby dlatego, że każdy dżentelmen czuje wstręt do zabijania własnymi rękami zwierzyny przed jej zjedzeniem?

Czy też nie będzie to raczej dlatego, że tak zwani myśliwi z wielką przyjemnością przy lada okazji, a także bez powodu, opowiadają o swych czynach bohaterskich?

Skłaniam się ku temu ostatniemu argumentowi.

Otóż przed dwudziestu laty ja sam stałem się winny pierwszego z tych występków. Polowałem! Tak, polowałem!… Dlatego, aby się ukarać, zamierzam stać się winnym drugiego, opowiadając szczegółowo moje przygody na polowaniu.

Gdyby przynajmniej ta szczera i zgodna z prawdą opowieść mogła wzbudzić na zawsze wstręt w moich bliźnich do biegania po polach w towarzystwie psa, z torbą na plecach, z ładownicą u pasa i z fuzją na ramieniu! Lecz muszę przyznać, że na wiele nie liczę. Mimo to, na los szczęścia, zaczynam.

II

Jakiś filozof oryginał powiedział kiedyś: “Nie miejcie nigdy ni domu na wsi, ni powozu, ni koni ani też terenów łowieckich! Zawsze znajdą się przyjaciele, którzy się tym wam przysłużą.”

Wskutek wprowadzenia tej tezy w życie i ja zostałem nakłoniony do uczynienia pierwszych kroków jako myśliwy na terenach należących do departamentu Somme, mimo że nie byłem ich posiadaczem.

Jeśli się nie mylę, działo się to w końcu sierpnia 1859 roku. Rozporządzenie prefektury właśnie na następny dzień naznaczało początek otwarcia sezonu łowieckiego.

W naszym miasteczku Amiens nie było nawet najuboższego sklepikarza, ani najnędzniejszego rzemieślnika, który by nie posiadał jakiejkolwiek flinty i nie rozbijał się z nią po przedmieściach. Nic więc dziwnego, że co najmniej od sześciu tygodni z niecierpliwością oczekiwano tego oznaczonego dnia.

Rutyniarze, ci, którzy twierdzili, że kiedyś nadejdzie ta chwila, jak również strzelcy trzecio- i czwartorzędni, biegli w tej sztuce, którzy to zabijają nie mierząc, i niezgrabiasze, którzy znowu mierzą a nigdy nie zabijają, wreszcie partacze, nie mniej diligents1 niż myśliwi di primo cartello,2 przygotowywali się do rozpoczęcia sezonu, wyposażali, czynili zapasy, wprawiali się: jak marzyli, to tylko o przepiórkach, jak rozprawiali, to tylko o zającach, jak śnili, to tylko o kuropatwach! Żona, dzieci, rodzina, przyjaciele – wszyscy poszli w niepamięć! Polityka, sztuka, literatura, rolnictwo, handel – wszystko ustąpiło wobec zajęć związanych z owym wielkim dniem, w którym miał nastąpić pokaz tych fanaberii, które nieśmiertelny Joseph Prudhomme3 zwykł nazywać “barbarzyńską rozrywką”.

Otóż zdarzyło się, że wśród moich przyjaciół z Amiens, znalazł się jeden zapalony myśliwy, przystojny chłopak, chociaż urzędnik. Udało mu się też dziwnym zbiegiem okoliczności uzyskać, pod pretekstem reumatyzmu, ośmiodniowy urlop w chwili rozpoczęcia się pory polowania.

Przyjaciel ten nazywał się Brétignot.

Na kilka dni przed pamiętną datą Brétignot przyszedł mnie odwiedzić, mnie, który nigdy nie myślałem o złych rzeczach.

– Nigdy nie polowałeś? – zapytał tonem wyższości, obejmującym dwie części życzliwości przeciw ośmiu częściom lekceważenia.

– Nigdy, Brétignot – odpowiedziałem – i nie myślę wcale by…

– Bardzo dobrze, więc wybierz się ze mną na otwarcie polowania – rzekł Brétignot. – W gminie Hérissart mamy do dyspozycji dwieście hektarów, gdzie roi się od zwierzyny! Mam prawo przyprowadzić ze sobą jednego gościa. A więc zapraszam cię i zabieram ze sobą!

– Ale… – zacząłem niepewnie.

– Nie posiadasz fuzji?

– Nie, Brétignot, i nigdy żadnej nie miałem.

– To nic wielkiego! Wypożyczę ci jedną strzelbę – co prawda z bagnetem – ale możesz z osiemdziesięciu kroków położyć każdego zająca.

– Pod warunkiem że go trafię – zauważyłem.

– Oczywiście! Będzie w sam raz dla ciebie!

– Zbytek uprzejmości, Brétignot!

– Zapewne też nie będziesz miał psa?!

– Och, nie będzie potrzebny, gdy będę miał strzelbę! Miałbym dodatkowe zajęcie!

Przyjaciel Brétignot spojrzał na mnie wzrokiem na poły słodkim, na poły kwaśnym. Nie lubił bowiem ludzi, którzy żartują sobie ze spraw związanych z polowaniem. To rzecz święta!

Jednakże wkrótce rozchmurzył się.

– A więc pojedziesz? – spytał.

– Jeżeli ci na tym zależy… – odpowiedziałem bez entuzjazmu.

– Ależ tak! Oczywiście! Trzeba przynajmniej raz w życiu to zobaczyć. Wyruszymy w sobotę wieczorem. Liczę na ciebie…

Otóż w taki sposób zostałem wplątany w ową awanturę, której fatalne wspomnienie ciągle mnie prześladuje.

Przyznaję, że przygotowania wcale nie wzbudziły we mnie niepokoju. Spałem wyśmienicie. Jednakże, jeśli mam powiedzieć prawdę, zżerał mnie trochę demon ciekawości. Czy istotnie otwarcie sezonu łowieckiego jest tak interesujące? W każdym razie przyrzekam sobie jeżeli nie działać tak jak oni, to przynajmniej obserwować z zainteresowaniem myśliwych i polowanie. Jeżeli zgodziłem się wziąć strzelbę do ręki, potrafię zachować twarz wobec Nemrodów,4 do których grona zaprosił mnie przyjaciel Brétignot.

Jednakże muszę powiedzieć, że jakkolwiek Brétignot pożyczył mi strzelbę, rożek na proch5 i woreczek na śrut, pozostawała sprawa torby myśliwskiej. Należało zatem dokupić tę rzecz, bez której myśliwy nic nie znaczy. Szukałem okazji. Nadaremnie! Na torby był niesamowity popyt. Wszystkie rozchwytano. Zmuszony byłem kupić zupełnie nową, ale postawiłem wyraźnie warunek, że będę mógł ją zwrócić z powrotem, ze stratą pięćdziesięciu procent, gdy już nie będzie potrzebna.

Sprzedawca z uśmiechem spojrzał na mnie i zgodził się.

Uśmiech jego nie wydawał się być zbyt dobrą dla mnie wróżbą.

“Zresztą, kto wie?” – pomyślałem.

O próżności!

III

W wyznaczonym dniu, w przeddzień otwarcia sezonu łowieckiego, o szóstej wieczorem, stawiłem się na spotkanie, które Brétignot wyznaczył mi na placu Périgord. Tam, jako ósmy z kolei, nie licząc psów, wsiadłem do dyliżansu.

Brétignot i jego towarzysze polowania – nie śmiałem zaliczać się jeszcze do nich – wyglądali wspaniale w tradycjonalnym rynsztunku. Wyśmienite okazy, nadające się do badań: jedni poważni w oczekiwaniu na jutrzejszy dzień, inni weseli, gadatliwi, już przetrzebili, spustoszyli słowami wszystkie zapasy gminy Hérissart.

Było tam pół tuzina wyśmienitych strzelb stolicy Pikardii,6 lecz trudno mi było ich rozpoznać. Dlatego też mój przyjaciel Brétignot musiał prezentować mnie tym osobom według ogólnie przyjętych zasad.

Najpierw przedstawił mnie jakiemuś panu Maximonowi, wysokiemu chudzielcowi, najłagodniejszemu z ludzi w codziennym życiu, ale okrutnemu, skoro tylko w dłoni poczuł strzelbę, jednemu z tych namiętnych myśliwych, który to – tak się mówi – wolałby raczej zastrzelić jednego więcej spośród swych towarzyszy, niż powrócić z polowania z niczym. Maximon nie mówił wcale, zajęty głębokimi myślami.

Obok tej poważnej osoby siedział Duvauchelle. Jakiż kontrast! Duvauchelle, gruby, mały, między pięćdziesiątym piątym a sześćdziesiątym rokiem życia, głuchy tak, że nie słyszał nawet huku własnej broni, ale za to z wielką zaciekłością poddający w wątpliwość wszystkie niepewne strzały. On to właśnie dwa razy strzelał z nienabitej strzelby do martwego już zająca, na skutek jednej z tych wpadek myśliwych, które później przez pół roku rozbawiały towarzystwo w klubach i w restauracjach.

Musiałem wytrzymać także mocny uścisk ręki Matifata, wielkiego gawędziarza o wyczynach myśliwskich. O tym tylko umiał rozprawiać. A jakich on używał wykrzykników! Jakich onomatopei!:7 krzyk kuropatwy, gon8 psa, huk strzelby! Paf! Paf! Paf! – Trzy paf dla dubeltówki! Dalej, jakich gestów! Ręka, którą wykonywał ruch śrubowy, naśladując zygzakowaty bieg zwierzyny, zginające się nogi, zaokrąglający się grzbiet dla oddania pewniejszego strzału, lewe ramię naprężające się, podczas gdy prawe powracało do piersi, stanowiąc podporę dla broni! Upadające dzikie zwierzęta włochate i pierzaste! Ileż zajęcy zabitych zaraz po opuszczeniu legowiska! Ani jednego nie chybił! Ja także, siedząc w kąciku, mogłem być zabity tymi gestami.

Lecz tym, którego naprawdę warto było posłuchać, był Matifat rozmawiający ze swoim przyjacielem, Pontclouém – byli oni jak dwa palce jednej ręki – co nie przeszkadzało im obciążać się winami o ile tylko jeden z nich wszedł w paradę drugiemu.

– Tyle w zeszłym roku zabiłem zajęcy – mówił Matifat, podczas gdy trzęsący się powóz toczył się w kierunku Hérissart – że nie potrafiłem ich się policzyć!

“Doprawdy, to tak jak ja!” – pomyślałem.

– A ja, Matifat! – odparł Pontcloué. – Pamiętasz jak ostatnio poszliśmy polować w okolice Argoeuvres? Tam były kuropatwy!

– Jeszcze widzę pierwszą, która miała szczęście znaleźć się na drodze lotu mego ładunku śrutu!

– A ja drugą, której pióra były tak oskubane, że nie zostało z niej nic prócz skóry na kościach.

– A ta, której mój pies nie mógł znaleźć w bruździe, gdzie z całą pewnością upadła!

– A ta, do której strzelałem z pewnością z ponad stu kroków? Jestem przekonany, że ją ustrzeliłem!

– A ta następna? Oddałem dwa strzały: paf! paf! paf! Krążyłem w lucernie, lecz na nieszczęście mój pies zachowywał się jak otępiały!

– Albo to stado, które właśnie nadleciało w chwili, kiedy ponownie ładowałem moją fuzję? Brr! Brr! Ach, jakież to było polowanie moi przyjaciele, jakie polowanie!

W rezultacie, jak mi się zdaje, wszystkie te kuropatwy ubijane przez Pontclouégo i Matifata nigdy nie znalazły się w ich torbach. Ale nie śmiałem odezwać się, ponieważ po prostu czułem się onieśmielony w towarzystwie tych ludzi, bardziej uczonych w tej dziedzinie ode mnie. Wszelako, jeśli szło o pudłowanie, to do licha i ja to doskonale umiałem!

Jeśli idzie o innych myśliwych, zapomniałem ich nazwisk. Jeżeli jednak nie mylę się, jeden z nich znany był pod przezwiskiem Baccara,9 ponieważ na polowaniu “ciągle strzelał, a nigdy nic nie zabijał”.

Doprawdy nie wiem, ale któż mi zaręczy, że i ja też nie zasłużę sobie na podobne przezwisko? Jedźmy jednak! Rozpiera mnie ambicja i chciałbym tak przyspieszyć czas, żeby to już było jutro!

IV

To “jutro” w końcu nadeszło. Ale jaką też noc spędziliśmy w oberży w Hérissart! Jeden, jedyny pokój dla ośmiu osób! Liche łóżka, w których można było niezgorzej polować, aniżeli na polach samej gminy. Ohydne pasożyty po bratersku dzieliły się miejscem z psami leżącymi przy łóżkach i drapiącymi się tak zawzięcie, że aż trzęsła się podłoga!

A ja jeszcze naiwnie spytałem się naszej gospodyni, starej Pikardyjki ze sztywnymi, rozczochranymi włosami, czy w sypialni nie ma pcheł!

– Skądże! – odpowiedziała. – Wcześniej zjadłyby je pluskwy!

Wobec takiego stwierdzenia postanowiłem spać w ubraniu na koślawym krześle, które jęczało za każdym poruszeniem się. Kiedy wreszcie nastał dzień, czułem się kompletnie wykończony.

Naturalnie, przebudziłem się pierwszy. Brétignot, Matifat, Pontcloué, Duvauchelle i ich towarzysze jeszcze spali głębokim snem. Pragnąłem jak najprędzej znaleźć się na równinie, tak jak wszyscy niedoświadczeni myśliwi, którzy chcą wyjść ze świtem, nie zjadłszy przedtem śniadania. Ale moi mistrzowie, budzący się kolejno jeden po drugim, powstrzymali moje zniecierpliwienie neofity.10 Ci spryciarze wiedzieli, że o brzasku kuropatwy, mające skrzydła jeszcze zwilżone rosą, z trudem dają się podejść i kiedy wreszcie wzlecą w powietrze, nie zdecydują się powrócić na tokowisko.11 Dlatego też należało czekać dopóki wszystkie łzy jutrzenki nie zostaną osuszone przez słońce.

Wreszcie, po obfitym śniadaniu i wypiciu pożegnalnego kielicha, opuściliśmy, drapiąc się, oberżę. Następnie skierowaliśmy się na równinę mającą być miejscem polowania.

W chwili, kiedy docieraliśmy do jej obrzeży, Brétignot, wziąwszy mnie na stronę, powiedział:

– Strzelbę trzymaj jak należy, ukośnie, z lufą skierowaną w ziemię i postaraj się nikogo nie zabić.

– Staram się, jak mogę – odpowiedziałem, nie chcąc się do niczego zobowiązywać – ale na zasadzie wzajemności, nieprawdaż?

Brétignot wzruszył pogardliwie ramionami – oto byliśmy przecież na polowaniu – polowaniu swobodnym – każdy postępował podług swego widzimisię.

Okolica Hérissart jest dość odpychająca. Właściwie jest to zupełne pustkowie, nie odpowiadające nadanej mu nazwie.12 Ale zdawało się, że jeżeli nawet nie obfituje w zwierzynę bardziej niż Mont-sous-Vaudrey,13 to “knieje” będą “pełne zajęcy”, jak mówił Matifat, i że można ich będzie natłuc “na kopy”, jak dodawał Pontcloué.

Mając w perspektywie możliwość oddawania pięknych strzałów, wszyscy ci dzielni ludzie byli w doskonałych humorach.

Wreszcie ruszyliśmy. Pogoda była prześliczna. Rzadkie promyki słońca przebijały, tu i ówdzie, poranne kłęby mgły zasnuwającej horyzont. Zewsząd rozlegały się krzyki, wrzaski, ćwierkania, gdakania. Były to głosy ptaków wzlatujących w niebo jak wiropłatowce,14 których sprężyna zwolni się niespodziewanie.

Kilka razy, nie mogąc się powstrzymać, szybko wycelowałem z mojej fuzji.

– Nie strzelaj! Nie strzelaj! – wołał do mnie przyjaciel Brétignot, który, nie odwracając głowy, obserwował mnie jednak bacznie.

– Dlaczego, czyż nie są to przepiórki?

– Nie! To skowronki! Nie strzelaj!

Nie potrzeba dodawać, że Maximon, Duvauchelle, Pontcloué, Matifat i dwaj inni patrzyli na mnie jakoś spod oka. Potem bardzo rozumnie oddalili się ze swoimi psami, które ze opuszczonymi ku ziemi nosami poczęły tropić w lucernach, trawach, koniczynach, poruszając szybko ogonami jakby na znak pytań, na które nie wiedziałem, co odpowiedzieć.

Pomyślałem, że ci panowie nie życzyli sobie pozostać w strefie bardzo niebezpiecznej, zagrożonej przez nowicjusza, którego fuzja mogłaby poważnie zagrozić ich piszczelom.

– Do licha! Trzymaj swoją strzelbę jak należy! – powtórzył Brétignot w chwili, kiedy się oddalał.

– Cóż znowu! Przecież nie trzymam jej gorzej od innych – odrzekłem, trochę zdenerwowany tym ciągłym upominaniem.

Po raz drugi Brétignot wzruszył ramionami i zboczył nieco w lewo od drogi. Ponieważ nie wypadało mi pozostać z tyłu, przyspieszyłem kroku.

V

Dopędziłem moich towarzyszy, ale żeby ich nadaremnie nie przerażać, trzymałem strzelbę na ramieniu, kolbą do góry.

Jaki wspaniały widok przedstawiali ci zawodowi łowcy w strojach myśliwskich: białe kurtki, sztruksowe spodnie, luźne trzewiki z ćwiekami oddzielającymi podeszwę od przyszwy, płócienne onuce okrywające pończochy z wełny, lepsze od pończoch z lnu czy bawełny, ponieważ nie powodują otarć – takich, jakie wkrótce zapewne ujrzę u siebie.

Ja nie wyglądałem tak dobrze w moim nieco przypadkowym rynsztunku, ale nie można wymagać od początkującego myśliwego garderoby starego hipokryty.

Nie wiedziałem także zupełnie nic o rozpoznawaniu zwierzyny, podczas gdy w rejonie było jej pełno: przepiórki, kuropatwy, derkacze, następnie zające styczniaki, które moi towarzysze nazywali trzy-czwarte i o których ciągle rozprawiali; potem młode zajączki, następnie zajęczyce. Trzeba o nich coś wiedzieć, nim zdoła się je rozpoznać.

– Należy również unikać – powiedział mój przyjaciel Brétignot – strzelania do kotnych samic zająca. To niegodne myśliwego!

Kotne albo nie – do diabła, jak to jestem w stanie rozpoznać – ja, który nie odróżniam królika od domowego kota – nawet w potrawce!

Na koniec Brétignot, któremu szczególnie zależało na tym, abym go nie skompromitował, dorzucił:

– Teraz udzielę ci ostatniej rady, która może mieć duże znaczenie w przypadku, gdy będziesz strzelał do zająca.

– Jeżeli tylko przebiegnie w pobliżu – zauważyłem ironicznie.

– Z pewnością przebiegnie – odpowiedział chłodno Brétignot. – No, dobrze, przypominam ci, że dzięki swej budowie zając prędzej biegnie pod górę, aniżeli na dół. Trzeba na to uważać, ustalając kierunek strzału.

– Jak to dobrze, że mnie uprzedziłeś o tym, drogi przyjacielu – odparłem. – Zapamiętam tę uwagę i obiecuję, że z niej skorzystam.

W głębi duszy jednak myślałem, że nawet jeśli zając będzie biegł w dół, prawdopodobnie pobiegnie szybciej niż mordercza ołowiana kula, mająca go zatrzymać w biegu!

– Na polowanie! Naprzód! – zawołał wówczas Maximon. – Nie przyjechaliśmy tutaj, aby uczyć nowicjuszy!

Straszny człowiek! Nie ośmieliłem się jednak odezwać.

Przed nami, jak okiem sięgnąć, wzdłuż i wszerz ciągnęła się rozległa płaszczyzna. Psy poszły przodem. Ich panowie rozproszyli się. Starałem się, w miarę możliwości, nie stracić ich z widoku. Dręczyła mnie bowiem pewna myśl: czy moi towarzysze, z natury dowcipnisie, nie zechcą mi wypłatać kilku figli, wykorzystując mój brak doświadczenia. Mimo woli przypomniała mi się zabawna historia pewnego nowicjusza, któremu przyjaciele kazali strzelać do królika zrobionego z kartonu, a sami, siedząc na tyłkach w gęstych zaroślach, drwiąco wybębnili mu marsz tryumfalny! Ja po takim oszustwie umarłbym chyba ze wstydu!

Tymczasem myśliwi krążyli na chybił trafił w rozmaitych kierunkach na ściernisku, poprzedzani przez psy, z zamiarem dotarcia do rysującego się o trzy lub cztery kilometry wzniesienia, którego grzbiet porastały małe drzewa.

Wszyscy oni, przyzwyczajeni do chodzenia po gruncie błotnistym i po uprawnej roli, wkrótce wyprzedzili mnie tak, że pozostałem z tyłu. Nawet Brétignot, który początkowo zwalniał, aby nie pozostawić mnie samego na łasce losu, uniesiony myśliwskim instynktem pospieszył za nimi. “Wcale nie mam ci tego za złe, mój przyjacielu. Twój instynkt, silniejszy niż twoja przyjaźń, uniósł cię mimowolnie!” – pomyślałem. Wkrótce też zniknęli mi z oczu moi towarzysze, tak, że tylko ich głowy rysowały się jeszcze nad zaroślami jak pikowe asy!

Już przeszło dwie godziny upłynęły od czasu, jak opuściliśmy oberżę w Hérissart, a nie padł jeszcze ani jeden strzał. Można sobie było wyobrazić, jak będą narzekać, gderać, w jakich będą złych humorach, jeżeli po powrocie ich torby myśliwskie będą tak puste, jak w chwili wyjścia!

Lecz któżby pomyślał, że mnie wypadnie oddać tego dnia pierwszy strzał! Wstydzę się powiedzieć, w jakich okolicznościach się to stało.

Mam to wyznać? Oto nie nabiłem jeszcze fuzji! Nieopaczność nowicjusza? Nie, to sprawa ambicji! Bojąc się okazać bardzo niezręcznym, postanowiłem zostać sam, aby dokonać tej operacji.

Zostawszy więc sam, bez świadków, otworzyłem rożek na proch, wsypałem ładunek do lewej lufy i przytrzymałem go przybitką15 z papieru, następnie na wierzch nasypałem dobrą miarkę śrutu – więcej niż trzeba. Kto wie, ołów jest ciężkim i mógłby nie wylecieć!? Następnie przybijałem, przybijałem prawie do złamania stempla16 i wreszcie – o lekkomyślności ludzka! – założyłem kapiszon na kominek,17 który przed chwilą włożyłem.

To samo powtórzyłem z prawą lufą. Ale właśnie kiedy przybijałem ładunek nastąpiła eksplozja! Padł strzał!… Cały impet uderzenia tylko co musnął moją twarz! Zapomniałem opuścić kurek na kapiszon w lewej lufie, a ten, spadając, spowodował wystrzał.

Oto przestroga dla nowicjuszy! O mało co nie uwieczniłem otwarcia sezonu łowieckiego w departamencie Somme tym żałosnym wypadkiem.

A gdyby tak – taka myśl przyszła mi do głowy – w chwili, gdy został oddany ten nieostrożny strzał, na kierunku strzału znalazłoby się jakieś zwierzę, to bez wątpienia zostałoby położone trupem!… Była to, być może, jedyna moja okazja, która więcej się już nie powtórzy!

VI

Tymczasem Brétignot i jego koledzy dotarli do skupiska drzew. Zatrzymali się tam i dyskutowali, co należałoby zrobić, aby odwrócić ciążące fatum. Dotarłem do nich wkrótce, nabiwszy przedtem ponownie fuzję, tym razem z wielką ostrożnością.

Pierwszy odezwał się do mnie Maximon, lecz tonem pogardliwym, jaki tylko przysługuje mistrzowi:

– Pan strzelał? – spytał.

– Tak, to jest… Tak! Ja strzelałem!

– Kuropatwa?

– Kuropatwa.

Za nic w świecie nie opowiedziałbym przed takim areopagiem18 o mojej niezręczności.

– A gdzie ta kuropatwa? – pytał dalej Maximon, dotykając pustej torby końcem swojej strzelby.

– Przepadła! – odpowiedziałem bezczelnie. – Cóż pan chce? Nie miałem psa! O, gdybym go miał!…

Dalej! Śmiało! Z takim tupetem już nic mi nie brakuje, aby stać się prawdziwym myśliwym!

Nagle przesłuchanie, któremu byłem poddawany, zostało gwałtownie przerwane. W tym momencie, o około dziesięć kroków od nas, pies pana Pontclouégo wystraszył przepiórkę. Bezwiednie, instynktownie, jakby od niechcenia złożyłem się do strzału i… paf! – jak mówi Matifat.

Jakiż jednak policzek otrzymałem, źle oparłszy broń o ramię! Był to jeden z tych policzków, to prawda, po którym od nikogo nie można żądać satysfakcji!

Po moim strzale nastąpił zaraz drugi. To strzelał Pontcloué.

Przepiórka upadła, podziurawiona, a pies przyniósł zwierzynę swemu panu, który włożył ją do torby.

Nie wyświadczono mi nawet tej satysfakcji, przypuszczając choćby przez chwilę, że mogłem mieć jakiś udział w tej masakrze. Ale nie odezwałem się, ponieważ nie chciałem nic mówić. Wiadomo, że z natury jestem nieśmiały w towarzystwie ludzi, którzy wiedzą więcej ode mnie.

Słowo daję, ten pierwszy sukces wzmógł apetyty tych ludzi głodnych niszczenia zwierzyny. Pomyślcie! Po trzech godzinach polowania jedna przepiórka na siedmiu myśliwych! Nie, to niemożliwe, aby na bogatych terenach Hérissart nie było przynajmniej jeszcze jednej i, jeśli dojdzie do ponownego zabijania, wypadnie po mniej więcej jednej trzeciej przepiórki na wojownika.

Minąwszy kępę drzew, znaleźliśmy się na fatalnym gruncie zaoranych pól. Na mój gust bruzdy zmuszające do wykonywania męczących kroków i kawały gleby, w które grzęzły nogi, wcale mi nie odpowiadały. Bardziej wolę asfalt bulwarów.

Już od dwóch godzin towarzystwo wraz ze zgrają psów nadaremnie krążyło po polu. Jakaś gwałtowna porywczość objawiała się z byle powodu – złorzeczono na pniak, o który się potknięto, na psa, który wpadł pod nogi. Krótko mówiąc, te oznaki jednoznacznie wskazywały na wielkie rozdrażnienie myśliwych.

Nareszcie o jakieś czterdzieści kroków od nas wzniosło się nad polem buraczanym stado kuropatw. Nie śmiem twierdzić, że można to było nazwać stadem, ponieważ jego stan liczebny był zredukowany do minimum. Rzeczywiście, składało się ono z dwóch kuropatw!

Nieważne! Strzeliłem w tę chmarę ptactwa, a tuż po moim strzale padły dwa następne. To panowie Pontcloué i Matifat pozwolili wreszcie jednocześnie przemówić swoim fuzjom.

Jeden z tych biednych ptaków spadł. Drugi poleciał najspokojniej dalej, przenosząc się za duże wzniesienie terenu, położone o jaki dobry kilometr od tego miejsca.

Ach, nieszczęsna kuropatwo, jakiej to kłótni stałaś się przyczyną! Jaka wymiana zdań miała miejsce między Matifatem a Pontclouém! Każdy z nich pretendował do miana sprawcy twej śmierci. Jakie złośliwe riposty! Jakież ubliżające niedomówienia! Jakie godne pożałowania aluzje!

A epitety! Spekulant!… Zagarnia wszystko tylko dla siebie!… Do diabła z człowiekiem nie mającym za grosz honoru!… Ostatni raz polujemy razem! I jeszcze wiele innych obelg, całkowicie w guście pikardyjskim, których moje pióro skreślić nie może.

Prawdą było, że strzały tych dwóch panów padły jednocześnie. Był wprawdzie trzeci, który je poprzedził, lecz nie było o czym dyskutować, bo czyż można było przyjąć, że to ja strąciłem kuropatwę? Wyobraźcie sobie – jakiś tam nowicjusz!

Dlatego też nie zamierzałem wtrącać się do kłótni między Pontclouém a Matifatem, choć miałem szczerą chęć pogodzenia ich. A że nie protestowałem, to tylko dlatego, iż z natury jestem nieśmiały.… Dalszy fragment tej frazy już znacie.

VII

Wreszcie, ku wielkiej uciesze naszych żołądków, nadeszło południe. Zatrzymaliśmy się u stóp skarpy, w cieniu starego wiązu. Fuzje i próżne, niestety, torby złożono na boku. Następnie zabrano się do jedzenia, aby podreperować nieco siły, tracone od czasu wyjazdu na bezużytecznym bieganiu.

Po prawdzie był to smutny posiłek! Tyle skarg, co kąsków jedzenia! Straszna kraina! Zwierzynę wytrzebili kłusownicy! Należałoby ich powiesić na drzewach z napisami odstraszającymi na piersiach! Polowanie stało się niemożliwe! Może należałoby zakazać na jakiś czas polowań? Tak! Nie!

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin