Piotr Zwierzchowski
Sendilkelm
To powieść fantasy, która równocześnie może stać się inicjatorką nowego kierunku w Polsce (zyskującego coraz wiekszą popularność na Zachodzie), czyli crazy-fantasy. Jej oryginalna fabuła i bogata oprawa plastyczna czyni ją wydarzeniem na rynku książki w Polsce i to nie tylko książki z gatunku sf. Autor książki, Piotr Zwierzchowski jest z zawodu architektem, a poza tym włascicielem i głównym prowądzacym warszawskiej szkoły rysunku Labirynt. W swoim dorobku ma on liczne ilustracje książkowe, głównie do powieści sf, poza tym jest autorem komiksów (jeden z nich zakupiło właśnie wydawnictwo nowojorskie). Tekst "Sendilkelma" uzupełnia kilkadziesiąt ilustracji jego autorstwa, co stanowi dodatkową wartość edycji, gdyż w polskich wydaniach takiego typu literatury tak bogaty wybór rysunków pojawia się rzadko. Książka jest oryginalna, nowoczesna i zabawna. Dzięki aktywności Autora czytało ją już wielu zainteresowanych tematem i efekt był jeden - aplauz. Zyskała ona też bardzo pochlebną recenzję wymagającego znawcy fantasy - Pawła Ziemkiewicza. Już w tej chwili fragmenty Sendilkelma cytuje się lub śpiewa podczas spotkań bractw rycerskich. Nie sposób nie polubić bohaterów stworzonych przez Zwierzchowskiego: Sendilkelma, naburmuszonego i zgryźliwego naczelnego wodza armii królestwa Atrim; tłustego maga Karcena, drugiego po królu Raratrinie władcy krainy, a przez jego zdolności omamiająco-manipulacyjne właściwie pierwszego; zwalistego Bisenny, sympatycznego dzikusa z Fraternii; ponętnej i wojowniczej Agni, cierpiącej z powodu słabości do ponurego wodza; Anielicy Śmierci, mało rozgarniętej nimfomanki, która... Łatwo zanurzyć się po uszy w ten, opisany z dużą dozą humoru świat magii i czarii, pełen zwariowanych, choć nierzadko krwawych, przygód i tajemnic, na rozwiązanie których czeka się z przyjemnym dreszczykiem. Świat oparty na oryginalnym systemie kosmologicznym, podbudowany mitologią. Ludzkie konflikty na tle ślepej wiary w bóstwa, głupi i próżni bogowie, trzęsący spodniami przed nadbogami, bezwzględni nadbogowie, przerażeni własną małością wobec potęgi wszechświata, a wszystko to ubarwione komicznymi dialogami rozbrajających swą nieporadnością bohaterów.
Spis treści
Zamiast wstępu
Rozdział pierwszy
Rozdział drugi
Mekch
Rozdział trzeci
Bisenna
Rozdział czwarty
Bóg bogów
Rozdział piąty
Labirynt
Rozdział szósty
Anielica Śmierci
Rozdział siódmy
Mgłatuluj
Rozdział ósmy
Agni
Rozdział dziewiąty
Koniec na początku
Rozdział dziesiąty
Kamienna Łza
Rozdział jedenasty
Trzy kobiety
Rozdział dwunasty
Ryba w przestworzach
Rozdział trzynasty
Timaje
Rozdział czternasty
Smokolitowa zbroja
Rozdział piętnasty
Wieczór Siedmiu Opowieści
Rozdział szesnasty
Magia i czaria
Rozdział siedemnasty
Timajskie skrzydła
Rozdział osiemnasty Prottonium
Rozdział dziewiętnasty
Piana
Rozdział dwudziesty
Kryształowe oczy
Rozdział dwudziesty pierwszy
Jakiś człowiek
Rozdział dwudziesty drugi
Śmierć przed życiem
Epilog
Słownik
Dla mojej żony Hani
Nie tylko dlatego, że jest najwspanialszą ze wszystkich żon
we wszystkich światach.
Również dlatego, że nie miała nic przeciwko temu,
bym spędził tysiące godzin na prowadzeniu dialogu
z nieistniejącymi w naszym świecie postaciami.
Chcę również wyrazić podziękowanie
niezliczonym pokoleniom istot żywych, będących
moimi przodkami, za to, że chciały posiadać
i wychować potomstwo, zamiast żyć sobie spokojnie i bez napięć.
Zanim zaczniesz czytać tę książkę, zrób następujące ćwiczenie.
Połóż na stole siedemnaście przedmiotów, ale różnych, a nie siedemnaście spinaczy albo identycznych łyżeczek. Zamknij oczy i wylicz z pamięci rzeczy zgromadzone na stole.
Jeżeli sztuka ta Ci się nie udała, bo coś pominąłeś lub pomyliłeś, a wszystkie rzeczy leżą na stole tak, jak je położyłeś, to wszystko w porządku - jesteś normalnym człowiekiem w normalnym świecie.
Jeżeli ze stołu zniknęły te rzeczy, których nie udało Ci się przypomnieć, to być może jest w Tobie jakaś odrobina pierwotnej magii (albo ktoś jeszcze był w pokoju).
Jeżeli natomiast w trakcie wyliczania wymieniłeś przedmioty, których tam nie było, a które pojawiły się na stole po otwarciu oczu, to znaczy, że Twoja odrobina magii połączyła się z odrobiną pierwotnej czarii.
I wreszcie, jeżeli po otwarciu oczu na stole pojawiły się rzeczy, których nie było, ale i których w jakimś nagłym natchnieniu nie wymieniłeś, a w dodatku rzeczy te przyglądały się Tobie - nie czytaj tej książki (jest zbyt gruba), tylko uciekaj, póki jeszcze możesz.
Pozdrowienia... i, jak mówi mistrz Karcen, miej oczy otwarte, najlepiej swoje!
Twój (dopóki będziesz czytać tę książkę) Autor
Niechaj ławice waszych myśli przemierzają morze ignorancji, by podążać szlakiem smukłego korabia mej mądrości! Nad jego pokładem - żagiel mego doświadczenia. Jego stępką - moje poświęcenie! I drogi nie zmylę wśród gwiazd, wszak sam zawiesiłem je siłą swego geniuszu, by na wieczność wskazywały drogę do krainy doskonałości.
(z przemowy Karcena do uczniów przed inicjacją pierwszego stopnia)
Chóralne porykiwania przeciskały się przez szczeliny wiekowych, bez wątpienia wymagających już remontu wrót i dudniły po ścianach wąskiego korytarza. Kłębiący się tu odór cięły zamaszyste kroki wojownika w czarnym, skórzanym płaszczu ze srebrnymi okuciami. Naramienniki jego okrycia, okucia butów i klamrę pasa zdobił ten sam herb z motywem kolcowęża połykającego pióro burzolota. Nie miał przy sobie żadnej broni.
Dochodzące spod stóp bulgoty malowały w jego głowie przerażający obraz śmiertelnych ran zadanych pięknie zadartym noskom zupełnie nowych sandałów. „To kolejna rzecz, za którą będą musieli mi zapłacić” - pomyślał i nie bez przyjemności wyobraził sobie, jak ociekające obrzydliwym śluzem sandały z mlaśnięciem lądują na ulubionym biurku mistrza Karcena. Gdyby nie zatykający smród, z pewnością mruczałby teraz pod nosem jakieś brzydkie wyrazy, jak to zwykł czynić dla dodania sobie odwagi przed walką. Tym razem jednak zadbano, by nawet tego musiał sobie odmówić.
Dobrnął do wylotu korytarza i idealnie wycelowanym kopniakiem wyważył wrota. Z ukontentowaniem zauważył, że połowa zardzewiałych zawiasów wypadła z muru, a zwisające smętnie skrzydła sprawiają wrażenie stratowanych przez średniej wielkości taran bojowy, a nie wojownika o zupełnie przeciętnym wzroście.
- Sen-dil-ken! Sen-dil-ken! Sen-dil-ken! - skandował tłum.
- Nazywam się Sendilkelm!!! - krzyknął wojownik. - Moglibyście w końcu zapamiętać - dodał ciszej, bo i tak nikt go nie słuchał.
Arena, tradycyjnie pokryta warstwą czerwonego pyłu (ze względu na efektowne obłoki, jakie wzbijały padające ciała), otoczona była szesnastoma piętrami balkonów, z których każdy wyszedł spod ręki innego, cudownie oryginalnego i niewątpliwie chorego umysłowo artysty.
- Bądź pozdrowiony wielki... i no... tego... bardzo dzielny Sendilkenie - zaskrzeczał głos zasuszonego wiekiem sędziego, zwisającego w opancerzonym koszu nad środkiem areny. - Zanim zaczniesz dzisiejszą walkę, pamiętaj, że po raz sto dwudziesty piąty bronisz swego tytułu... i no... tego... honoru, a twoim znamienitym przeciwnikiem będzie, jak zwykle, zawodnik wybrany przez naszego ukochanego mistrza turnieju. Przystąp zatem młodzieńcze do losowania broni i walcz... no... znaczy... jak już coś wylosujesz, to zacznie się walka.
Od wieków borykano się z problemem znacznych rozbieżności w możliwościach fizycznych poszczególnych zawodników. Zbyt szybka eliminacja któregoś z nich, a co za tym idzie, zbyt krótka walka, bynajmniej nie satysfakcjonowały widowni. Pomysł dawania silniejszemu przeciwnikowi gorszej broni, a słabszemu grubszego pancerza i ziół pobudzających, okazał się niewystarczający. Co gorsza, nie można było porządnie zarobić na zakładach, bo i tak każdy wiedział, kto wygra. Po wielu latach doskonalenia systemu turniejowego, król oraz Konwent Wielkich i Większych Magów ustanowili ostateczne i niepodważalne zasady.
Jeden z zawodników musiał być magicznym mirażem i nikt, z wyjątkiem sędziego, nie mógł wiedzieć, który. Na dyskrecję sędziego można było liczyć, a to z tego względu, że na czas walki on również stawał się magicznym mirażem jednego z losowo wybranych magów, zamkniętych w tym samym czasie w wieży pilnie strzeżonej przez bardzo urodziwe nowicjuszki Świątyni Wielkiego Nimfatu. Ustalono również zasady losowania broni przez wojowników: mieli ciągnąć za sznurki przewleczone przez wielki, zwisający pod koszem sędziego pierścień i przywiązane do mniej lub bardziej przydatnych w walce przedmiotów, ukrytych w wielkiej skrzyni. Zebrani, widząc z góry jej zawartość, mogli robić zakłady, kto wylosuje miecz, a kto, na przykład, mocno zużytą tarę do bielizny.
Sendilkelm podszedł do wiązki kolorowych sznurków i przyglądał się im spokojnie.
- Weź żółty! - krzyknął ktoś z widowni.
- Nieee! Weź niebieski! Niebieski! To magowy miecz! - podpowiedział ktoś inny.
- Czerwony! Kszatoraczny! Niebieski! Gilionowy! Czarny! Fitoriowy! Nie bierz żadnego! - teraz już wszyscy naigrywali się z wojownika, był to zresztą przewidziany w kodeksie zawodów przywilej publiczności i powód wysokich cen biletów w najniższych piętrach widowni.
W końcu wybrał szary i kszatoraczny, a po chwili z niedowierzaniem spojrzał na dwie małe, blaszane tarcze, podane mu przez pryszczatego giermka.
- Oto twój wybór, panie - powiedział młodzik i co sił w krzywych nogach uciekł w kierunku bocznego wyjścia.
- A zatem rytuałowi stało się zadość... no... tego... Sendilkenie. Poznaj swego przeciwnika - wyskrzeczał sędzia.
Sendilkelm, pewny, iż nie on w tej walce jest magicznym mirażem, wiedział, że rywal może pojawić się w każdych z dziesiątków podwoi otaczających arenę. Stanął więc pośrodku i powoli zaczął się obracać. Pomimo tej przebiegłości, przeciwnik zdołał go zaskoczyć. Głuchy pomruk zza pleców, a w chwilę potem jego wygląd uświadomiły Sendilkelmowi, że oto jest niczym ta kura zamknięta w ciasnym kurniku sam na sam z wygłodzonym lisem.
- Tym razem ktoś naprawdę się postarał - szepnął, wlepiając wzrok w ogromny, pozłacany miecz i wyszczerbiony, zardzewiały topór rywala.
W centrum czerwonego kręgu, naprzeciw mężczyzny kurczowo ściskającego powykrzywiane tarcze, stało dwukrotnie wyższe monstrum. Kanciaste, ciemnobrązowe cielsko, obrośnięte niewiarygodną ilością węźlastych mięśni, było żywą ilustracją popularnej ostatnio w Atrim tezy o ewolucji człowieka ze zwierzęcia. Sięgające kolan ręce, pancerne kości płaskiego czoła i małe oczy błyskające niczym ślepia demona na dnie studni, wszystko to sprawiło, że Sendilkelm gorączkowo próbował przypomnieć sobie imię jakiegoś boga, którego ostatnio nie obraził.
- Azali walczyć będziem i ognie woli swej podsycać, kunszt swój na próbę wystawiać, oręża dobywać, krew lubą przelewać, czy też trwać w uwielbieniu dla tej chwili, co przed walką życie nasze bogom w opiekę poleca - zaintonowało śpiewnym głosem monstrum.
- Że cooo?! Bogowie?! - Sendilkelm był zaskoczony. Patrząc na potwora, spodziewał się usłyszeć jedynie nieartykułowane ryki.
- Zatemżtożtoć! Bogom swe życie w opiekę poleć, gdyż stracisz je, niezgoćtoźle, niechybnie. Czy szybką zaś i błogą twa śmierć będzie, czy też uciechy cierpieniem swym gawiedzi dostarczysz, wyborem twym pozostaje!
- Pożycz mi tego miecza, a prędko swych bogów zobaczysz!
- Walczyć przystoi wojownikowi, walkośtomocnać, nie bacząc, jaką broń mu dano, jeno żarem swego serca i siłą ciała przeciwnika swego pokonać, a walkę piękną, dobropatrznąć, uczynić, by było co w pieśniach opiewać. Śpiewogralićwieczności!
- Jesteś jakimś minstrelem, czy też, memląc ozorem, chcesz swój koniec o tych parę chwil odwlec?! -odkrzyknął mały wojownik i rozpoczął zataczanie kręgu wokół bestii.
Olbrzym z trzaskiem napiął wszystkie mięśnie, zważył w dłoniach oręż i jął wymachiwać nim ze świstem. Ręce poruszały się coraz szybciej i już po chwili przekroczyły prędkość skrzydeł podnieconej ważki, a wokół cielska utworzyły szczelną zasłonę z brzęczącej stali. Sendilkelm, by uniknąć posiekania na gulasz, padał, odskakiwał, robił podwójne salta i turlał się we wszystkie strony. W końcu, po wyjątkowo bolesnym padzie, zerwał się na nogi i z wrzaskiem runął w kierunku wyjścia.
- Nie uciekniesz, nie ukryjesz swego tchórzliwego serca. Smrodosromoćtwojać! Nie zagrzebiesz się w swoje odchody w jakiejś czarnej norze, bo zaraz wytnę ci serce i pożrę na chwałę mego zwycięstwa! -triumfował olbrzym.
Sendilkelm odwrócił się gwałtownie, szybko ocenił odległość dzielącą go od szarżującego przeciwnika i cisnął obydwie tarcze w sam środek wirującej, stalowej zasłony. Pierwsza odbiła się ze świstem i szerokim łukiem poleciała w kierunku najniższych balkonów, wydobywając z publiczności pomruk grozy. Druga, trafiona lawiną uderzeń miecza i topora, rozprysła się na tysiące ostrych kawałków, które naszpikowały ciało olbrzyma niczym strzały kukłę ćwiczebną dla kuszników. Sendilkelm, trafiony jedynie trzema odpryskami, z niedowierzaniem patrzył na osuwającego się w czerwony pył przedpotopowego jeża.
- Zwyciężyłem! Wielkoćradość! - olbrzym wyraźnie tracił świadomość.
- Skoro tak uważasz - mruknął Sendilkelm i ruszył w kierunku wyjścia. - A jednak Karcen podsunął mi magiczną broń... Mógł przynajmniej wspomnieć, że zajmują się teraz z kumplami produkcją śmiercionośnych pokrywek. Zanim zasiądę do stołu, muszę o tym pomyśleć...
Tłum z radości rzucał na arenę resztki jedzenia. Zwycięzca zaplątał się w pół mendla obłapiających go karłów w kolorowych, prześmiewczych imitacjach zbroi, więc co chwilę zbyt głośne beknięcie właśnie rozdeptanej paskudy wzmagało radość publiki.
Nienawidził tych błazeństw, musiał się jednak liczyć z regulaminem walk, który chronił prawa złośliwych istot. Sendilkelm podejrzewał nawet, że dla magów stanowiły one najbarwniejszy akcent całego turnieju. Taka postawa była wyraźnie w ich stylu.
Schodząc z areny, kątem oka spojrzał na nieruchome już cielsko olbrzyma, taszczone w kierunku największych wrót przez kilka postaci w czerwonych strojach i na ciągnącą się za nimi brązową posokę. Był to widok szczególny, gdyż magiczny miraż przeciwnika powinien był zniknąć w chwilę po odniesionej porażce. Wynoszono jedynie zawodników prawdziwych, z krwi i kości. Sendilkelma przeszył wzdłuż kręgosłupa niemiły dreszcz.
- Ktoś tu będzie musiał udzielić mi kilku wyjaśnień - mruknął i wszedł w cuchnący mrok korytarza.
Światła było niewiele, lecz to nie wyjaśniało, dlaczego Sendilkelm nie mógł dostrzec własnych stóp. Schylił się, by dotknąć coraz mniej widzialną nogę, lecz wówczas ręka zamigotała i znikła. W ostatniej chwili zauważył tylko, że jego tułów robi się przezroczysty, chciał krzyknąć, lecz głowa rozpłynęła się.
Trudno opisać, co czuje człowiek, gdy nagle i bez żadnego powodu znika jego ciało. Sendilkelm też później nie potrafił tego opowiedzieć. Nie był nawet w stanie określić, czy to, co zobaczył i usłyszał, było rajem, czy też może piekłem, o których tak chętnie rozprawiają kapłani.
Pozbawiona ciała świadomość rozszerza się w czasie, przestrzeni i kilku przyległych wymiarach od czasu niezależnych. Stąd nieprzyjemne uczucie ciasnoty po powrocie do materialnej powłoki. Wielcy magowie od wieków świadomie dematerializowali swe ciała, twierdząc, że wzmaga to ich moc jasnowidzenia i jasnosłyszenia. Jednak ci bardziej zorientowani w temacie wiedzieli, iż najważniejszą zaletą tego stanu jest, odczuwalny tuż po powrocie do ciała, przyjemny szum w głowie, jak po wypiciu kilku kufli piwa. Dla niewtajemniczonych, co za tym idzie, łatwowiernych władców, książąt, bogatych kupców i innych chlebodawców, dematerializacja zatrudnionego maga była zawsze dowodem jego nieograniczonej mocy. Zaś dla magów, znudzonych ciągłym wzrostem wymagań, ucieczka w niematerialny świat była często jedyną możliwością dłuższego odpoczynku, okupionego później jedynie kilkudniowym kacem. Niektórzy bywalcy Oceanu Bezcielesności pamiętali niewyraźnie wrota do krainy bogów, lecz żadnemu z nich nie udało się do nich zbliżyć. Ci, którzy starali się tego dokonać, po powrocie popadali w długotrwałe zdziecinnienie lub całkowicie tracili pamięć.
Oczywiście nikt do końca nie wiedział, jakie korzyści z tych podróży czerpią tacy mistrzowie, jak Karcen. Snucie domysłów było bezcelowe.
Nie istniały też żadne sposoby, by zmusić Karcena do prawdziwych wyjaśnień, a te, które składał, tylko motały zwoje mózgowe pytających.
Sendilkelm jeszcze nie opanował umiejętności poruszania się w stanie bezcielesnym. Przyjemne uczucie mącił narastający niepokój. Rozciąganie i stałe nabieranie prędkości, nieukierunkowanej w żaden sposób, oraz wszechogarniająca błogość wzbudzały w umyśle wojownika podświadomy lęk. Przyzwyczajony do materialnych punktów odniesienia, rozglądał się we wszystkie strony, jednak mógł to robić, posługując się jedynie mocno skołowanym umysłem, a nie, jak dotychczas, dającym uczucie stabilności świata narządem wzroku. Ponadto co chwilę odczuwał muśnięcie czegoś ciepłego i wilgotnego, obserwującego go zawsze jakby z tyłu, choć nie bardzo orientował się, gdzie jest tył.
Najpierw pojawiły się w oddali dwa punkty. Natężył resztki sił świadomości i spróbował się do nich zbliżyć. Punkty zmieniły się w nad podziw piękne oczy. Poniżej rozchyliły się pociągająco wykrojone usta...
Należy przy tym dodać, że wszelkie przekazy o nieprzyjemnym wyglądzie Anielicy Śmierci są mocno przesadzone i krzywdzące. Rozpowszechniają je zazwyczaj kapłani, którym religia nakazuje celibat. W gruncie rzeczy, jest to bardzo sympatyczne dziewczę, nie mające żadnego pojęcia o mrokach naszej doczesnej egzystencji. Wielu po śmierci doznało przyjemnego rozczarowania. Nie dość, że ta delikatna istota bezbłędnie odprowadzi każdego do sektora danej religii, to jeszcze po drodze zabawi inteligentną rozmową. Zdarza się też jednak, że niektórzy spotykają zupełnie inne jej oblicze...
- Jesteś bardzo piękna, o pani - stwierdził Sendilkelm.
- Gdybyś natomiast mógł zobaczyć siebie w tym wymiarze, zrozumiałbyś panie, czemu nie mogę odpowiedzieć ci równie miłym komplementem.
- Hm... niezupełnie rozumiem, co się stało... Jakby to powiedzieć... nagle... hm... zniknąłem.
- Tylko proszę mi tu nie opowiadać, że to przypadek - odparł słodko-gorzki głos, kuszący i groźny jak portowa wódka. - Możesz być pewien, panie, że słyszałam to aż nazbyt często. Wy, magowie, magiczkowie, jesteście wszyscy tacy sami. Zawsze, gdy się zjawiam, słyszę same wykręty. A ja chciałabym tylko porozmawiać, zaproponować małą przechadzkę... Taki mały towarzyski spacerek, tylko ty i ja... - tu uwodzicielsko mrugnęła okiem i przeciągnęła się, gładząc dłonią co atrakcyjniejsze
wypukłości i wklęsłości swego ciała, które pojawiło się nagle, pogłębiając stan osłupienia Sendilkelma.
- Ja, to znaczy... Mylisz się, pani. Jestem wojownikiem, właśnie wygrałem turniej i nie mam nic wspólnego z magią. Chciałbym wrócić, a tak w ogóle, jestem jeszcze młodym człowiekiem! - krzyknęła świadomość Sendilkelma. Tożsamość zjawy nie pozostawiała złudzeń. - Zostaw mnie, pani, proszę. To na pewno sprawka tych błaznów, którzy organizowali turniej. Wszystko im się pomyliło. Po pierwsze, to tamten wielki barbarzyńca powinien być magicznym mirażem. Ja jestem realny, mogę nawet powiedzieć, co jadłem dzisiaj na śniadanie!
- O! Szmiadanie! Szmiadanie! Cóż za bezczelność! Próbujesz wygłaszać swoje śmieszne magiczne formułki?! Twoje szmiadanie nic tu nie da. Co prawda nie mogę cię stąd zabrać siłą, ale zapamiętam sobie twoją duszę, i gdy kiedyś po ciebie przyjdę, nie będę już tak uprzejma. Możesz być pewien, że dam ci odczuć, co czuje biedna, mała anieliczka, kiedy rzuca się na nią wstrętne zaklęcia... Te paskudztwa mącą mój umysł i pieką w oczy, ale wy, magowie, pożałowania godni tchórze, nie potraficie uszanować damy -jej wzrok jak świder przewiercał wszystkie pokłady świadomości Sendilkelma. - A przecież mogliśmy sobie porozmawiać jak przyjaciele, jak samotna istota z drugą samotną istotą, ale ty oczywiście musiałeś wszystko od razu popsuć...
- Hm, to znaczy, źle mnie zrozumiałaś, pani. Ja nie znam żadnych zaklęć, mówiłem tylko o jedzeniu, o posiłku, który zjadłem.
- No znowu! - wrzasnęła Anielica. - Jedżeniu! Poszilku! To boli, nędzniku! Ty niedouczony magiku! Ty!... Wynocha stąd! Wracaj sobie do tego cuchnącego cielska! Zobaczysz, następnym razem będę wiedziała, jak cię ze sobą zabrać!
Zanim Sendilkelm wymyślił kolejne wytłumaczenie, jego umysł zawirował gwałtownie i zbił się w maleńki punkcik. A potem już tylko spadał, i spadał, i spadał...
- Straszne, dziś już nie wszyscy traktują mnie jak damę! - powiedziała do siebie Anielica Śmierci. -Pewnie to przez tych na dole, kapłanów, rozgoryczonych miłosną ascezą... Ale trudno! Każdy na pewno, powtarzam, na pewno będzie miał szansę poprosić mnie o wybaczenie.
Najpierw zobaczył piękne oczy o długich rzęsach, po chwili migdałowy owal twarzy, otoczonej puklami kasztanowych włosów. Łagodna twarz uśmiechnęła się i poczuł delikatny dotyk dłoni na policzku.
- Nie... błagam, nie chciałem pani urazić. Ja tylko...
- Karcenie, Karcenie, jest! Wrócił! No chodź prędko, bo znowu może nam zniknąć! - wrzasnęła z całych sił dziewczyna i zaczęła go mocno policzkować. - Wstawaj, wstawaj, ani się waż znikać! - krzyczała mu prosto do ucha.
- Ciszej, kobieto - wyszeptał Sendilkelm. - Zostaw mnie, przecież to boli - złapał ją za rękę i dopiero teraz zrozumiał, że znowu ma rękę, jak i całą resztę. Mdliło go strasznie, głowa pękała, a na brzuchu czuł ogromny ciężar. Uniósł głowę. No tak, okrakiem siedziała na nim pokojówka Agni, z całych sił tłukła go pięściami w piersi i, czerwona z wysiłku, wrzeszczała na całe gardło.
- Zostaw mnie, złaź natychmiast! - wydyszał.
- Nie mogę, mistrz kazał mi tłuc pana, póki nie przyjdzie! Karcenie! Karcenieee!
W polu widzenia pojawiła się tłusta twarz z resztkami jedzenia na dawno niestrzyżonych wąsach. Mistrz Karcen we własnej, przelewającej się na wszystkie strony osobie.
- No, no, chłopcze. Nieźle się zabawiłeś. Rzekłbym, że o mało nie zabawiłeś się na śmierć! Hi, hi, hi... niezłe, co? Zabawne, co? Niesamowite, co? Hi, hiii... Pewnie boli cię głowa, co? Biorąc pod uwagę tak długi czas twojej nieobecności, pewnie w ogóle nie masz siły wstać. A teraz powiedz, dlaczego, do wszystkich chorób nagłych i śmiertelnych, nie chciałeś wracać?! Nie odpowiadałeś na żadne wezwania! -tu czoło mistrza pokryły groźne zmarszczki, a tłuste policzki nabrały buraczkowego odcienia. - Szczerze mówiąc, tylko ja, głównie z przepełniającego mnie współczucia dla różnych niewdzięczników, czyniłem pewne magiczne, i czariowe nawet starania, by cię ściągnąć z powrotem. Wszyscy inni po dwóch dziesięciodniach zrezygnowali. Zresztą, czy można liczyć na innych, gdy samemu jest się mistrzem najwznioślejszym?! Krótko mówiąc, jesteś mi winien, oprócz dozgonnej wdzięczności, rzecz jasna, jakieś wyjaśnienia.
Sendilkelm zebrał siły, zdecydowanym ruchem zwalił z siebie pokojówkę, która w zamian obrzuciła go miażdżącym spojrzeniem, i podparł się na łokciu. Gruby mag, dziewczyna i całe wnętrze wirowały nieznośnie. Próbował skupić wzrok na jednym punkcie i opanować wzbierający w nim gniew. Miał przeczucie, że został okrutnie oszukany i wykorzystany do niecnych knowań tego... Nie wiedział, kogo. Gdy już ułożył sobie żądającą wyjaśnień przemowę, wszystko gwałtownie zamigotało i otwarła się przed nim wielka, miękka niczym matczyna pierś, przepaść snu.
- Pilnuj go, dziewczyno. Niech śpi. Ja muszę teraz... muszę coś zjeść - Karcen podrapał się po brodzie. - I uważaj, jeśli znowu zacznie znikać, bij go z całej siły i wołaj mnie. Aha, gdy się obudzi, przynieś mu zimny kefir i kompres na głowę...
- Tak, mistrzu - westchnęła Agni i już miała o coś spytać, gdy mistrz z zadziwiającą zręcznością przecisnął się przez drzwi o połowę węższe od niego, pozostawiając po sobie jedynie dźwięk srebrnych dzwonków.
...
gosiadabrowska