Kelley Armstrong Ugryziona.doc

(2083 KB) Pobierz
Kelley Armstrong

Kelley Armstrong

UGRYZIONA

Przełożył Robert P. Lipski

ZYSK I S-KA

WYDAWNICTWO


Spis treści

Prolog

1. Człowiek

2. Wezwania

3. Córka marnotrawna

4. Spotkanie

5. Dziedzictwo

6. Polowanie

7. Wina

8. Intruzi

9. Drapieżca

10.Chaos

11.Smutek

12.Trop

13.Synchronizacja

14.Nieufność

15.Tropienie

16.Zasadzka

17.Pewność

18.Jeniec

19.Okrężna droga

20.Wrażenia

21.Zemsta

22.Obietnica

23.Lądowanie

24.Klarowanie

25.Zawirowania

26.Fajerwerki

27.Możliwości

28.Odkrycie

29.Klatka

30.Plany

31.Przebudzenie

32.Regresja

33.Konfrontacja

34.Gotowość

Podziękowania


Prolog.

Muszę .Walczyłam z tym całą noc. I przegram. Moja walka jest równie daremna jak kobiety,

która czując pierwsze bóle, stwierdza, że to nie jest odpowiednia chwila na poród. Natura

zwycięża. Jak zawsze.

Dochodzi druga w nocy, za późno na tego typu bzdety, muszę się przespać. Przez cztery noce

robiłam, co tylko mogłam, by dotrzymać terminu, i to mnie wyczerpało. Nieważne. Fragmenty

skóry pod kolanami i przy łokciach najpierw mnie świerzbiły, a teraz zaczynają palić. Serce bije

tak szybko, że muszę łykać powietrze wielkimi haustami. Zamykam oczy, usiłując przezwyciężyć

te doznania, ale to nic nie daje.

Philip śpi obok mnie. To jeszcze jeden powód, dlaczego nie powinnam wychodzić, wymykać

się znowu w środku nocy i wracać z całą masą żałosnych wymówek. On pracuje jutro do późna.

Gdybym tylko mogła zaczekać jeszcze jeden dzień. Moje skronie zaczynają pulsować. Palące

świerzbienie skóry rozchodzi się na ramiona i nogi. Wściekłość zbija się w moim żołądku w

ciasną zwartą kulę, grożąc, że eksploduje.

Muszę się stąd wydostać — nie zostało już wiele czasu. Philip nawet nie drgnie, gdy

wymykam się z łóżka. Moje ubranie leży na komodzie, nie muszę się, więc obawiać, że przy

otwieraniu szaf i szuflad rozlegną się niepokojące skrzypienia czy zgrzyty. Zabieram swoje klucze,

zaciskając je w dłoni, aby nie zabrzęczały, delikatnie otwieram drzwi i po cichu wychodzę

na korytarz.

Dokoła panuje cisza. Światło wydaje się przyćmione, jakby przeciążone przez pustkę. Kiedy

naciskam przycisk przywołujący windę, ta skrzypi, jakby skarżyła się, że ktoś chce z niej

skorzystać o tak bezbożnej porze. Parter i hol także są opustoszałe. Ludzie, których stać na

wynajem mieszkania tak blisko centrum Toronto, o tej porze śpią sobie smacznie.

Moje nogi teraz nie tylko świerzbią, ale i bolą podkurczam palce, by sprawdzić, czy

świerzbienie ustanie. Jednak nie. Spoglądam na kluczyki od samochodu, które trzymam w dłoni.

Już za późno, by pojechać w bezpieczne miejsce, świerzbienie zmienia się w przenikliwy ból.

Włożywszy kluczyki do kieszeni, wychodzę na ulicę, szukając zacisznego miejsca, gdzie

mogłabym przejść Przemianę. Idąc, badam doznania przenikające moje nogi i docierające do

ramion, a stamtąd aż do karku. Już niedługo. Niedługo. Kiedy zaczyna mnie świerzbić skóra na

czaszce, wiem, że dalej już nie dojdę, i zaczynam rozglądać się za ciemną uliczką. W pierwszej,

na jaką natrafiam, zastaję dwóch mężczyzn ściśniętych w kartonie po wielkoekranowym

telewizorze. Następna jest pusta. Szybko docieram na sam koniec, rozbieram się pospiesznie za

barykadą z koszy na śmieci i chowam ciuchy pod starą gazetą. A potem rozpoczynam

Przemianę.

Moja skóra rozciąga się. Wrażenie się pogłębia i próbuję zablokować ból. Cóż za trywialne

słowo, lepsze byłoby — agonia. Uczucia obdzierania żywcem ze skóry nie sposób nazwać

„bolesnym". Biorę głęboki wdech i skupiam się na Przemianie, osuwając się na ziemię, zanim

zegnę się wpół i upadnę. To nigdy nie jest łatwe — może wciąż jestem nazbyt ludzka. Usiłując

zachować klarowność myśli, próbuję przewidzieć każdą kolejną fazę i układam ciało w

odpowiedniej pozycji — na czworakach, głowa opuszczona, ręce i nogi wyprostowane, stopy i

dłonie rozluźnione, plecy wygięte w łuk. Mięśnie nóg naprężają się jak struny. Wzdycham

głośno i rozpaczliwie próbuję się rozluźnić. Pot leje się ze mnie strumieniami, ale mięśnie w

końcu wiotczeją i rozluźniają się. I wtedy nadchodzi dziesięć sekund piekła, które sprawiają, że

wolałabym raczej zdechnąć, niż ponownie to przechodzić. Klnę w żywy kamień. W końcu jest

po wszystkim.

Przemiana dokonana.


Przeciągam się i mrużę oczy. Kiedy rozglądam się wokoło, świat jawi mi się jako

kalejdoskop barw nieznanych ludzkiemu oku, czerni, brązów i subtelnych odcieni szarości, które

mój mózg wciąż przetwarza na błękity, zielenie i czerwienie. Unoszę nos i wciągam powietrze.

Po Przemianie moje i tak już czułe zmysły są jeszcze bardziej wyostrzone. Wychwytuję woń

świeżego asfaltu, gnijących pomidorów, kwiatów w doniczkach, stęchłego potu i miliona innych

rzeczy mieszających się w odór tak powalający, że zaczynam kasłać i kręcić głową. Kiedy się

odwracam, w powgniatanej blaszanej klapie od śmietnika dostrzegam zniekształcone fragmenty

swego odbicia. Dostrzegam odbicie swoich oczu.

Rozchylam wargi i warczę na siebie. Na metalu pojawia się błysk białych kłów.

Jestem wilczycą, pięćdziesięciodziewięciokilogramową waderą o jasnej sierści. Jedyną ludzką

cząstką, jaka pozostała, są moje oczy, błyszczące chłodną inteligencją i nienasyconą

drapieżnością, która jest w stu procentach ludzka.

Rozglądam się dokoła, ponownie chłonąc zapachy miasta. Jestem podenerwowana. Jest za

ciasno, za mało miejsca, czuć woń ludzkich odchodów. Muszę być ostrożna. Jeśli mnie zobaczą

mogą wziąć mnie omyłkowo za psa, dużego mieszańca — pół husky, pół, labradora. Ale nawet

pies moich rozmiarów musi wzbudzić niepokój, biegając swobodnie po mieście. Wycofuję się w

głąb zaułka i zaczynam szukać drogi przez mroczne zakamarki miasta.

Mój mózg jest otępiały, zdezorientowany, nie przez zmianę kształtu, lecz nienaturalność

otoczenia. Nie mogę się pozbierać i pierwsza uliczka, w którą wbiegam, jest tą, do której

zajrzałam wcześniej w ludzkiej postaci, tą z dwoma mężczyznami w starym kartonie po

telewizorze. Jeden z mężczyzn już nie śpi. Naciąga na siebie zesztywniały od brudu koc, by

ochronić się przed chłodem październikowej nocy. Unosi wzrok i dostrzega mnie. Jego oczy się

rozszerzają kuli się w sobie i nagle nieruchomieje. Mówi coś. Ma melodyjny, nienaturalny głos,

jakim ludzie zwykle zwracają się do dzieci i zwierząt. Gdybym się skupiła, wychwyciłabym

słowa, ale to bezcelowe. Wiem, co mówi, coś w rodzaju „dobry piesek", powtarzając to jak

inkantację i odpowiednio modulując głos. Ręce wyciągnął przed siebie, jakby chciał mnie

odpędzić, język ciała kłóci się z głosem. „Nie zbliżaj się — dobry piesek — nie zbliżaj się". A

ludzie się dziwią, czemu zwierzęta ich nie rozumieją.

Czuję bijącą z jego ciała woń brudu i nieczystości. Cuchnie jak słaba istota, jak stary jeleń

zepchnięty na obrzeże stada, idealny cel dla drapieżników. Gdybym była głodna, pachniałby jak

kolacja. Na szczęście jeszcze nie zgłodniałam, nie muszę, więc borykać się z pokusą,

sprzecznościami, odrazą. Parskam, drobne kropelki wylatują z moich nozdrzy, po czym

odwracam się i biegnę w stronę wylotu zaułka.

Przed sobą mam wietnamską restaurację. Woń potraw przeniknęła do cna drewniane ściany

budynku. Na dokładkę wiatrak wentylacji obraca się powoli, szczękając przy każdym obrocie,

gdy jedna z łopatek zahacza o metalową obudowę. Okno poniżej wentylatora jest otwarte.

Wyblakła zasłona w słoneczniki faluje pod wpływem podmuchów nocnego wiatru. Słyszę

znajdujących się wewnątrz ludzi, jest ich sporo, stękają i poświstują przez sen. Chcę ich

zobaczyć. Chcę zajrzeć do środka przez otwarte okno. Wilkołak może mieć niezły ubaw w

pokoju pełnym bezbronnych ludzi.

Zaczynam się podkradać, gdy wtem trzask i syk sprawiają, że zastygam w bezruchu. Syk cichnie,

zagłuszony przez ostry męski głos, słowa są jak odłupujące się sople lodu. Odwracam głowę to w

jedną, to w drugą stronę, mój wewnętrzny radar poszukuje źródła tego głosu. Jest w głębi ulicy.

Odpuszczam sobie restaurację i idę w tamtą stronę. Jesteśmy z natury ciekawskie. Mężczyzna

stoi na parkingu dla trzech aut, na końcu wąskiego przesmyku między budynkami. Przykłada do

ucha krótkofalówkę, a jednym łokciem opiera się o ceglaną ścianę, nonszalancki, ale nie

spokojny. Ramiona ma rozluźnione. Spogląda w przestrzeń. Jest pewny siebie, czuje, że ma


prawo tu być, i nie obawia się niczego ze strony nocy. Wrażenie to potęguje zapewne pistolet,

który ma zawieszony u pasa. Przestaje mówić, wciska guzik i wkłada krótkofalówkę do uchwytu

przy pasku. Przepatruje wzrokiem parking, lustrując wszystko, ale nie dostrzega nic godnego

uwagi. Potem wchodzi nieco dalej w głąb labiryntu uliczek. To może być zabawne. Podążam za

nim.

Moje pazury stukają o asfalt, on nie zwraca na to uwagi. Przyspieszam, śmigając wśród

worków ze śmieciami i pustych pudeł. W końcu jestem dostatecznie blisko. On słyszy za sobą

regularne skrobanie i przystaje. Chowam się za pojemnikiem na śmieci i wychylam się

nieznacznie zza rogu. On odwraca się i wpatruje w mrok. Po chwili rusza naprzód. Pozwalam

mu przejść kilka kroków, po czym podejmuję pościg. Tym razem, kiedy staje, odczekuję jeszcze

chwilę, zanim się schowam. On mamrocze coś pod nosem. Zobaczył coś — lekkie poruszenie,

przesuwający się cień... Sięga prawą ręką po broń, muskając metal, po czym mityguje się, jakby

odzyskał rezon i pewność siebie. Przez chwilę się waha, rozglądając się w tę i z powrotem

wzdłuż uliczki, nie wiedząc, co robić dalej. Dopiero teraz uświadamia sobie, że jest sam.

Mamrocze coś i rusza przed siebie nieco szybszym krokiem.

Gdy tak idzie, zerkając ukradkiem na boki, jest nie tyle czujny, co wyraźnie zaniepokojony.

Biorę głęboki wdech, wychwytując woń jego strachu, na tyle silną, że moje serce zaczyna bić

żywszym rytmem, ale nie dość silną, by całkowicie zapanowała nad moim umysłem. Jest idealną

ofiarą do gry w podchody. Nie próbuje uciekać. Mogę stłumić większość moich instynktów.

Mogę go podchodzić, nie zabijając go. Mogę wytrzymać pierwsze oznaki głodu, nie zabijając

go. Mogę patrzeć, jak dobywa broń, nie zabijając go. Jeśli jednak spróbuje uciekać, nie zdołam

się pohamować. To pokusa, której nie zwalczę. Jeśli zacznie uciekać, rzucę się za nim w pogoń.

A jeśli zacznę go ścigać, to albo on zabije mnie, albo ja jego.

Kiedy skręca w najbliższą boczną uliczkę, rozluźnia się. Za jego plecami panuje cisza.

Wymykam się z mojej kryjówki, przenosząc ciężar ciała na poduszki łap, by stłumić odgłos

pazurów. Niebawem jestem o kilka metrów za nim. Czuję zapach jego wody po goleniu, nieomal

maskujący jego naturalny zapach po całym dniu pracy. Widzę białe skarpetki, to pojawiające się,

to znikające pomiędzy krawędzią nogawek a butami. Słyszę jego oddech, nieco przyspieszony,

zdradzający, że szedł szybciej niż zwykle. Wysuwam się naprzód, podchodzę tak blisko, że

gdybym chciała, mogłabym skoczyć i przewrócić go, zanim zdążyłby sięgnąć po broń. Unosi

gwałtownie głowę. Wie, że tam jestem. Wie, że c oś tam jest. Ciekawe, czy się odwróci. Czy

ośmieli się spojrzeć, stawić czoło czemuś, czego nie jest w stanie dostrzec ani usłyszeć, ale co

wyczuwa? Sięga po broń, ale nie odwraca się. Idzie coraz szybciej. Wreszcie dociera do

gwarantującej mu bezpieczeństwo ulicy.

Dochodzę za nim do końca zaułka i obserwuję z ciemności. Maszeruje przed siebie, z

kluczykami w dłoni, otwiera drzwiczki auta i wskakuje do środka. Wóz z rykiem i piskiem opon

rusza od krawężnika. Patrzę na oddalające się tylne światła i wzdycham, koniec gry. Wygrałam.

To było miłe, ale nie dało mi dostatecznej satysfakcji. Ciemne zaułki są dla mnie zbyt ciasne.

Moje serce dudni niespożytym podnieceniem. Nogi aż bolą od nagromadzonej energii. Muszę

b ie c . Wiatr z zachodu niesie ze sobą ostrą woń jeziora Ontario. Myślę o tym, by udać się na

plażę, wyobrażam sobie, jak biegam po piasku, czując lodowatą wodę obmywającą moje łapy,

ale to nie jest bezpieczne. Jeżeli chcę biegać, muszę udać się do wąwozu. To daleko, ale nie mam

wyboru, chyba, że zamierzam przez resztę nocy szwendać się po cuchnących ludźmi zaułkach.

Kieruję się na północny wschód i ruszam w drogę.

Prawie pół godziny później stoję na szczycie pagórka. Mój nos drży, wychwytując woń liści

palonych nielegalnie na jakimś pobliskim podwórzu. Wiatr smaga moją sierść, chłodny, prawie

zimny, orzeźwiający. Nade mną słychać grzmot pojazdów przejeżdżających po wiadukcie. W

dole jest idealna oaza w środku miasta. Ruszam naprzód. Nareszcie biegnę.


Natychmiast łapię właściwy rytm. Zamykam na moment oczy i czuję, jak wiatr muska mój pysk.

Kiedy moje łapy uderzają o twardą ziemię, w nogach pojawiają się drobne ukłucia bólu, ale

dzięki nim czuję, że żyję, jakbym gwałtownie obudziła się po zbyt długim śnie. Mięśnie kurczą

się i rozkurczają w idealnej harmonii. Każdemu rozkurczowi towarzyszy ból i fala fizycznej

radości. Ciało dziękuje mi za to ćwiczenie, nagradzając dawkami działającej niemal jak narkotyk

adrenaliny. Im dłużej biegnę, tym czuję się lżejsza, ból odpływa, jakby moje łapy nie dotykały

już ziemi. Nawet, gdy biegnę po dnie wąwozu, czuję, jakbym zbiegała w dół zbocza, zyskując

energię, a nie zużywając ją. Chcę biec, aż całe napięcie w moim ciele nie odpłynie zupełnie,

pozostawiając jedynie doznania chwili. Nie mogłabym się zatrzymać, nawet gdybym chciała. A

nie chcę.

Zeschłe liście trzeszczą pod moimi łapami. Gdzieś w głębi lasu pohukuje cicho sowa.

Skończyła polowanie i odpoczywa zadowolona, nie dbając o to, kto jest w pobliżu. Z gąszczu

wybiega królik, przecinając mi drogę, a gdy uświadamia sobie, że popełnił błąd, natychmiast

zawraca, by zniknąć wśród krzewów. Biegnę dalej. Moje serce dudni. Pomimo narastającej

ciepłoty mego ciała powietrze wydaje się lodowate, kłujące, gdy wdziera się do moich nozdrzy i

płuc. Biorę głębokie wdechy, rozkoszując się towarzyszącym temu doznaniom. Biegnę za

szybko, by cokolwiek poczuć. Strzępki zapachów przepływają przez mój umysł, tworząc

złożony obraz poczucia wolności. Nie mogę się oprzeć i w końcu zatrzymuję się, odchylam

głowę do tyłu i wyję. Ta melodia wypływa z mojej piersi i jest jawną apoteozą czystej radości.

Odbija się echem poprzez cały wąwóz i wzbija się ku bezksiężycowemu niebu, dając wszystkim

do zrozumienia, że tu jestem. Ja tu rządzę! Kiedy kończę, opuszczam głowę i dyszę ze

zmęczenia. Stoję tam, wpatrując się w leżące na ziemi żółte i czerwone liście klonu, gdy nagle

jakiś dźwięk wyrywa mnie z odrętwienia. To warkot, cichy, groźny warkot. Pojawił się

pretendent do mego tronu.

Unoszę wzrok, by ujrzeć brązowo-żółtego psa stojącego o kilka metrów dalej. Nie. To nie

pies. Mój umysł potrzebuje sekundy, ale w końcu rozpoznaje to zwierzę. Kojot. Identyfikacja

trwa chwilę, bo jest zgoła nieoczekiwana. Słyszałam, że w mieście żyją kojoty, ale nigdy

żadnego nie widziałam. Kojot jest równie zdezorientowany. Zwierzęta nie wiedzą, co mają o

mnie myśleć.

Wyczuwają człowieka, ale widzą wilka i kiedy już mają uznać, że zawiódł je węch, patrzą w

moje oczy i dostrzegają w nich człowieka. Kiedy spotykam się z psami, albo atakują albo

uciekają z podkulonym ogonem. Kojot nie robi ani tego, ani tego. Unosi pysk i węszy, a potem

zjeża sierść i szczerzy kły, warcząc groźnie. Jest o połowę mniejszy ode mnie, prawie niewart

uwagi. Daję mu to do zrozumienia, warcząc leniwe „spadaj" i kręcąc łbem. Kojot nie porusza się.

Patrzę na niego. Kojot pierwszy przerywa kontakt wzrokowy.

Parskam, ponownie potrząsam głową i odwracam się powoli. Jestem w połowie odwrócona,

gdy nagle brązowa smuga rzuca się w stronę mojego barku. Uskakując w bok, przetaczam się po

ziemi i podrywam gwałtownie. Kojot szczerzy kły. Odpowiadam groźnym warknięciem, psim

odpowiednikiem: „Teraz mnie wkurzyłeś". Kojot nie cofa się. Chce walki. Świetnie.

Sierść mi się jeży, rozpościeram ogon. Opuszczam nisko głowę, kładę uszy po sobie i czuję,

jak warkot powoli przepływa przez moje gardło, by rozejść się echem wśród nocy. Kojot nie cofa

się. Szykuję się do skoku, gdy nagle coś uderza mnie mocno w bark, wytrącając z równowagi.

Potykam się, po czym odwracam w stronę napastnika. Drugi kojot, szaro-brązowy, zwiesza się z

mego barku, zatopiwszy w nim kły aż do kości. Z rykiem bólu i wściekłości targam całym

ciałem i rzucam się w bok.

Kiedy strząsam z siebie drugiego kojota, pierwszy atakuje mój pysk. Pochylając głowę, chwytam

go za gardło, ale moje zęby zamiast na ciele zaciskają się na sierści i udaje mu się wyrwać.

Próbuje się wycofać, by zaatakować ponownie, aleja rzucam się na niego i zmuszam, by


zrejterował aż do drzewa. Staje na tylnych łapach, próbując mi się wymknąć. Rzucam mu się do

gardła. Tym razem chwyt jest właściwy. Krew wpływa mi do ust, słona i gęsta. Drugi kojot

ląduje na moim grzbiecie. Nogi uginają się pode mną kły wbijają się w luźną skórę za czaszką.

Nowa fala bólu przenika mnie na wskroś. Mocno się skupiam i nie puszczam pierwszego kojota,

którego trzymam za gardło. Odzyskuję równowagę, po czym puszczam uścisk na ułamek

sekundy, ale to wystarczy, bym zdążyła zadać mu zabójczy cios i rozszarpać gardło. Kiedy się

cofam, buchająca krew zalewa mi oczy, oślepiając. Mocno kręcę głową rozdzierając kojotowi

gardło. Kiedy zwierzę wiotczeje, odrzucam je w bok, po czym rzucam się na ziemię i turlam się

po niej. Kojot na moim grzbiecie skamle zaskoczony i rozluźnia uścisk. Podrywam się z ziemi i

równocześnie tym samym płynnym ruchem odwracam się, gotowa uśmiercić także to drugie

zwierzę, ale ono czmychnęło już w krzaki. Znika w błysku szarego ogona, zjeżonego jak szorstka

druciana szczotka. Patrzę na martwego kojota. Krew tryska mu z gardła, łapczywie pochłaniana

przez suchą ziemię, na której spoczywa. Czuję przenikający mnie dreszcz jak ostatnią falę

zaspokojonej żądzy. Zamykam oczy i dygoczę. To nie moja wina. One zaatakowały mnie

pierwsze. W wąwozie panuje cisza odpowiadająca spokojowi, jaki mnie przepełnia. Słychać

tylko granie świerszczy. Cały świat śpi, spowity ciszą i ciemnością.

Próbuję obejrzeć i oczyścić moje rany, ale nie mogę ich dosięgnąć. Wyprężam się i

oszacowuję obrażenia po poziomie bólu. Dwa głębokie ugryzienia, oba krwawiące tylko tyle, by

posoka pozlepiała mi sierść.

Przeżyję. Odwracam się i ruszam w stronę wylotu wąwozu.

W zaułku odbywam Przemianę, po czym wkładam ciuchy i wymykam się chyłkiem na ulicę,

jak ćpun przyłapany na dawaniu w żyłę w ciemnościach. Przepełnia mnie frustracja. To nie

powinno się tak kończyć, w brudzie, ukradkiem, wśród śmieci i odpadków miasta. To powinno

się skończyć na leśnej polanie, z ubraniem ukrytym gdzieś w gąszczu, gdy leżąc nago,

mogłabym czuć chłód ziemi pod sobą, a nocny wiatr muskałby pieszczotliwie moją gołą skórę.

Powinnam zasnąć na trawie, wyczerpana ponad wszelką miarę i mając umysł wypełniony

miazmatem zaspokojenia. Nie powinnam też być sama. Słyszę znajome pochrapywanie, od czasu

do czasu także szept i śmiech. Czuję ciepłą skórę dotykającą mojej, gołą stopę zaczepioną o moją

łydkę i podrygującą w rytm snu o bieganiu. Czuję ich, woń ich potu, ich oddechy, mieszające się

z wonią krwi jelenia zabitego podczas polowania. Obraz rozpływa się, a ja patrzę w okno

sklepowe, nie dostrzegając nic prócz własnego odbicia. Moją ściśniętą pierś przepełnia ból

samotności tak dojmujący i niepohamowany, że nie mogę oddychać.

Odwracam się szybko i uderzam w pierwszą rzecz, którą mam pod ręką. Latarnia drży i

wibruje pod wpływem ciosu. Ból przeszywa moje ramię. Witamy w realnym świecie —

przemiana w ciemnym zaułku i powrót cichaczem do mego mieszkania. Jestem przeklęta i zmuszona,

by żyć pomiędzy światami. Po jednej stronie normalność. Po drugiej miejsce, gdzie mogę

być, czym jestem, nie obawiając się odwetu, gdzie mogę popełnić

morderstwo, a otaczający mnie nawet nie mrugnęliby okiem i gdzie nawet zachęcaliby mnie do

zabijania w imię ochrony tego świata. Ale odeszłam i nie mogę wrócić. Nie chcę wrócić.

Kiedy idę do swego mieszkania, mój gniew pozostawia przy każdym kroku bolesne pęcherze

na chodniku. Kobieta skulona pod stertą brudnych koców wygląda, kiedy ją mijam, i

instynktownie wycofuje się do swego schronienia. Kiedy skręcam za róg, pojawia się przede mną

dwóch mężczyzn; taksują mnie wzrokiem, jakby sprawdzali, czy nadaję się na ofiarę.

Pohamowuję w sobie chęć wyszczerzenia się do nich. Ostatkiem sił. Przyspieszam kroku, a oni

stwierdzają, że nie jestem warta tego, by mnie gonić. Nie powinnam tu być. Powinnam być teraz

w domu, w łóżku, a nie szwendać się o czwartej nad ranem po ulicach Toronto. Normalnej


kobiety nie byłoby tu teraz. To kolejne potwierdzenie, że nie jestem normalna. Nie jestem

normalna. Spoglądam w głąb ciemnej ulicy i potrafię odczytać ulotkę na słupie latarni piętnaście

metrów dalej. To nie jest normalne. Wychwytuję zapach świeżego chleba z piekarni oddalonej o

wiele kilometrów. To nie jest normalne. Przystaję przy witrynie, chwytam za metalową kratę i

naprężam bicepsy. Metal zaczyna z jękiem wyginać się w mojej dłoni. To nie jest normalne. Ani

trochę. Wyśpiewuję w myślach słowa, biczując się nimi. Gniew tylko narasta.

Zatrzymuję się przed drzwiami mego domu i biorę głęboki oddech. Nie mogę obudzić

Philipa. A jeżeli nawet go obudzę, nie może mnie taką zobaczyć: skóra naprężona, rumieńce,

oczy opalizujące gniewem, który od jakiegoś czasu nieodmiennie następuje po Przemianie. To z

całą pewnością nie jest normalne.

Kiedy wchodzę w końcu do mieszkania, słyszę dochodzący z sypialni miarowy oddech

Philipa. Wciąż śpi. Dochodzę prawie do łazienki, kiedy oddech się łamie.

— Eleno? — Ma zaspany, ochrypły głos.

— Idę tylko do łazienki.

Próbuję przemknąć się obok drzwi, ale on już usiadł na łóżku i spogląda na mnie, mrużąc

lekko powieki. Marszczy brwi.

— Tak ubrana? — pyta.

— Wychodziłam.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin