Napowietrzna Wyspa.rtf

(360 KB) Pobierz
Napowietrzna wyspa

Jules Verne

 

 

 

Napowietrzna wyspa

 

Przełożyła Olga Nowakowska

Tytuł oryginała francuskiego Le Village Aerien

SPIS TREŚCI

Rozdział I U kresu długiego etapu              2

Rozdział II Błędne ogniki              9

Rozdział III Pogrom              15

Rozdział IV Powzięcie decyzji              23

Rozdział V Pierwszy dzień marszu              30

Rozdział VI Ciągle na południowy zachód!              35

Rozdział VII Pusta klatka              41

Rozdział VIII Doktor Johansen              47

Rozdział IX Z prądem Rzeki Johansena              54

Rozdział X Ngora!              60

Rozdział XI Co zdarzyło się dziewiętnastego marca              67

Rozdział XII W mrokach leśnego podszycia              74

Rozdział XIII Napowietrzna wioska              80

Rozdział XIV Wagdysi              86

Rozdział XV Trzytygodniowe obserwacje              91

Rozdział XVI Jego Królewska Mość Mselo–Tala–Tala              96

Rozdział XVII Odnaleziony              102

Rozdział XVIII Zakończenie przygody              107

 


Rozdział I
U kresu długiego etapu

 

 No, a Kongo Amerykańskie? — spytał Maks Huber. — Nie mówi się o nim jeszcze?

 Nie, mój drogi — odparł John Cort. — Bo i po co? Czyż brakuje nam w Stanach rozległych terenów? Ileż to dziewiczych, bezludnych obszarów można spotkać pomiędzy Alaską a Teksasem! Myślę, że lepiej kolonizować wnętrze własnego kraju niż dalekie lądy.

 Co też ty mówisz? Jeśli tak dalej pójdzie, państwa europejskie podzielą w końcu między siebie Afrykę: bez mała trzy miliardy hektarów! Czyż Amerykanie pozostawią je w całości Anglikom, Niemcom, Holendrom, Portugalczykom, Francuzom, Włochom, Hiszpanom i Belgom?

 Ameryka nie potrzebuje kolonii, zupełnie tak samo jak Rosja — odparł Cort — i to dla podobnych powodów…

 Mianowicie?

 Ponieważ nie ma sensu pędzić na koniec świata, gdy się ma dość ziemi pod ręką.

 No, no! Rząd Stanów nie dziś, to jutro upomni się o swoją porcję afrykańskiego tortu. Istnieje już Kongo Francuskie*[1], Kongo Niemieckie, nie licząc Konga Niepodległego, które tylko patrzeć, jak straci swoją niepodległość. A cały ten obszar, któryśmy właśnie przewędrowali w ciągu ostatnich trzech miesięcy…

 Jako turyści, jako zwykli turyści, Maksie, nie jako zdobywcy…

 Nie ma w tym znów tak wielkiej różnicy, czcigodny obywatelu Stanów Zjednoczonych — oświadczył Maks Huber. — Powtarzani raz jeszcze, że w tej części Afryki moglibyście sobie wykroić wspaniałą kolonię. Znajdują się tutaj urodzajne tereny, które tylko czekają, by ktoś zamienił je w uprawne pola, wyzyskując w tym celu obfite, naturalne nawodnienie. Sieć rzek i strumieni nie wysycha tu nigdy.

 Nawet w czasie tak potwornych upałów, jak dzisiaj — wtrącił John Cort ocierając czoło spalone tropikalnym słońcem.

 Ech, co tam upały! — zawołał Maks. — Czyż nie przystosowaliśmy się już do klimatu, czyż nie “zmurzynieliśmy” kompletnie, jeśli się tak można wyrazić? Zresztą jest dopiero marzec, prawdziwy żar zacznie się w lipcu i sierpniu, kiedy promienie słońca przebijają skórę niczym ogniste groty!

 W każdym razie, mój drogi, nawet wtedy Francuz i Amerykanin ze swoim delikatnym naskórkiem nie tak łatwo przeobrażą się w Zanzibarczyków. Przyznaję jednak, że odbyliśmy wspaniałą i ciekawą wyprawę, w czasie której dopisywało nam wyjątkowe szczęście. Mimo to chętnie wracam do Libreville, gdzie w naszych faktoriach znajdziemy spokój i wytchnienie, należne podróżnikom po trzech miesiącach tego rodzaju włóczęgi.

 Masz rację, Johnie, nasza podróż była dość ciekawa. Jednakże muszę ci się przyznać, że nie spełniła wszystkich moich nadziei…

 Jak to? Wędrowaliśmy przecież kilkaset mil poprzez nieznane kraje, stawiliśmy czoło wielu niebezpieczeństwom pośród wrogo usposobionych plemion, czasami nawet musieliśmy używać broni palnej przeciwko włóczniom i chmurom strzał. Odbyliśmy niezliczoną ilość polowań, uświetnionych obecnością lwów i panter, położyliśmy trupem setki słoni z wielką korzyścią dla dowódcy wyprawy pana Urdaxa, zebraliśmy tyle wspaniałych kłów, że można by z nich zrobić klawisze do wszystkich fortepianów świata… A ty jeszcze nie jesteś zadowolony!

 I tak, i nie, mój drogi. Wszystko, co wymieniłeś, to chleb powszedni badaczy Afryki Środkowej. Wszystko to znajduje czytelnik w sprawozdaniach takich podróżników, jak Barth, Burton, Speke, Grant, du Chaillu, Livingstone, Stanley, Serpa Pinto, Anderson, Cameron, Mage, Brazza, Gallieni, Jan Dybowski, Lejean, Massari.Wissemann, Buonfanti, Maistre…

Przód wozu stuknął w tym momencie w spory kamień i Maks Huber przerwał raptownie recytowanie nazwisk zdobywców Afryki. John Cort skorzystał z tego, by spytać:

 A więc liczyłeś na coś innego w czasie naszej wyprawy? Na jakieś niespodziewane zdarzenie?

 Muszę przyznać, że nie brakło nam niespodzianek. Chodzi mi o coś jeszcze lepszego…

 Może o nowe, niezwykłe odkrycia?

 Otóż to, mój drogi! A tymczasem ani razu, dosłownie ani razu, nie mogłem wykrzyknąć w obliczu tych prastarych ziem owej straszliwej nazwy, którą nadawali im starożytni łgarze: “Portentosa*[2] Africa”!

 No proszę! Widocznie Francuza trudniej zadowolić niż…

 Amerykanina… Tak jest, Johnie, masz rację. Być może tobie wystarczają, wrażenia, jakie wyniosłeś z naszej wyprawy…

 Najzupełniej.

 Być może wracasz zadowolony…

 Oczywiście. A zwłaszcza cieszy mnie, że mam to wszystko poza sobą.

 I pewnie myślisz, że każdy, kto przeczyta opis naszej podróży, wykrzyknie z zachwytem: “Do licha, ależ to ciekawe przygody l”

 Czytelnik okazałby się nadmiernie wymagający, gdyby tak nie zawołał.

 Moim zdaniem nie miałby w ogóle, żadnych wymagań, gdyby go zadowoliły nasze przeżycia.

 Zapewne poczułby się szczęśliwy dopiero wtedy — odciął się Cort — gdybyśmy zakończyli wyprawę w żołądku lwa czy ludożercy z kraju Ubangi.

 Cóż znowu, mój drogi! Nie trzeba się uciekać aż do takich rozwiązań, w których zresztą istotnie zdają się gustować nie tylko czytelnicy, ale i czytelniczki. Czy ośmieliłbyś się jednak przysiąc z ręką na sercu, że odkryliśmy czy zaobserwowali coś więcej niż nasi poprzednicy w Afryce Środkowej?

 Istotnie, tego nie mógłbym twierdzić.

 Otóż ja miałem nadzieję, że lepiej mi się powiedzie…

 Jesteś żarłokiem, który ze swej przywary usiłuje zrobić cnotę. Co do mnie, oświadczam, że najadłem się wrażeń do syta i że nie oczekiwałem po naszej wyprawie innych przeżyć poza tymi, których nam dostarczyła.

 A które równają się zeru.

 Zresztą podróż nie skończyła się jeszcze i w czasie kilku tygodni potrzebnych na dojście do Libreville…

 Dajże spokój! — zawołał Maks. — Będzie to najzwyklejszy, powolny marsz, typowy dla karawan, i nuda codziennych popasów! Coś w rodzaju przejażdżki dyliżansem za dawnych lat.

 Kto wie? — powiedział John Cort.

Wóz zatrzymał się na postój wieczorny u stóp niewielkiego wzniesienia, zwieńczonego grupą pięciu czy sześciu drzew, jedynych na tej rozległej równinie, zalanej pożogą zachodzącego słońca.

Była godzina siódma wieczorem, a że podróżni znajdowali się na dziewiątym stopniu szerokości północnej, gdzie zmierzch trwa niezmiernie krótko, za chwilę miały ich otoczyć ciemności tym głębsze, iż nadciągające chmury groziły przesłonięciem poświaty gwiazd, a wąski sierp księżyca krył się właśnie za horyzontem na zachodzie.

Pojazd, przeznaczony wyłącznie dla podróżnych, nie wiózł ani towarów, ani zapasów żywności. Proszę sobie wyobrazić rodzaj wagonu wspartego na czterech masywnych kołach, ciągnionego przez zaprzęg złożony z sześciu wołów. W dolnej części jednej ze ścian umieszczono drzwiczki. Przez małe, podłużne okienka światło wpadało do wagonu, który podzielono przepierzeniem na dwa przylegające do siebie pokoiki. Izdebkę położoną od tyłu zajmowali dwaj młodzi ludzie, mniej więcej dwudziestopięcioletni: Amerykanin John Cort i Francuz Maks Huber. Na przodzie wozu rezydował kupiec portugalski nazwiskiem Urdax oraz przewodnik karawany, Chamis. Ten ostatni, Murzyn pochodzący z Kamerunu, znał doskonale swoje trudne rzemiosło, i bezbłędnie prowadził podróżników poprzez rozpalone pustkowia kraju Ubangi.

Rozumie się samo przez się, że pojazdowi nikt nie zdołałby nic zarzucić pod względem solidności konstrukcji. Po trudach długiej i uciążliwej wyprawy jego pudło było w dobrym stanie, obręcze kół zaledwie trochę się przetarły, osie zaś ani nie popękały, ani się nie skrzywiły. Można by sądzić, że powraca z małego spaceru, przejechawszy dwadzieścia czy trzydzieści kilometrów, chociaż jego trasa liczyła dwa tysiące kilometrów z górą.

Przed trzema miesiącami wehikuł opuścił Libreville i kierując się ciągle na północo–wschód, przemierzył równiny kraju Ubangi, docierając aż poza rzekę Szari, która wpada do południowego krańca jeziora Czad.

Obszar ten zawdzięcza swą nazwę rzece Ubangi, będącej ważnym prawobrzeżnym dopływem Konga, zwanego w swym górnym biegu Zairą. Kraina rozciąga się na wschód od Kamerunu Niemieckiego (którego gubernator jest jednocześnie niemieckim konsulem generalnym w Afryce Zachodniej), a granic jej nie oznaczają dokładnie najnowsze nawet mapy. Nie jest to wprawdzie bezludna pustynia — pokrywa ją zresztą, w przeciwieństwie do Sahary, bujna roślinność — w każdym razie jednak na tych ogromnych przestrzeniach znaczne odległości dzielą od siebie rzadko rozsiane wioski. Mieszkańcy tych ziem walczą ze sobą bez ustanku, biorą do niewoli lub mordują swych przeciwników, a niekiedy żywią się jeszcze ludzkim mięsem, jak na przykład owi Monbuttowie, zamieszkali pomiędzy dorzeczem Nilu i Konga. Najohydniejszą stronę tych praktyk stanowi fakt, że ofiarą ludożerczych apetytów padają najczęściej dzieci. Toteż misjonarze dokładają wszelkich starań, aby ocalić od zguby niewinne stworzenia: niekiedy odbierają je siłą, niekiedy wykupują, aby wychować je po chrześcijańsku w misjach założonych wzdłuż rzeki Siramba.

Musimy jeszcze dodać, że na terenie Ubangi mali chłopcy i małe dziewczynki stanowią rodzaj obiegowej monety we wszelkich transakcjach handlowych. Dziećmi płaci się za różne użytkowe przedmioty, które handlarze przywożą do wnętrza kraju. Największymi bogaczami wśród tubylców są zatem ojcowie licznych rodzin.

Portugalczyk Urdax, chociaż nie zapuścił się na równiny Ubangi w celach handlowych, chociaż nie zamierzał prowadzić interesów z Murzynami osiadłymi na brzegach rzeki, chociaż pragnął jedynie zdobyć pewną ilość kłów polując na słonie, bardzo liczne w tych okolicach — zetknął się mimo wszystko z okrutnymi tubylczymi szczepami. W czasie kilku takich spotkań musiał nawet stawić czoło wrogo usposobionym bandom i użyć jako broni myśliwskich strzelb, które przeznaczał wyłącznie do walki ze stadami słoni.

Ostatecznie jednak kampania przyniosła znaczne zyski, a jej przebieg okazał się bardzo pomyślny: spośród członków karawany nie zginął ani jeden człowiek.

Pewnego dnia, zaraz po wkroczeniu do wioski w pobliżu źródeł rzeki Szari, John Corti Maks Huber zdołali — za cenę kilku garści paciorków — wybawić małego chłopca od straszliwego losu, który mu chciano zgotować. Był to silny i zdrowy dziesięcioletni zuch o sympatycznej, łagodnej twarzyczce i niezbyt zaakcentowanym murzyńskim typie. Miał dość jasną skórę, włosy, które nie przypominały wcale czarnej wełny, nos raczej orli, i mało wydatne wargi; cechy takie można zaobserwować u niektórych afrykańskich szczepów. Oczy malca błyszczały inteligencją, a do swoich wybawców zapałał wkrótce iście synowskim uczuciem. Nieszczęsnego dzieciaka, imieniem Llanga, porwali kiedyś wrogowie, wprawdzie nie rodzicom, gdyż był zupełnym sierotą, ale macierzystemu szczepowi. Poprzednio chłopiec wychowywał się przez jakiś czas u misjonarzy, gdzie nauczył się mówić jako tako po francusku i angielsku. Wskutek nieszczęśliwego zbiegu okoliczności wpadł w ręce wojowników z plemienia Dinka i łatwo sobie wyobrazić, jaki los go u nich oczekiwał.

Obaj przyjaciele polubili chłopca ogromnie, ujęci jego serdecznym sposobem bycia i wdzięcznością, jaką stale przejawiał. Odkarmili go, przyodziali i zajęli się jego wychowaniem, co dawało doskonałe rezultaty, ponieważ Llanga okazał się nad wiek rozwiniętym dzieckiem. Jakież zmiany zaszły w życiu malca l Przestał być zwykłym towarem jak inni jego rówieśnicy z kraju Ubangi, miał żyć w spokojnej faktorii w Lłbreville, stać się przybranym synem Hubera i Corta, którzy podjęli się nad nim czuwać i nie opuścić go nigdy. Chociaż był jeszcze tak mały, Llanga rozumiał dobrze to wszystko. Czuł, że jest kochany, i oczy jego promieniały szczęściem, gdy ręka Maksa lub Johna spoczęła czasem na jego głowie.

Kiedy wóz się zatrzymał, wyprzęgnięte woły pokładły się natychmiast na trawie, znużone długą wędrówką i morderczym upałem. Llanga, który ostatni odcinek drogi przebył częściowo na piechotę, maszerując to przed zaprzęgiem, to znowu z tyłu, przybiegł teraz w momencie, kiedy jego opiekunowie wychodzili z pojazdu.

 Czy nie zmęczyłeś się za bardzo? — spytał John Cort ujmując rękę chłopczyka.

 Nie, nie! Mam dobre nogi… Lubię biegać! — odpowiedział Llanga; śmiał się i promienne spojrzenie przenosił z Johna na Maksa.

 A teraz trzeba się brać do jedzenia — powiedział Huber.

 O tak, wujku Maksie! Do jedzenia!

Llanga ucałował opiekunów i przyłączył się do tragarzy, zgromadzonych w cieniu rozłożystych drzew na szczycie wzgórza.

Jeśli Urdax, Chamis i ich dwaj towarzysze mogli zajmować całe wnętrze wozu, działo się tak dlatego, że bagaże i kość słoniową powierzono tragarzom. Karawana składała się z pięćdziesięciu mniej więcej Murzynów, pochodzących przeważnie z Kamerunu. W tej chwili kładli właśnie na ziemi potężne kły i skrzynki zawierające racje żywnościowe, które uzupełniano polując na bogatych w zwierzynę równinach Ubangi.

Murzyńscy tragarze są najemnikami, wdrożonymi do swego zajęcia i opłacanymi dość wysoko, co pozwala im uczestniczyć, w korzyściach, jakie dają zyskowne ekspedycje w głąb Afryki. Można o nich powiedzieć, że nigdy nie bywają “kwokami, co wysiadują kurczęta”, jeśli zechcemy użyć powiedzenia, którym określa się w Afryce szczepy osiadłe. Przyzwyczajeni od dzieciństwa do noszenia ciężarów, dźwigają je dopóty, dopóki nogi nie odmówią im posłuszeństwa. A jednak praca ta jest niezmiernie wyczerpująca, zwłaszcza ze względu na klimat. Ramiona uginają się pod brzemieniem ogromnych kłów lub ciężkich tobołów z żywnością, na skórze otwierają się głębokie rany, nogi krwawią, ostre trawy kalec...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin