Opowiadanie.doc

(157 KB) Pobierz
Opowiadanie

Opowiadanie

Od autora
To moje pierwsze opowiadanie erotyczne. Starałem się nie robić z niego streszczenia pierwszego lub kolejnego razu, ale raczej faktycznie napisać opowiadanie.
Niech jego długość odstraszy tych wszystkich, którzy nie byliby dość wyrozumiali, aby moją pracę skomentować kulturalnie.
Zazwyczaj nie dzielę swoich opowiadań, ale teraz robię wyjątek, ponieważ obawiam się, że w najbliższym czasie nie będę mieć czasu na dokończenie tej historii.
Liczę, że osoby, które przebrną przez tę część, skomentują odpowiednio wszystko i może dadzą mi wskazówki, jak miałaby się akcja dalej potoczyć, o ile oczywiście ten fragment zaintryguje kogokolwiek w jakikolwiek sposób.
Miłego czytania.



Część I

Szybko wychynąłem z klubu. Zawsze tak robiłem – obawa przed tym, że ktoś znajomy mnie nakryje była dla mnie czymś, czego pewnie nie byłbym w stanie przeżyć. Przynajmniej nie na trzeźwo. Pewnie od razu zaczęłyby sypać się pytania typu: „To ty jesteś gejem?! Fee!”, „Ale… od kiedy?!”, „Po co tam wchodziłeś? Chyba nie…?”, „Cześć!... … a… co ty tu robisz?” i wiele innych. O ile w ogóle te wcześniejsze można było nazwać pytaniami.

I tym razem się udało. Szybkie kroki, pusta ulica, dwa susy przez kałuże… jeszcze cztery, trzy, dwa, jeden… I byłem na przystanku. Odruchowo spojrzałem na tablicę z rozkładem jazdy autobusów, choć i tak doskonale wiedziałem, że sto dwudziestka piątka jedzie o 23:40. Nie był to dokładnie ten autobus, który woził mnie do domu, ale, jak mówią, lepszy rydz, niż nic. Do mieszkania od najbliższego przystanku tej linii dzieliło mnie jeszcze 15 minut drogi, co w gruncie rzeczy nie było dużym dystansem.

Nie padało już chyba od godziny, ale jak zawsze wiał wiatr, niosąc ze sobą niepoliczalną ilość kropelek wody. Dlatego wkrótce zrobiło mi się zimno i czułem wilgoć na ubraniu.
Jak zawsze ten autobus się nie spóźniał. Tym razem również przyjechał punktualnie – przynajmniej według mojego zegarka.

Wsiadłem, skasowałem bilet jednorazowy i zająłem miejsce – o tej porze i w tę samą stronę, co ja, nie jeździł prawie nikt. No, może kilku przepitych i przepalonych kolesi w drugiej części autobusu – poza nimi jeszcze jakaś babcia w moherowym berecie (one o tej porze jeszcze nie śpią?!) i dwie, może trzy dziewczyny z piercingiem na twarzy. Typowa współczesna dzicz – przedstawiciele różnych gatunków rodzaju ludzkiego: niezdolni do niczego innego, niż picie, chłopcy, o ile chłopcami można było ich nazwać, starsza pani, narażona na obelgi tych pierwszych i ekstrawaganckie, zamiłowane w dziwnej zasadzie mimesis dziewczyny, udające elitę polskiego społeczeństwa. Cóż za żenada. „Boże, dzięki, że to już piątek”– myślałem sobie. Niedługo miałem być w domu, jeszcze tylko 30 minut. Później kolejne 20 na prysznic i ułożenie się do łóżka. I kolejna godzina, podczas której będę próbował usnąć – i znów na staraniach się skończy. Będę mieć dość wszystkiego, łącznie ze sobą, więc wezmę jedną malutką tabletkę melatoniny, od której jestem już chyba uzależniony. Albo byłem… ale to mało istotne – przynajmniej dla tej fabuły.

Nacisnąłem wielki, podłużny przycisk z napisem STOP. Stop… jakby nie mogli napisać po polsku: „Zatrzymaj”. Ludzkość schodzi na psy – jednolitość wcale nie jest dobra. Owszem, może i byłem zawsze za tym, żeby wprowadzić na całym świecie jeden język uniwersalny do porozumiewania się między narodami, ale nie oznaczało to nigdy, przynajmniej w mojej filozofii, zatracenie wszystkich kultur świata i stworzenia jednej czy może jedynej prawdziwej. I która kultura miała by nią właśnie być? Tą jedyną, uniwersalną i ponadczasową? Oczywiście, że amerykańska… O ile w tym przypadku możemy w ogóle mówić o jakiejkolwiek kulturze.

Drzwi otworzyły się z charakterystycznym sykiem. Wyszedłem z autobusu. Czarny, ciężki, podtrzymywany wieloma śrubkami glan wylądował na chodniku – akurat w dziurze, gdzie zebrała się, podczas deszczu, woda. Rozstąpiła się przed butem jak Morze Czerwone przed Mojżeszem z tą różnicą, że wlała się do środa, przeszywając moją stopę zimnem. Zadrżałem, a na język cisnęło mi się tylko jedno pytanie: „Kurwa mać, czy ja zawsze muszę mieć takiego pecha?”. Dobrze – nic to, w końcu niebawem miałem być w domu, zdjąć przemoczoną skarpetkę, buty postawić przy kaloryferze i iść spać. A może raczej leżeć, uśpiony odpowiednim środkiem.

Odgłosy kroków odbiły się szerokim echem po całej klatce schodowej, budząc i drażniąc psy sąsiadów i sąsiadek – natychmiast niemal, zaraz po tym, jak stanąłem na pierwszym stopniu, rozległo się szczekanie, skomlenie, ujadanie i drapanie pazurami o drewniane drzwi. Zawsze serdecznie współczułem posiadaczom psów – musieli je ciągle wyprowadzać na spacery, sprzątać po nich, nie daj Bóg, jak ktoś z nich miał alergię… a na domiar złego bezmyślne zwierzę niszczyło drogie drzwi do mieszkania. I jak później kogokolwiek wpuścić do środka? Pół biedy wpuścić – wtedy nie widać zniszczeń, gorzej było, kiedy odprowadzało się gościa do wyjścia: zapewne każdy zwracał uwagę na ślady tępych pazurów pupila gospodarzy. A jeśli nie każdy to większość. Ja bym na pewno zwrócił na to uwagę.

Dwa szczęki zamka, cichy, tęskny jęk klamki, zawodzenie zawiasów – tak… to były oznaki tego, że wszedłem do domu. Zapaliłem światło, klucze powiesiłem na wieszaku – jak zawsze – zdjąłem mój czarny, skórzany płaszcz, który również znalazł się na swoim stałym miejscu, zamknąłem kopniakiem w tył drzwi, przekręciłem specjalny mechanizm – wynalazek ludzkości – w celu zabezpieczenia siebie i mieszkania przed niespodziewaną wizytą złodzieja, rozsznurowałem buty do piątej dziurki, szybko je zsunąłem, postawiłem na szmacie pod kaloryferem i ruszyłem do następnego pokoju.
Podniosłem klapę laptopa, włączyłem urządzenie, które cicho zamruczało za sprawą mojego dotyku. Szkoda, że tylko komputer mruczał. Kiedy już usłyszałem charakterystyczny dźwięk, sygnalizujący gotowość maszyny na niemal wszystko, przekręciłem laptop i wykonałem kilka szybkich ruchów na panelu sterującym myszką. Po chwili całe mieszkanie wypełniły delikatne dźwięki piosenki „In a manner of speaking”. Ruszyłem do łazienki.

Kiedy już przekroczyłem próg, moja ręka powędrowała w prawą stronę, by lekkim, lekceważącym muśnięciem włączyć światło i wentylator. Od razu usłyszałem to ciche warczenie, a blask oślepił mnie na chwilę, ponieważ lampa była źle ustawiona – świeciła prosto w oczy. Nigdy nie miałem czasu, żeby to poprawić.

Zamknąłem drzwi. Nawet na klucz, choć i tak wiedziałem, że nikt nie wejdzie do środka. A szkoda…
Oparłem się rękoma o umywalkę i zwiesiłem głowę. Po ciężkim dniu zawsze dobrze chwilę postać w takiej pozycji w jakimś przytulnym miejscu – a właśnie tak traktowałem łazienkę.
Powoli podniosłem głowę. Moim oczom znów ukazała się tak często nienawidzona przeze mnie twarz.
- I ty chcesz, żeby ktoś się w tobie zakochał? – mruknąłem do siebie.
Szybkim ruchem zdjąłem okulary i położyłem na umywalce. Z bliska lepiej widziałem bez pomocy szkieł – cecha krótkowzroczności.
Przyjrzałem się, po raz tysięczny już albo nawet i więcej, mojej owalnej, podłużnej twarzy z wyraźnie zarysowanymi kośćmi policzkowymi. Już po kształcie twarzy można było poznać, że jestem chudy. Ale choćbym nie wiem, co robił, i tak nie przybędę na masie – próbowałem wielokrotnie i nic nie dawało efektów. Czasem zastanawiałem się nawet nad tym, czy nie mam białaczki… Ale nigdy nie zrobiłem w tym kierunku badań, tłumacząc zawsze, że po prostu mam tak szybką przemianę materii. Ach, ten metabolizm…
Dotknąłem nosa palcami wskazującymi. Był dziwny – chudy, lekko zgarbiony… Ale on w całej mojej twarzy jeszcze mi się podobał. Nie najgorsze były też policzki – wcale nie specyficzne, zwyczajne o tyle, o ile jakiekolwiek policzki były zwyczajne – wszak każdy człowiek miał być z założenia uniwersalny, indywidualny i niepowtarzalny – doskonały plan Boga, który często podważałem. Przecież kombinacji białkowych i sposobów łączenia się zasad azotowych była jakaś ograniczona liczba. Nigdy nie wierzyłem w nieskończoność – coś może być jedynie niepoliczalne w stosunku do naszego krótkiego życia, ale nieskończoność? Bzdura. Dlatego jednak moje policzki były normalne.
Chyba najgorsze były usta, oczy i czoło. Nie lubiłem swojego wzroku, odbijającego się w płaskiej, imitującej głębię, tafli lustra. Miałem ochotę wydłubać niebiesko-szare oczy, odziedziczone po matce w spadku już w chwili połączenia się plemnika z komórką jajową. Na cholerę ludzie płodzą takie maszkary, których i tak nikt nigdy nie pokocha? Odtrącenie, odrzucenie… A przecież to była tylko wina biologii – moja matka nie piła podczas ciąży, tego mogłem być zawsze pewien. Nie miałem FAS-u, bo rynienka łączyła koniec nosa z początkiem ust. Tych ust, których wyrazu zawsze nienawidziłem. I nienawidziłem tego, co się w nich kryło – zębów wiecznie zniszczonych, ze słabym szkliwem, przez które traciłem majątek na wizyty u dentysty. Na cholerę rodzice karmili mnie w dzieciństwie tym żelazem?! Kto im kazał? No tak… lekarz. I teraz wmawiajcie mi ich kompetencję… Jakby pani doktor nie wiedziała, to żelazo zniszczyło mi w młodości zęby! Cholera. Dobra, dość – zbyt często wyżywałem się na tej biednej, niewykształconej zbyt dobrze kobiecie, która kiedyś, w zamierzchłych czasach popełniła była błąd, zostając pediatrą.
Usta z brodą łączyła niewygolona ścieżka brody. Nosiłem taką chyba od zawsze… Tak, odkąd pojawił się mój pierwszy zarost w gimnazjum. Wtedy już zapuszczałem sobie brodę – wąsy goliłem, ale brodę zawsze zostawiałem. Jeśli już się jej pozbywałem, to może na weekend albo na jakieś święta, w czasie których szybko odrastała.
A czoło? Jego też nie lubiłem – wybrzuszone zatoki nad oczami z powodu choroby, złączone brwi, jak u czarownicy i opadająca, niesforna grzywka, zakrywająca niemal całe czoło, przez co wyglądałem dziwnie.
Chociaż nie – fryzura mi się podobała. Nareszcie znalazłem taką, jaką zawsze chciałem mieć. Ileż mnie to jednak kosztowało cierpienia i męki z włosami! Długie odstępy między wizytami u fryzjera, by przez ten czas zapuszczać sobie systematycznie włosy. Podczas rzadkich wizyt kazałem je tylko degażować. Dzięki temu włosy się trochę skracały, ja traciłem na beznadziejnej objętości i gęstości – cesze również pochodzącej z DNA matki – oraz zyskiwałem trochę czasu i w miarę przyzwoitego wyglądu. Po tych kilkunastu miesiącach wreszcie udało mi się zrobić skośną grzywkę, postawić lekko włosy z tyłu na żelu i wycieniować wszystko tak, żebym zakrył swoją brzydotę chociaż fryzurą. Teraz chciałem jeszcze tylko dwóch rzeczy – jakiegoś fajnego tatuażu i zmiany koloru włosów – z blondu na czerń. Ale z tym się na razie wstrzymywałem wiedząc, że decyzje, które miałem podjąć miałyby być – w przypadku pierwszej na zawsze, w przypadku drugiej na długi czas – w pewien sposób nieodwracalne.

Usłyszałem, że już zmieniła się melodia – znak, że pierwsza piosenka się skończyła i teraz nadszedł czas na kolejną. Nouvelle Vague śpiewała teraz o tym, że „This is not a love song”. Spokojny, cichy głos, dobiegający gdzieś z innego pokoju, uspokajał mnie i jednocześnie powoli rozpalał żądze. Bardzo różne żądze…

Oderwałem się szybko od umywalki i powoli zacząłem rozpinać kolejne guziki mojej czarnej, bawełnianej koszuli. Gdzieś w prześwitach pojawiał się, odbijający się od lustra, mój tors. Ha, śmiesznym jest nazywać go torsem. Ma tylko bardzo delikatnie zarysowane mięśnie, które uwypuklają się tylko w pewnych konkretnych pozycjach – nigdy nie ćwiczyłem na siłowni, więc nie było efektów. O, nie – ćwiczyłem… w gimnazjum. I wtedy właśnie doznałem kontuzji, która mnie wyeliminowała: dyskopatii. Ech, ponoć wiele osób to ma, ale nie każdemu się ujawnia. Dlaczego musiałem być w tej pechowej grupie? A później jeszcze ta historia z niestabilnością odcinka szyjnego kręgosłupa. I ciągłe bóle głowy spowodowane albo tym, albo migreną, albo zapaleniem zatok. I jak w takiej sytuacji poprawić sobie kondycję? Znalazłem dość prosty sposób, który jednak nie skutkował na tors.
Tańczyłem już w podstawówce – pewne elementy tańca nowoczesnego czy może bardziej nawet współczesnego oraz funky. Później zrobiłem kurs tańca towarzyskiego. Ale, jaki tam kurs! Bez passo, quick-steppa, foxtrota, salsy i kilku innych tańców. Mimo wszystko - zawsze coś. Później warsztaty hip-hopu, Dance Streetu, Electro, JFH, współczesnego… Gdzieś pomiędzy ciągle przewijał się taniec towarzyski. Mój kręgosłup jednak ciągle nie dawał mi spokoju, wyeliminował mnie z wielu technik. Mówi się trudno i żyje się dalej. Poza tym jeździłem konno od kilku lat. I to już faktycznie mogłem wykonywać, nawet chyba pomagało mi na moją kontuzję, choć wiele osób twierdzi, że to wybijanie podczas kłusowania i galopowania źle wpływa na schorzenia kręgosłupa. A, niech mówią, co chcą – jak mam nic nie robić, żyć pod kloszem i uważać na wszystko albo żyć pełną parą, zawsze wybiorę to drugie.

Już cała koszula była rozpięta. Powoli, bardzo powoli zacząłem ją zdejmować. I znów żałowałem, że zamknąłem drzwi wejściowe i drzwi do łazienki. Może, gdybym tego nie zrobił, wszedłby jakiś przystojny mężczyzna i sam zdjął ze mnie ubranie? Ech… Marzenia. Wolno marzyć, ale nie ufać marzeniom.

Musnąłem opuszkami palców tors i brzuch, który, jako jedna z niewielu partii mojego ciała, był w miarę wyrzeźbiony – to przez ćwiczenia na kręgosłup: dla równowagi musiałem również wykonywać ćwiczenia na brzuch.

Stanąłem bokiem i przejrzałem się znów w lustrze. Postanowiłem, absolutnie, śmiertelnie poważnie, że wydepiluję sobie te kilkanaście włosów wyrosłych na klatce piersiowej. Chciałem zostawić owłosienie tylko w okolicach genitaliów i tę piękną ścieżkę rozkoszy, prowadzącą od pępka w dół. Nie wspominam już o włosach pod pachami – to było dla mnie normalne, że je zostawię. Choć moja kuzynka twierdziła, że mężczyźni powinni się golić pod pachami. Ale my mieliśmy bardzo odmienne gusta – ona słuchała techno, ja wielu rodzajów muzyki, ale przede wszystkim ciężkich gatunków i, dla równowagi, tych ballad romantycznych oraz ścieżek dźwiękowych z filmów. Ona twierdziła, że mężczyzna powinien golić się pod pachami, a mieć włosy na torsie, moje zdanie było zgoła odmienne.

Powoli odpiąłem klamrę brązowego paska i guzik ciemnografitowych jeansów. Wodząc jedną dłonią po dolnych częściach brzucha, wzdłuż ścieżki rozkoszy, odpinałem kolejne guziki spodni. Po chwili szybkim ruchem je zdjąłem i rzuciłem w kąt. To samo zrobiłem z czarnymi skarpetkami. Zostałem już tylko w ciemnych szortach. Powolutku, w rytm piosenki „Dance with me”, zacząłem je zsuwać. Moim oczom ukazały się odbijające się w nieprzezroczystej szybie, wiszącej na ścianie, uda dość dobrze wyrzeźbione dzięki jeździe konnej – druga z trzech partii mojego ciała, która posiadała rozbudowane mięśnie. Znów stanąłem bokiem.

Odgiąłem głowę do tyłu, nie patrząc już w lustro, pochyliłem się w stronę kabiny prysznicowej i złapałem lewą ręką mosznę. Penis leniwie podnosił się, nabierając krwi.

Przerwałem grę wstępną z samym sobą i odsunąłem ręcznik, wiszący nad wejściem do kabiny. Zasunąłem plastikowe drzwiczki i podniosłem lewarek, uwalniający z prysznica wodę. Ciepłe strumienie oblały całe moje ciało, rozpalając je i podnosząc nieco jego temperaturę.

Spojrzałem dookoła siebie. Przecież w tej kabinie było tyle miejsca!... Spokojnie ktoś mógł do mnie dołączyć. Mógł. Ale chyba nie chciał.

Delikatnie rozmasowywałem sobie moją klatkę piersiową, rozprowadzając po niej skapujące niesamowicie szybko z prysznica krople. Palcami drażniłem sutki, które systematycznie twardniały. Jedną ręką zjechałem niżej – do brzucha i podbrzusza. Te również zacząłem leniwie pieścić samymi opuszkami palców.

Wszedłem cały pod prysznic i podnosząc ręce, zaczesałem palcami włosy w tył, aby nie opadły na czoło i oczy. Skrzyżowałem ręce i złapałem swoje plecy w okolicy łopatek – trzecią muskularną partię mojego ciała. Reszta była beznadziejna – zero bicepsów, tricepsów, barków, mięśni nadobojczykowych i innych. Beznadziejne ciało studenta.

Spokojnie pieściłem się, by osiągnąć w miarę wysokie podniecenie. W końcu znów lewą dłonią objąłem mosznę, która pod wpływem ciepłej wody wydłużyła się i opadła. Prawą ręką złapałem za penisa i ściągnąłem z niego napletek, odsłaniając jego żołądź.

Wyobraziłem sobie mężczyznę, który stał za mną i że to właśnie on obejmuje mnie, przywierając do moich pleców swoim torsem i oplatając mnie swoimi ramionami. Szeptał coś do ucha, ale szum wody zagłuszał jego słowa.


Najpierw powolnymi ruchami naciągałem i opuszczałem napletek. Moje serce systematycznie zaczynało bić mocniej i szybciej. I ja również przyspieszyłem swoje ruchy ręką, by zrównać się z jego rytmem.

Lewą dłonią ciągle drażniłem swoje jądra, otoczone pomarszczoną skórą. Powoli jednak decydowałem się na zbliżenie mojego palca do odbytu.
Delikatnie wpłynąłem między pośladki i zacząłem drażnić wejście do męskiej pochwy. Dyszące sapanie i ciche pojękiwania wydobywały się mimowolnie z moich ust. Brzuch drżał i falował zgodnie z tym, jak pracowała moja przepona.

Wreszcie zanurzyłem nieco palec w moim odbycie i zacząłem pieścić go u wejścia, ale już od środka. Ręką prawą wykonywałem ciągle te same ruchy – w tym samym tempie.

Po chwili kucnąłem, by mieć lepszy dostęp do męskiego punktu G – prostaty. Wepchnąłem trzeci, najdłuższy palec lewej ręki najgłębiej, jak tylko mogłem i zacząłem drażnić wewnętrzną ścianę odbytu, by dostarczyć sobie lepszych wrażeń. Systematycznie przyspieszałem akt masturbacyjny, ale w pewnym momencie osiągnąłem granicę szybkości i na tym pułapie pozostałem. Za to zacząłem szybciej wirować palcem, który był we mnie zanurzony. Niebawem poczułem, jak fala ciepła zalewa mnie całego. Wykonałem jeszcze kilka szybkich ruchów zarówno prawą ręką, jak i palcem lewej dłoni i już poczułem orgazm, a ciepła, biała sperma zaczęła wylewać się ze mnie obwitym strumieniem.

Nigdy nie udało mi się wystrzelić nasieniem – zawsze wyciekało ono ze mnie jak z jakiegoś leniwego, niedawno obudzonego wulkanu, który tak naprawdę nie chciał wybuchnąć. Czytałem wiele stron internetowych, poświęconym technikom masturbacyjnym, ale żadna porada nie dotyczyła mojego problemu. A jeśli nawet dotyczyła, to nic konkretnego nie było na ten temat powiedziane. Zwaliłem więc wszystko na biologię.

Sperma ciągle ze mnie wyciekała; ja oparłem się na kolanach, pochyliłem się do przodu i całe ciało podparłem rękoma. Dyszałem głośno, podniecenie powoli opadało.

Kiedy już całkowicie ochłonąłem, spłukałem z siebie resztki mojego nasienia i zakręciłem wodę. Wziąłem z półki płyn do mycia pod prysznic i zacząłem nacierać nim swój tors, brzuch, swoje plecy i genitalia. Delikatny masaż po masturbacji relaksował mnie, a mentolowy aromat dawał mi ukojenie. Po chwili pieszczot znów podniosłem lewarek i spłukałem z siebie pianę.

Skończyłem prysznic. Otworzyłem drzwi kabiny, zsunąłem z nich biały ręcznik. Wyszedłem na pokrytą niebiesko-seledynowo-białymi kafelkami posadzkę w mojej wcale nie przestronnej łazience i zacząłem się wycierać. Para wodna wypełniła całe pomieszczenie, wypychając z niego powietrze – czułem się jak w saunie. Wiatrak nie nadążał z uzupełnianiem braków tlenu, dlatego otworzyłem drzwi i wyszedłem na zewnątrz – bardzo potrzebowałem świeżego powietrza.

Wytarłem się do sucha, rozwiesiłem ręcznik, wytarłem szmatą podłogę, zgasiłem światło i przymknąłem drzwi do łazienki.

Nagi, skierowałem się do korytarza, gdzie znajdowały się moje klapki basenowe. Założyłem je, przeszedłem do kuchni, wyłączyłem muzykę i komputer, zamknąłem laptopa i udałem się do sypialni.

W progu zatrzymałem się.
- I tak nie będę mógł zasnąć, lepiej od razu wezmę tę melatoninę. – powiedziałem do siebie i wróciłem do kuchni. Otworzyłem szafkę, która służyła mi za apteczkę, wyjąłem białe opakowanie, odkręciłem je i wysypałem na rękę kilka tabletek. Palcami lewej dłoni pochwyciłem jedną, malutką pigułkę, resztę wsypałem z powrotem do opakowania, które szczelnie zakręciłem i schowałem. Włożyłem środek nasenny do ust i popiłem niewielką ilością wody.
Skierowałem się do sypialni, wyłączając światło, pewny już, że wykonałem wszystkie ważne czynności tego wieczoru.

Zamknąłem drzwi mojego pokoju. Zaświeciłem lampkę nocną, stojącą przy łóżku i zrzuciłem futerkową kapę z mojego posłania. Wskoczyłem pod kołdrę, obleczoną białą poszewką. Pościel otoczyła ściśle moje nagie ciało. „Wolałbym, żeby to zrobił mężczyzna…”, pomyślałem i zamknąłem oczy. Jeszcze przez chwilę żałowałem, po raz kolejny tego dnia, że nie ma przy mnie żadnego przystojnego faceta. Moje łóżko wcale nie było takie ciasne – a im bliżej siebie byłyby nasze ciała, tym lepiej bym się czuł. Z resztą… jakbym już miał przy sobie swojego ukochanego, na pewno kupilibyśmy duże podwójne łóżko. I zamieszkali razem. Na zawsze.

Przez pół godziny jeszcze wierciłem się trochę i przekręcałem z boku na bok, aż w końcu poczułem efekt działania tabletki nasennej – zakręciło mi się lekko w głowie i nagle straciłem świadomość.

Obudziłem się w sobotę rano. Cóż… dla mnie 11 to było właśnie to rano.
Otworzyłem oczy – z okien bił już mocny, jasny blask. Wyglądało na to, że tego dnia pogoda będzie sprzyjać – żadnych deszczy, niespodziewanych ulew, silnego wiatru. Ale to należało jeszcze sprawdzić, by móc dobrze zaplanować sobie sobotę.

Odkryłem kołdrę i wstałem. Kilka razy się przeciągnąłem, ziewnąłem i posuwistym krokiem poszedłem do kuchni. Nalałem sobie do szklanki wody i pociągnąłem spory łyk. Sprawdziłem zawartość czajnika – było ponad kreską minimalnego poziomu. Przesunąłem przełącznik. Zaświeciła się czerwona dioda.
Postawiłem na stole czerwony kubek, wsypałem jedną łyżeczkę kawy rozpuszczalnej i dwie łyżeczki cukru. Wyjąłem mleko z lodówki. Ech, znów trzeba było iść na zakupy – wszystko się kończyło. Ale na tę jedną kawę jeszcze wystarczy.
Wróciłem do sypiali, wysunąłem szufladę mojej komody i wyjąłem z niej szorty oraz skarpety.
„Dziś ubierzemy się cywilnie” – powiedziałem sobie w duchu.

Usłyszałem charakterystyczne pyknięcie – znak, że woda już była zagotowana. Znów wolnym krokiem ruszyłem do kuchni. Zalałem kawę wodą, dolałem resztę mleka i wyrzuciłem opakowanie. Zamieszałem kilka razy łyżeczką, po czym wrzuciłem ją do zlewu. Zostawiłem kubek na stole i ruszyłem do łazienki.

Pozbierałem rzeczy rzucone ostatniej nocy w kąt i wrzuciłem je do wiklinowego, dużego kosza na brudne ubrania.
Zamknąłem drzwi do łazienki, wszedłem do kabiny i wziąłem szybki, orzeźwiający prysznic – umyłem również włosy, ponieważ ostatniego wieczoru zmoczyłem je i przez noc mocno się zmierzwiły.
Wyszedłem, wytarłem się szybko, pod pachami spryskałem dezodorantem, a po szyi i torsie perfumami. Bardzo podobał mi się ich zapach i miałem nadzieję, że mojemu przyszłemu ukochanemu też się spodobają.
Uczesałem się mniej dbale niż na co dzień i wysuszyłem głowę.
Następnie wziąłem do ręki szorty. Po chwili odłożyłem je z powrotem na półkę w łazience.
- Nie ubiorę dziś bielizny. – postanowiłem. Czasem zdarzało mi się chodzić bez slipek, szortów czy bokserek – w samych tylko spodniach i chyba dziś był właśnie czas na to. Założyłem tylko skarpetki i wyszedłem z łazienki.
Udałem się do przedpokoju, by wyjąc z szafy jeansy – kiedy się w nich schylałem, doskonale widać było, czy mam bieliznę, czy też nie… I sama świadomość tego, że ktoś może to zauważyć podniecała mnie.
Nasunąłem spodnie, zapiąłem brązowy pasek i wyjąłem niebieską koszulkę z krótkim rękawem. Następnie zdjąłem z wieszaka jeansową kurtkę i wróciłem do kuchni.

Szybko zerknąłem do lodówki, w celu upewnienia się, co było mi potrzebne. Znów wszedłem do przedpokoju, założyłem szaro-czarne adidasy, zdjąłem z wieszaka klucze i wyszedłem na zewnątrz.
Do sklepu miałem niedaleko, dlatego udało mi się wrócić do domu przed porą obiadową. Niestety posiłek musiałem przygotowywać sam. Zabrałem się więc do robienia mizerii, pieczenia udek kurczaka i gotowania ziemniaków.
Między godziną 15 a 16 jadłem już obiad, siedząc przy okrągłym, kuchennym stole i szperając w Internecie.

Jak zawsze odwiedziłem najpierw kilka for dla fantastów, następnie sprawdziłem postęp w ściąganiu filmu. Tamtego wieczoru mogłem go już oglądać. Zminimalizowałem program do ściągania i wszedłem na forum Gaylandu oraz serwer dla homoseksualistów. Musiałem jeszcze sprawdzić pocztę i komunikator. Po wykonaniu tych wszystkich czynności wstawiłem talerz do zlewu, pozmywałem naczynia i poszedłem do pokoju trochę się pouczyć. Zaplanowałem wyjście do klubu na godzinę 20. Do tego czasu miałem napisać kolejną część pracy licencjackiej.

Około godziny osiemnastej usłyszałem charakterystyczny dźwięk mojego dzwonka – irlandzka muzyka wybiła mnie z rymu. Wcisnąłem tylko szybko na klawiaturze Ctrl+S i odebrałem telefon. Jeszcze nie zdążyłem powiedzieć „Dzień dobry” i przedstawić się, a już usłyszałem znajomy głos.
- Cześć, tu Kordian. Zmieniłem numer. Słuchaj… jest taka sprawa: dałbyś radę przyjść jutro do pubu? Mamy zamówienie od dużej grupy i chcieliby jakąś nastrojową muzykę. Dasz radę? Proszę…
- Moment, nie tak szybko. – zripostowałem potok słów. – Najpierw mi powiedz, o której, a później za ile.

Chwilę jeszcze trwała nasza rozmowa, u końca której zgodziłem się na wszystkie warunki z wyjątkiem jednego – nie mogłem zostać po 23. Następnego dnia o 8:00 zaczynałem już zajęcia, na których musiałem być, żeby nie zepsuć sobie frekwencji, a poza tym od 20:00 do 22:30 to było dla mnie wystarczająco długo.
„Pewnie wrócę do domu styrany jak wół” – powiedziałem do siebie i odłożyłem telefon na stolik. Wyłączyłem dokument tekstowy i komputer.

Szybko ubrałem na siebie coś cieplejszego i wyszedłem z domu, zamykając drzwi na dwa spusty.

Na przystanku nie stałem długo – już po pięciu minutach przyjechał odpowiedni autobus. Wsiadłem, skasowałem jednorazowy bilet i stanąłem przy rurce. Obok mnie siedziała para heteroseksualistów – ona była na jego kolanach. Namiętnie się całowali. Nie widziałem dokładnie jego twarzy, ale na pierwszy rzut oka wydawał mi się dość przystojny. Natomiast ona nie była żadną wspaniałością – wręcz przeciwnie, była gorsza niż każda przeciętna dziewczyna. Może i zawsze byłem gejem, ale gust mam i wiem, że gdyby miał inną orientację, na pewno nie mógłbym być z taką dziewczyną. Chyba, że miałaby naprawdę nieziemski, powalający charakter. A na to się nie zanosiło – czarna mini, wysokie białe rajstopy, kozaczki na cienkich obcasach, obcisła, biała bluzeczka, niezakrywająca pępka i, co najgorsze, różowy, plastikowy, szeroki pas z dużą klamrą. Zero gustu, zero wdzięku, zero powabu – skoro nie potrafiła się ubrać, na pewno nie miała większego ilorazu inteligencji od Mandaryny.
„Każda potwora znajdzie swojego amatora…” – pomyślałem, westchnąwszy. – „Ciekawe, czy i ja znajdę?...” – odwróciłem wzrok od liżącej się wręcz pary. Jakoś nie miałem ochoty oglądać ich dłużej.

Wysiadłem na szóstym z kolei przystanku. Szybkim krokiem przemierzyłem ulicę i skręciłem w kilka wąskich przejść. W końcu znalazłem się przy wejściu do klubu na rogu wysokiej kamieniczki. Dwa szybkie obroty w prawo i lewo – aby upewnić się, czy nikt zbyt uważnie się nie przygląda.
„Pamiętaj – nigdy się nie wahaj. Próbuj zachowywać się naturalnie” – upomniałem się w duchu.
Przecież nie każdy w tym mieście musiał wiedzieć, że ten klub był akurat gejowski – nikt nie wywiesił wielkiego napisu nad drzwiami: „Hetero wstęp wzbroniony. Gay Only”. To byłby szczyt debilizmu. Dwoma długimi krokami wszedłem do kamieniczki i zamknąłem za sobą drzwi. Ochrona, pro forma, sprawdziła mój dowód tożsamości. Kiedy oddali mi plastikowy prostokącik, mogłem już wejść do sali głównej.

Jak zawsze panował półmrok. Przy niskich stolikach na wygodnych, półokrągłych kanapach siedziały pary, grupy lub pojedyncze osoby. Zająłem miejsce przy barze – na wysokim stołku. Zamówiłem mrożoną herbatę cytrynową i, kiedy ją już dostałem, zacząłem sączyć powoli napój.

Nie minęło nawet piętnaście minut, kiedy przysiadł się do mnie dość ładnie zbudowany, wysoki, postawny mężczyzna, mogący być w moim wieku. Chociaż nie – raczej był nieco starszy.
- Zawsze przychodzisz sam? – zagadał. Miał podobną barwę głosu, co ja.
- Owszem. – odpowiedziałem lapidarnie.
- Tak, zauważyłem. – dorzucił.
Zdziwiłem się i z tym zadzwoniłem zadałem pytanie:
- To po co zapytałeś?
- Wiesz, zawsze jakoś trzeba rozpocząć rozmowę, prawda?
Miał całkowitą rację. Ja bardzo nie lubiłem nawiązywać nowych kontaktów – pewnie dlatego nigdy dotąd nikogo nie poznałem. Byłem raczej introwertykiem: wszystko przeżywałem w sobie, każde załamanie nerwowe, każde niepowodzenie… Z przyjaciółmi… z przyjaciółką i znajomymi dzieliłem się tylko radosnymi nowinami. Choć ta moja przyjaciółka wiedziała o mnie o wiele więcej, niż ktokolwiek inny na świecie, mimo iż nie widywaliśmy się bardzo często. Nawet nie wymienialiśmy regularnie korespondencji, nie telefonowaliśmy do siebie zbyt często… Owszem, czasem pisaliśmy do siebie wiadomości tekstowe czy to z Internetu, czy z komórek, ale nie był to stały kontakt. I chyba na tym polegała nasza przyjaźń – iż nie widząc się przez wiele tygodni, potrafiliśmy znaleźć dla siebie czas, żeby pogadać od serca i poradzić się o coś siebie nawzajem, wspólnie rozwiązać problemy i podejmować ważkie decyzje. Mimo że to ja zazwyczaj byłem tym „panem psychologiem”, to i tak ona, choć sama nie była tego świadoma, pomagała mi często rozwiązać trudne dla mnie kwestie.
- Jak często tu bywasz? – zagadnął nowopoznany.
- Cóż… czasami. Najczęściej w piątki wieczorami po zajęciach i w niektóre soboty. Dziś jest właśnie niektóra. – odpowiedziałem w swoim stylu.
- Po zajęciach, powiadasz… - rzucił, zawieszając myśl. – Więc domyślam się, że studiujesz, bo na profesora nie wyglądasz.
- Tak, studiuję, ale profesorem będę. Już niedługo. A ty czym się zajmujesz?
- Też studiuję. Chcesz się czegoś napić?
- Nie, dziękuję, nie piję alkoholu. Jeśli chcesz mnie zapytać, czy pójdę z tobą na fajkę, to od razu uprzedzę pytanie: nie, nie palę. Nie uprawiam również przygodnego seksu.
Przez chwilę milczał, wyginając usta w śmieszne grymasy.
- No co? Że niby jestem zbyt zachowawczy i nigdy nie poznam smaku życia? – zapytałem, odgadując jakby jego myśli. Pokiwał głową. – Wiele osób mi to mówi. Moja przyjaciółka również. Kolega chciał mnie kiedyś spić i tym samym sprowadzić na „ciemną stronę mocy”, ale nie udało mu się. Wszelkie próby zaciągnięcia mnie na złą ścieżkę skończą się fiaskiem. Uważam, że równie dobrze można się bawić bez alkoholu i bez jointów. Życie pełną parą i wolność nie polegają na swawoli.
Wybałuszył oczy w nieziemskiej minie.
- Czy ty studiujesz filozofię?
- Nie, ale, pewnie jak wszyscy, mam zajęcia na uczelni. Studiuję polonistykę.
- Ach, stąd twoja „kwiecista mowa”…
- A ty jak często bywasz w tym klubie? – zapytałem, przejmując inicjatywę.
- Hm… prawie codziennie.
- I czego tu szukasz? Albo… kogo?
- Miłości. Ale ja szukam jej raczej empirycznie, skoro już mowa o filozofii.
- Uświadczasz miłości cieleśnie, rozumiem… Czyli podrywasz facetów na tak zwaną „nóżkę”, później upijasz i prowadzisz, nieświadomych, do darkroomu, zgadłem?
- Zgadza się wszystko, oprócz „nóżki”. – roześmiał się.
- Czy miałem być twoją kolejną ofiarą?
- Nie traktowałem cię jako ofiarę, ale jako potencjalnego partnera. – odparł, broniąc się.
Westchnąłem czy może raczej parsknąłem.
- I niech mi później nie próbują wmawiać, że geje nie myślą wyłącznie o seksie i że nie są zdegenerowaną warstwą społeczną. Czy tam mniejszością seksualną.
- Czy ty w ogóle jesteś gejem?! – zapytał już bardzo poważnie.
- Czy są powody po temu, abyś wysnuwał wnioski, że nie? – odpowiedziałem pytaniem na pytanie.
- Podobasz mi się. – stwierdził krótko. To zupełnie wybiło mnie z rytmu. – Szczególnie twój charakter i sposób mówienia. Nie znamy się długo, ale kogoś mi przypominasz. Kogoś bardzo miłego. – powiedział.
- Miłość twojego życia?
- Może… - rozmarzył się.
- Jesteście ze sobą, byliście czy dopiero będziecie?
- Nie mówiłem nic takiego, co sugerowałoby jakiekolwiek moje plany.
- Masz rację.

Przez jakiś czas rozmawialiśmy jeszcze na różne luźne tematy. Nowopoznany kupił sobie piwo, ja zamówiłem napój energetyzujący, bo czułem duży spadek ciśnienia. W końcu stwierdziłem, że pora się zbierać.
- Wracam do domu. Dziękuję za miły wieczór. Jeszcze nigdy z nikim tu nie rozmawiałem. – przyznałem szczerze.
- Czekaj, czekaj. Nie uwolnisz się ode mnie tak szybko. Odprowadzę cię na przystanek.
- Skąd wiesz, że jadę autobusem?
- Cóż… telepatia. – wskazał palcem na skroń. Uśmiechnął się szczerze i skoczył do stolika po rzeczy. Ja zapłaciłem za napoje i poszedłem w stonę wyjścia. On zamienił jeszcze kilka słów ze znajomymi i dołączył do mnie.

Ruszyliśmy w stronę najbliższego przystanku. Dopiero kiedy stanęliśmy w miejscu, przy wiacie, w świetle latarni ujrzałem całą jego sylwetkę, opiętą ciemnym polarem. Poczułem, że moje nogi miękną, ale starałem się nie ponieść pierwszemu wrażeniu. Baczyłem na słowa przyjaciółki: „Każdy facet to skurwysyn, nie należy im ufać. Za każdym razem cię zwodzą, wykorzystują, a później zostawiają ze złamanym w rękach sercem, żebyś się wykrwawił. Nie warto im ufać”. Dopowiedziałem w myślach zdanie: „Ale przecież są wyjątki…”, po czym szybko się otrząsnąłem. Choć był naprawdę czarujący, miał poczucie humoru, był przystojny i na pewno świetnie zbudowany… to jednak musiałem być rozważny i nie podejmować pochopnych działań – później mógłbym wszystkiego żałować.
- To o której masz ten autobus? – zagadnął, kiedy stanęliśmy.
- Za chwilę.
- Dlaczego przyszedłeś do klubu na tak krótko? Przecież… nie minęły nawet dwie godziny.
- Muszę wypocząć, ostatnio chodzę przemęczony, jutro muszę iść do pracy, o czym dowiedziałem się dopiero dziś, tuż przed wyjściem, więc… chyba sam rozumiesz.
- Tak, wiem coś o tym. A… gdzie pracujesz?
Zauważyłem wyłaniający się zza zakrętu autobus. „Powiedzieć mu… czy nie?” – zastanawiałem się. „A, co mi szkodzi!”.
- Pub Dionizos, jeśli chcesz mnie znaleźć, bądź tam o ósmej wieczorem. – powiedziałem, kiedy autobus zatrzymał się na przystanku. Szybko wsiadłem do środka, ale dosłyszałem jego ostatnią obietnicę:
- Spodziewaj się mojej wizyty!

Niedługo potem byłem w domu. Włączyłem laptopa, wszedłem na stronę dla gejów i, myśląc ciągle o nowopoznanym, masturbowałem się. Niedużo mi trzeba było. Po chwili było już po wszystkim.
Zastanawiało mnie tylko jedno… czy zagadnął do mnie, bo zauważył, że nie mam bielizny i stwierdził, że jestem łatwą zdobyczą? „Jeśli tak, mój kochany, to się grubo przeliczyłeś…” – zagroziłem. Chwyciłem za telefon i odszukałem odpowiedni numer telefonu.
- Cześć, nie za późno? – zapytałem na wstępie.
- Nie, nie. O co chodzi? – odezwał się kobiecy, mocny głos w słuchawce.
- Masz jutro czas przed 20? Muszę się z tobą spotkać.
- Przed 20… niech pomyślę…

Umówiłem się z przyjaciółką na 17:00 u niej w mieszkaniu. Miało być puste. Mogliśmy spokojnie porozmawiać.

- Wiesz… poznałem kogoś… - zacząłem, kiedy już przywitaliśmy się i gdy zostałem zaproszony do środka. Oniemiała. – No… poznałem kogoś.
- Nie, no jaja sobie ze mnie robisz… - mówiła, ciągle nie dowierzając. – Poważnie?
- Jak najbardziej, całkowicie i w ogóle niezaprzeczalnie. No… chyba, że to było w moim śnie.
- Kurwa mać! – złapała się za głowę. – No to siadaj i zaraz masz mi wszystko opowiedzieć!
To było zabawne… zazwyczaj ja pełniłem w tym kręgu rolę doradcy uczuciowego. To mnie zawsze wszyscy zwierzali się i prosili o jakieś wskazówki. A ja ich zawsze udzielałem. Czyżby nadszedł czas na odwrócenie ról?
- Jest ich dwóch.
- Nooo… stary, nieźle sobie pogrywasz! – sposób mówienia mojej przyjaciółki był bardzo specyficzny. Miała ładny głos, którym doskonale manipulowała, wydobywając ze swojej krtani zarówno piskliwe, jak i chrapliwe czy niskie tony.
- Jednego poznałem na żywo, całkiem niedawno. Drugiego – przez portal internetowy.
- Dobra… to po kolei: co z tym pierwszym?
- Jest wysoki, na pierwszy rzut oka niepozorny, ale jak mu się przyjrzałem w świetle latarni ulicznej, to wyglądał świetnie. Na pewno w świetle dnia jego wygląd jest jeszcze inny. Podszedł do mnie w klubie. Wczoraj wieczorem – wiesz: zagadnął, przysiadł się, chciał postawić piwko…
- No nie mów, że piłeś!
- A skądże!
- No. Tak myślałam. – uśmiechnęła się perfidnie. Postanowiłem nie zwracać na to uwagi i kontynuowałem:
- Rozmawialiśmy o wielu rzeczach, niby był miły, ale… wiesz, wydaje mi się, że chce mnie po prostu wykorzystać. Tak z premedytacją. Tak wykiwać.
- Tak, jak mnie zawsze wszyscy faceci, co?
...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin