Złe moce.txt

(333 KB) Pobierz
Bełcikowski

ZŁe moce

Gdy zdšżałem pieszo do pobliskiej stacji kolejowej ku willi mojego przyjaciela i 
byłem już blisko 
celu mej wycieczki, wzgórza i gaje cichego ustronia rozbłysły złotem promieni 
wspaniałego słońca, co 
zaledwie się wynurzyło ponad dalekim, przejrzystym horyzontem. Rozkoszujšc się 
balsamicznš 
wieżociš cudnego poranka, szedłem bardzo powoli, aby nie przerywać zbyt 
wczenie wypoczynku 
Williamowi Talmesowi, gdy wtem dostrzegłem go schodzšcego z pagórka po drugiej 
stronie willi.
Mimo woli przystanšłem, patrzšc nań z podziwem. Jego sposób chodzenia, jego 
swobodne, 
niewymuszone ruchy, zawsze sprawiały na mnie wrażenie dziwnej harmonii i siły. 
Jaskrawo 
owietlony ukonymi promieniami, wydał mi się niemal olbrzymem. Szedł polnš 
cieżynš, jak zwykle, 
bez popiechu, a jednak szybko. Twarz pozostawała w cieniu, chwilami rozjaniał 
jš żywy błysk jego 
oczu, widoczny nawet na doć znacznš odległoć, która nas dzieliła. Miał na 
sobie wytworne sportowe 
ubranie, z ramienia zwisała mu duża skórzana torba, a w ręku dostrzegłem młotek 
geologiczny. 
Widocznie wybrał się tak wczenie dla zdobycia kilku nowych okazów do swej 
kolekcji.
Popieszyłem, by prędzej z nim się spotkać, minšłem szybko willę i wkrótce 
witalimy się 
serdecznie.
 Nareszcie zdecydowałe się odwiedzić mnie, Jackso-nie, w mej pustelni  mówił 
mój przyjaciel  
.jak widzisz, jestem jak uczeń na wakacjach. Spodziewam się, że i ty nie 
będziesz się tu nudził.
 Nudzić się w twoim towarzystwie? Żartujesz chyba, Williamie?
Kto, kto nigdy nie znał Williama Talmes'a, na to moje entuzjastyczne odezwanie 
się, 
umiechnšłby się i przy-szłaby mu na myl pensjonarka, zakochana w swoim 
nauczycielu. Ale ja bez 
wstydu przyznaję się otwarcie, że żywię dla tego człowieka kult niemal 
bałwochwalczy. Dzięki 
szczęliwym warunkom przyrodniczym, a przede wszystkim olbrzymiej pracy nad 
sobš, stał się on jak
gdyby istotš wyższego rzędu i co do mnie, nic więcej nie cenię nad to, że 
zaszczyca mnie .swojš 
przyjaniš.
Usiedlimy na murawie w wydłużonym cieniu rozłożystego klonu. Zapalilimy 
cygara. Tak było 
rozkosznie na otwartym powietrzu, że nie chciało się ić pod dach. Tal-mes 
otworzył swš torbę i 
zaczšł grzebać w okruchach różnych skał, jakimi była napełniona.
 Czy zajmuje cię geologia, Jacksonie?  zapytał.  Czy zauważyłe, jak 
znakomicie przyczynia 
się do odzyskania zachwianej równowagi duchowej choćby tylko rzut oka na 
pierwszy lepszy 
kamień?
Nie spieszyłem się z odpowiedziš, gdyż widziałem, że ma sam ochotę do mówienia, 
a w takich 
sytuacjach wystrzegałem się, by nie przerywać mu biegu myli. Tal-mes też nie 
czekał na mojš 
odpowied, tylko wzišwszy do ręki jaki kawał, zdaje mi się, granitu, cišgnšł 
da-lej:
 Nie o tym mylę, co zwykle wkłada się w formułkę, że wszystko jest niczym 
wobec wiecznoci, 
ani tym, jak małe znaczenie majš ludzkie smutki i radoci wobec faktu, że ten 
oto kamień istnieje 
miliony lat, a szeregi innych milionów lat istniał, zanim przybrał tę postać... 
Mylę o tym, jak wiele 
cierpień byłoby zaoszczędzonych, gdyby człowiek od takiego oto" kamienia 
potrafił się nauczyć, na 
czym właciwie polega szczęcie, gdyby mógł zrozumieć swoje stanowisko we 
wszechwiecie...
Zamieniłem się cały w słuch. Za chwilę miałem usłyszeć jednš z tych prawd, tak 
jasnych i prostych, 
których posiadanie, gdy ukażš się oczom olnionego umysłu, daje tak wielkš 
potęgę, a które wskutek 
niepojętej jakiej ironii pozostajš zakryte, mimo, iż powinny by się jarzyć, jak 
słońce na niebie.
Nagle Talmes zerwał się na równe nogi.
 Patrz!...  krzyknšł, a w głosie jego brzmiała trwoga.
Zerwałem się również i biegłem oczyma za kierunkiem wzroku mojego przyjaciela. 
Co on dostrzegł 
straszliwego? Na stokach wzgórz widać było gdzieniegdzie wród drzew 
porozrzucane domki i wille. 
Wszędzie panował spokój. Ludzie, pracujšcy na polach i ogrodach, nie przerywali 
swojego zajęcia i 
nie wydawali się niczym zaniepokoje-
ni. Po gocińcu, wijšcym się w dół łagodnš serpentynš, zjeżdżał szybko jaki 
samochód, 
podnoszšc za sobš obłok kurzawy, złocšcej się w słońcu. Nigdzie najmniejszego 
zamšcenia ładu i 
porzšdku.
 Co widzisz, Wilłamie?  zapytałem.
 O, już go dopędza, spada na głowę szofera! Biedni
ludzie! Czy uda mi się ich uratować?
I mój przyjaciel znieruchomiał cały, wpatrujšc się z należeniem w pędzšcy 
samochód.
Skoncentrowałem całš swš uwagę na tym wehikule, lnišcym lakierami.
Był tam jeden tylko pasażer na tylnym siedzeniu i szofer przy kierownicy. 
Obydwaj siedzieli 
spokojnie, nie widać było nic, co by im mogło zagrażać. Maszyna wyminęła włanie 
jeden z zakrętów i 
zbliżała się do następnego.
 Ależ oni jadš sobie jak najlepiej!  wykrzyknšłem mimo woli.
Talmes nie odpowiedział mi. Zdawało się, że nawet nie słyszał, co mówiłem.
Wtem, zamiast zawrócić na nowym skręcie gocińca, samochód uderzył całym pędem w 
słupy, 
odgradzajšce szosę, wyłamał' je, jak gdyby to były wetknięte zapałki i runšł w 
dół po stromym zboczu 
urwiska, koziołkujšc raz po raz jak zajšc, gdy zmykajšc przed nagonkš do 
głębokiego jaru, zostanie 
trafiony przez myliwego ładunkiem rutu w głowę.
Lodowaty dreszcz przebiegł mi po skórze. W słonecznych blaskach, na tle łagodnej 
zieleni dwie 
istoty ludzkie ginęły, zmiażdżone gwałtownymi skokami ciężkiego wozu. Czy to 
złudzenie, czy w 
samej rzeczy do ucha mego dobiegł krzyk rozpaczliwy?... Nie, teraz jest na pewno 
cisza. Odbiwszy 
się raz jeszcze, jak piłka, od wystajšcego głazu, samochód zwalił się ciężko 
między wikliny, 
zarastajšce brzeg strumienia w dolinie.
Talmes westchnšł, ciało jego jak gdyby rozprężyło się. Wyrzekł tylko jedno 
słowo:
 Biegnijmy!
I pucilimy się całym pędem na przełaj przez pole, bylimy obydwaj wytrenowani 
dosikonale, toteż 
pobliscy żniwiarze nie dobiegli jeszcze do samochodu, gdy mymy
już przeskakiwali strumień, którego woda była jeszcze zmšcona przez wrytš w 
błotnisty brzeg 
chłodnicę motoru.
Samochód leżał kołami do góry, ale miał ich tylko trzy: widocznie jedna z szyjek 
osi przedniej nie 
wytrzymała szalonych uderzeń.
Talmes uchwycił za krawęd karoserii z takš siłš, że stopy jego wryły się w 
miękki grunt 
nadbrzeżny.
Ciemnogranatowe, potrzaskane w wielu miejscach pudło, drgnęło, a pochwycone 
przez kilkanacie 
par krzepkich ršk nadbiegłych wieniaków, uniosło się z wolna, ukazujšc w swym 
wnętrzu dwie 
skurczone ludzkie postacie.
 Wydobyć ich! Położyć na murawie!  zabrzmiał rozkazujšcy głos mego 
przyjaciela.
Szofer był wcinięty pod kierownicę, której koło było zgruchotane, ale wał 
sterowy, wygięty w pałšk 
ponad nim, utworzył pewnego rodzaju osłonę. Pasażer za z tylnego siedzenia był 
uwikłany w 
wišzania podwozia, gdyż deski, stanowišce podłogę wozu, jak też i poduszki 
siedzeń, powylatywały. 
Dzięki temu widocznie nie wypadł, rodkowe oparcie przedniego siedzenia, przy 
którym znajdowała 
się jego głowa, było najzupełniej zmiażdżone.
Obydwaj byli nieprzytomni. Zarówno skórzana kurtka szofera, jak też szeroki 
płaszcz i eleganckie 
ubranie pasażera były podarte na strzępy do tego stopnia, że w wielu miejscach 
widać było 
pokrwawione ciało. Twarze mieli trupiej bladoci, oczy zamknięte, żaden z nich 
nie dawał znaku życia.
 Już nie bardzo jest się po co schylać  odezwał się jeden ze żniwiarzy, gruby, 
czerwony jak 
ćwik i mocno spocony  to ci ich poharatało!
 Kto tu przyszedł na gadanie, niech wraca do swojej roboty i nie przeszkadza 
drugim  ofuknšł go 
surowo Talmes, czym skonfundowany grubas jšł popiesznie razem z innymi 
wydobywać 
nieszczęsne ofiary wypadku.
W milczeniu ułożono ich na trawie, wszyscy odstšpili a Talmes uklškł obok, 
przesunšł rękoma po 
głowie jednego, potem drugiego, następnie ostrożnie ujmował ich ręce i nogi, 
zginał je i 
wyprostowywał.
 Głowy i koci całe  mruknšł do siebie.
Po czym przykładał ucho do piersi, nasłuchiwał bicia serca, badał, czy nie ma 
wewnętrznych 
obrażeń. Widocznie ich nie znalazł, bo gdy wstał, zmierzył okiem wysokoć, z 
której spadł samochód, 
a zwróciwszy ku mnie twarz, na której wyczytałem prawdziwe zadowolenie, wyrzekł:
 No, udało się!
Widziałem, że rad jest z siebie, ponieważ swym dziwnym wpływem, którego istoty 
nigdy nie 
mogłem przeniknšć, uchronił podróżnych od niechybnej mierci lub kalectwa. 
Wieniacy tymczasem z 
gałęzi wikliny sporzšdzili wygodne nosze, przy czym najwięcej się starał 
zgromiony przez Talmesa 
grubas. Nie zważajšc na swš tuszę i coraz bardziej dopiekajšce słońce, pobiegł 
jak jeleń do pobliskiej 
chaty, przyniósł stamtšd siekierę i wycinał nader sprawnie grubsze i cieńsze 
pręty łoziny, które inni 
splatali umiejętnie i szybko.
Kilku chłopaków poznosiło porozrzucane po całym stoku góry narzędzia, gumy i 
opony 
samochodowe, blaszan-ki z resztkami benzyny i oliwy, pledy podróżne i inne 
rzeczy rozbitków. Pledy 
zużytkowano natychmiast do owinięcia rannych, wcišż nieprzytomnych, resztę 
rzeczy Talmes kazał 
odnieć do swej willi. Skoro nosze były gotowe, cały pochód skierował się, z 
poczštku cieżkš 
brzegiem strumienia aż do mostu na gocińcu, potem gocińcem w górę, wreszcie 
szerokš drogš 
wiodšcš do willi Talmesa. Przy każdych noszach szedł chłopak z wiadrem zimnej 
wody ródlanej i z 
polecenia Talmesa zraszał twarze rozbitków za pomocš kropidła z młodych gałšzek.
Na gocińcu spotkalimy komendanta miejscowego posterunku policyjnego, 
pieszšcego na 
miejsce wypadku w asycie dwóch swoich podkomendnych. Talmes w krótkich słowach 
zapewnił go, 
że życiu poszkodowanych nie jrozi niebezpieczeństwo, po czym skrupulatny 
służbista, 
podziękowawszy goršco memu przyjacielowi za doranš pomoc, podšżył dalej, ...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin