JACK VANCE
OSTATNI ZAMEK
(Przełożył Maciej Kanert)
Rozdział 1
1
Pod koniec burzliwego, letniego popołudnia słońce przebiło się w końcu zza kłębiących się, czarnych deszczowych chmur, oświetlając zamek. Zamek był zdobyty, jego mieszkańcy wymordowani. Do ostatnich chwil klany nie uzgodniły między sobą, jak należycie wyjść na spotkanie przeznaczeniu. Szlachta o największym prestiżu i znaczeniu zdecydowała się zignorować poniżające okoliczności i podążyć do swych zwykłych spraw, z nie mniejszym niż kiedyś poszanowaniem etykiety. Kilku zdesperowanych do histerii kadetów, chwyciło za broń i przygotowało się do odparcia decydującego ataku. Pozostali czekali pasywnie, w gotowości, prawie szczęśliwi, że będą mogli odpokutować za grzechy rasy ludzkiej.
Śmierć przyszła jednakowo do wszystkich i wszyscy czerpali z umierania tyle satysfakcji, ile może dać ten niewdzięczny proces. Dumni siedzieli, odwracając strony swych pięknych książek, dyskutując o jakości stuletnich ekstraktów lub pieszcząc ulubionego Phana, i umierali, nie racząc zauważyć tego faktu. Niecierpliwi wbiegli na błotniste zbocze, które jakimś cudem wzniosło się nad blankami Janeil. Większość z nich została pogrzebana pod osuwającym się gruzem, ale kilku dotarło do grzbietu, by strzelać, ciąć i dźgać, dopóki sami nie zostali zastrzeleni, zmiażdżeni przez półżywe wozy bojowe, pocięci lub pokłuci. Pełni skruchy czekali w klasycznej postawie oddychania, na kolanach, ze zgiętą głową i umierali, wierząc, że takie jest ich przeznaczenie w świecie, w którym Mecy byli symbolem ludzkiego grzechu. W końcu wszyscy byli martwi: szlachetni, damy, Phani w pawilonach, Wieśniacy w stajniach. Ze wszystkich mieszkańców Janeil przeżyły tylko Ptaki, dziwne stworzenia, nieokrzesane, o ochrypłych głosach, niepomne dumy i wiary, zajęte bardziej stanem swych kryjówek niż splendorem zamku. Gdy Mecy wyroili się, schodząc z blanków, Ptaki opuściły swe siedliska i wykrzykując przeraźliwe klątwy, pofrunęły na wschód, w stronę Hagedorn, ostatniego zamku na Ziemi.
2
Cztery miesiące wcześniej Mecy pojawili się w parku przed Janeil, nosząc jeszcze ślady walki, którą stoczyli na Wyspie Morza. Szlachcice i damy Janeil, w liczbie około dwóch tysięcy, wspinali się na wieżyczki i balkony, podchodzili Promenadą Zachodzącego Słońca i z wałów i parapetów zamku spoglądali w dół na brązowozłotych wojowników. Kłębiły się w nich różne uczucia: obojętność i wesołość, nonszalancka pogarda oraz szczypta zwątpienia i pesymizmu; skutek ich wyrafinowanej kultury, poczucia bezpieczeństwa za murami Janeil i braku jakiejkolwiek drogi ucieczki.
Już dawno temu Mecy należący do Janeil opuścili zamek, by przyłączyć się do rewolty. Pozostali jedynie Wieśniacy, Phani i Ptaki, z których można by stworzyć tylko namiastkę siły zbrojnej. Wydawało się jednak, że nie ma takiej potrzeby. Uważano, że Janeil jest niezdobyty. Wysokie na dwadzieścia stóp mury zamku wykonane były z czarnej, stopionej skały umieszczonej w oczkach ze srebrzysto-niebieskiego stopu metali. Baterie słoneczne dostarczały energii wystarczającej na wszystkie potrzeby zamku, a w wypadku najwyższej konieczności jedzenie mogło być syntetyzowane z dwutlenku węgla i pary wodnej, tak jak syrop dla Wieśniaków, Phanów i Ptaków. Janeil był samowystarczalny i bezpieczny, choć w każdej chwili mogły zaistnieć problemy z mechaniczną aparaturą. Nie było Meków, którzy ją naprawiali w razie awarii. Sytuacja była oczywiście trudna, ale nie beznadziejna. Za dnia bojowo nastawieni szlachcice przynieśli działa energetyczne i strzelby sportowe i zabili tylu Meków, na ile pozwalał im zasięg broni. Po zmroku Mecy podprowadzili wozy bojowe oraz spychacze ziemi i rozpoczęli wznoszenie wału dookoła murów zamku. Mieszkańcy Janeil patrzyli, nie rozumiejąc, dopóki wał nie wzniósł się na wysokość pięćdziesięciu stóp i nie zaczął osuwać się w stronę murów. Wtedy straszny cel działań Meków stał się oczywisty, dając pole posępnym przewidywaniom. Każdy szlachcic Janeil był erudytą w jednej przynajmniej dziedzinie wiedzy. Kilku było teoretykami matematyki, podczas gdy większość studiowała dogłębnie nauki fizyczne. Właśnie niektórzy z pomocą Wieśniaków spróbowali uruchomić ponownie działko energetyczne. Niestety, działko nie było utrzymane w odpowiednim stanie. Kilka części było skorodowanych lub zniszczonych. Prawdopodobnie można by je wymienić w sklepach Meków z poziomu minus drugiego, ale nikt w całej grupie nie znał nomenklatury Meków i ich systemu alarmowego. Warrick Maddency Arban*[1] zaproponował, by Wieśniacy przeszukali strażnicę Meków, ale z powodu ograniczonych możliwości umysłowych Wieśniaków nic nie zostało zrobione i cały plan ponownego doprowadzenia działka do użytku nie powiódł się.
Szlachta Janeil patrzyła z satysfakcją, jak gruz wznosi się coraz wyżej i wyżej dookoła nich, tworząc hałdę w kształcie krateru. Kończyło się lato. W pewien burzliwy dzień pył i gruz przerósł mury i zaczął spadać na dwory i place. Janeil miał zostać wkrótce pogrzebany, a wszyscy jego mieszkańcy uduszeni. Wtedy właśnie grupa impulsywnych, młodych kadetów, którzy mieli więcej energii niż godności, chwyciła za broń i pognała na zbocze. Mecy zrzucali na nich ziemię i kamienie, ale garstka dotarła na szczyt, gdzie walczyła w wielkim uniesieniu.
Walka trwała piętnaście minut i ziemia rozmiękła krwią i deszczem. Na jedną wspaniałą chwilę kadeci oczyścili grzbiet skały i gdyby większość ich towarzyszy nie zginęła pod gruzem, wszystko mogłoby się wydarzyć. Ale Mecy przegrupowali się i przypuścili kontratak. Zostało dziesięciu ludzi, potem sześciu, potem czterech, potem jeden, potem nikt. Mecy wyroili się na blanki, mordując wszystkich z ponurą systematycznością. Janeil, przez siedemset lat siedziba eleganckich szlachciców, stał się pozbawionym życia wrakiem.
3
Mek, stojący jako okaz w muzeum, był podobnym do człowieka naturalnym stworzeniem pochodzącym z planety Etamina. Jego twarda, złotobrązowa skóra błyszczała metalicznie, jak gdyby była naoliwiona lub wywoskowana. Przechodzący przez głowę i szyję kręgosłup lśnił jak złoto - w istocie był pokryty przewodzącą powłoką miedziano-chromową. Organy czuciowe Męka zgrupowane były w wiązkach znajdujących się w miejscu ludzkich uszu. Oblicze - co często szokowało, gdy przechodziło się przez niższe korytarze - było pofałdowanym mięśniem, podobnym z wyglądu do ludzkiego mózgu. Jego otwór gębowy, nieregularna szczelina u podstawy twarzy, był zbędnym organem z powodu pojemnika z syropem wszytego pod skórą na ramieniu. Organy trawienne, używane początkowo do odcedzania substancji odżywczych ze zgniłej roślinności bagiennej, uległy atrofii. Mecy zwykle nie nosili ubrań, z wyjątkiem fartuchów roboczych i pasa z narzędziami, tak że ich złotobrązowa skóra lśniła w słońcu. Tak wyglądał Mek, stworzenie równie skuteczne jak człowiek, być może dzięki zaletom swego mózgu, funkcjonującego także jako odbiornik radiowy. Pracując w grupie, w otoczeniu tysięcy innych, wydawał się mniej godny zachwytu, hybryda podczło-wieka i karalucha.
Pewni uczeni, zwłaszcza D. R. Jardine z Porannego Światła i Salonson z Tuang, uważali Męko w za istoty mdłe i flegmatyczne, ale gruntownie badający te sprawy Claghorn z zamku Hagedorn miał wręcz przeciwne zdanie. Emocje Meków, jak mówił, różniły się od ludzkich i były przez człowieka niezbyt zrozumiałe. Po wnikliwych studiach Claghorn wyróżnił ponad dwanaście takich emocji.
Pomimo tych badań rewolta Meków była nie mniejszą niespodzianką dla Claghorna, D.R. Jardine'a i Salonsona niż dla całej reszty. Dlaczego? - pytali wszyscy. Jak to się stało, że grupa zawsze posłusznych poddanych przeprowadziła tak morderczy spisek?
Najbardziej racjonalne przypuszczenie było równocześnie najprostsze. Mecy czuli się upokorzeni służbą i nienawidzili Ziemian, którzy usunęli ich z naturalnego środowiska. Przeciwnicy tej teorii twierdzili, iż przenosi ona ludzkie emocje i postawy na organizm nie--ludzki, że Mecy mieli powody do wdzięczności wobec człowieka, który uwolnił ich z warunków Etaminy Dziewięć. Na to obrońcy teorii zapytywali z przekąsem: „Kto stosuje ludzkie emocje w tej interpretacji”? Otrzymywali odpowiedź, że skoro nikt nie jest niczego pewien, jedno takie nadużycie nie jest bardziej absurdalne niż inne.
Rozdział 2
Zamek Hagedorn zajmował czubek czarnej, diorytowej turni, górującej nad północną stroną szerokiej doliny. Większy i bardziej majestatyczny niż Janeil, Hagedorn ochraniany był murami o obwodzie jednej mili, wysokimi na trzysta stóp. Blanki wznosiły się dziewięćset stóp nad dnem doliny, a wyrastające z nich wieże, wieżyczki i strażnice nawet jeszcze wyżej. Zachodnia i wschodnia strona turni opadały całkiem ku dolinie, podczas gdy na tarasach położonych na mniej stromych ścianach, północnej i południowej, uprawiano winorośl, karczochy, gruszki i granaty. Wznosząca się z dna doliny aleja okrążała cały zamek, prowadząc do portalu na centralnym placu. Naprzeciw stała wielka Rotunda, po obu stronach której wznosiły się wysokie Domy, należące do dwudziestu ośmiu rodzin.
Pierwszy zamek, zbudowany natychmiast po powrocie człowieka na Ziemię, stał na miejscu, na którym obecnie znajdował się plac. Dziesiąty Hagedorn przy pomocy ogromnej liczby Meków i Wieśniaków wzniósł nowe mury, po czym zniszczył stary zamek. Z tego okresu pochodziło też dwadzieścia osiem Domów powstałych pięćset lat temu.
Poniżej placu znajdowały się trzy poziomy służebne. Stajnie i garaże na dnie, następnie sklepy i kwatery należące do Meków i w końcu składy, wartownia i sklepy specjalistyczne: piekarnie, browary, szlifiernie, arsenały, magazyny i tym podobne.
Obecny Hagedorn, dwudziesty szósty w linii, nazywał się Claghorn z Overwhele. Jego wybór na to stanowisko był dla wszystkich wielką niespodzianką, ponieważ O.C. Charle, jak zwał się wcześniej, był szlachcicem najzupełniej zwyczajnym. Jego elegancja, spryt i erudycja były ledwie przeciętne. Nigdy nie odznaczał się jakąś oszałamiającą oryginalnością myśli. Był proporcjonalnie zbudowany, miał kwadratową, kościstą twarz, z krótkim, prostym nosem, łagodnym czołem i wąskimi, szarymi oczami. Wyraz jego twarzy, zwykle z lekka roztargniony, przeciwnicy określali jako tępy. Kiedy Claghorn opuścił powieki i zmarszczył blond brwi, jego twarz natychmiast przyjmowała uparty i gburowaty wyraz, z czego Hagedorn nie zdawał sobie sprawy.
Stanowisko, które formalnie nie dawało władzy, miało jednak przemożny wpływ, a styl szlachcica, który został Hagedornem oddziaływał na wszystkich. Z tego powodu wybory Hagedorna były sprawą niemałej wagi, tematem setek rozważań i rzadko zdarzał się kandydat, który odpadał z powodu jakiejś starej gafy lub okazanego braku ogłady, o których rozprawiało się z zawstydzającą szczerością. Chociaż kandydat nigdy nie mógł obrazić się jawnie, przyjaźnie kończyły się, urazy rosły, reputacje ulegały zniszczeniu. Wybór O.C. Charle'a był kompromisem pomiędzy dwoma frakcjami w klanie Overwhele, na który przypadł przywilej elekcji.
Obaj szlachetni kandydaci, z których O.C. Charle reprezentował kompromis, byli niezwykle szanowani, jakkolwiek różnili się całkowicie swym stosunkiem do istnienia. Pierwszym kandydatem był utalentowany Garr z rodziny Zumbeld. Był on ucieleśnieniem tradycyjnych wartości zamku Hagedorn. Był koneserem ekstraktów, ubierał się zawsze z absolutnym smakiem, nigdy nie dopuszczając do powstania fałdy lub przekrzywienia się charakterystycznej rozety Overwhele. Łączył beznamiętność i spryt z godnością, jego dowcip skrzył się błyskotliwymi aluzjami i układem fraz, był mistrzem celnej riposty. Potrafił cytować każde znaczniejsze dzieło literackie. Wspaniale grał na dziewięciostrunowej lutni, dlatego zawsze pożądano jego obecności na przeglądzie Antycznych Płaszczy. Był także badaczem antyku o niekonwencjonalnej erudycji, znał położenie każdego ważniejszego miasta Starej Ziemi i mógł dyskutować godzinami o historii starożytnej. Jego umiejętności militarne nie miały sobie równych w Hagedorn, choć D.K. Magdah z zamku Delora i być może Brusham z Tuang mogli stanąć z nim w zawody. Wady? Skazy? Można by wymienić kilka. Przede wszystkim przesadna dbałość o konwenanse, robiąca wrażenie drażliwości, upór poczytywany często za bezwzględność. O.Z. Garr nigdy nie mógłby być uznany za nudnego lub chwiejnego, a jego osobista odwaga była całkowicie bezdyskusyjna.
Dwa lata temu zabłąkana banda nomadów wkroczyła do Doliny Lucerny, mordując Wieśniaków, kradnąc bydło. Podszedłszy na tyle blisko, że mógł wystrzelić strzałę w pierś kadeta z klanu Isseth, O.Z. Garr natychmiast zmontował karną kompanię Meków, załadował ich na dwanaście wozów bojowych i ruszył w pogoń za nomadami, doganiając ich w pobliżu rzeki Drene, niedaleko ruin katedry Worster. Nomadzi byli niespodziewanie silni i przebiegli i nie zadowolili się ucieczką. Podczas walki O.Z. Garr dał przykład nieustraszonej odwagi, kierując atakiem z siedzenia swojego wozu bojowego, z parą Meków stojących po bokach z tarczami i zatrzymujących nadlatujące strzały. Bitwa skończyła się druzgocącą klęską nomadów. Trzydzieści siedem postaci w czarnych płaszczach leżało na ziemi, podczas gdy jedynie dwudziestu Meków straciło życie.
Przeciwnikiem O.Z. Garra w wyborach był Claghorn, starszy rodziny. Podobnie jak O.Z. Garrowi, znakomite rozeznanie w społeczeństwie Hagedornu przychodziło Claghornowi tak łatwo jak pływanie rybie. Był on nie mniejszym erudytą niż O.Z. Garr, choć z pewnością nie tak wszechstronnym. Podstawowym polem jego studiów byli Mecy, ich fizjologia, sposoby porozumiewania się i wzorce społeczne. Styl konwersacji Claghorna był bardziej głęboki, choć mniej dowcipny i nie tak cięty jak O.Z. Garra. Rzadko używał on ekstrawaganckich tropów i aluzji, charakterystycznych dla mowy Garra, preferując styl ascetyczny. Claghorn nie trzymał Phanów. Cztery należące do O.Z. Garra, na czele z Wykwintnym Materiałem Cienkim jak Pajęczyna, były cudami delikatności. Ich występ na przeglądzie Antycznych Płaszczy rzadko przechodził nie zauważony.
Ci dwaj mężczyźni różnili się bardzo postawą filozoficzną. O.Z. Garr, tradycjonalista, żarliwy wzór dla swego społeczeństwa, był bez zastrzeżeń przywiązany do zasad. Nie nurtowały go zwątpienie czy poczucie winy. Nie czuł potrzeby zmiany warunków umożliwiających dwóm tysiącom szlachciców i dam życie w wielkim bogactwie. Claghorn, w każdym calu pokutnik, znany był ze swego niezadowolenia z życia w Hagedorn. Tak głośno i natarczywie wyrażał swoje poglądy, że wielu ludzi nie chciało ich słuchać, by nie zakłócać wygody swego dotychczasowego życia. Ale trudne do zdefiniowania, złe samopoczucie drążyło coraz głębiej, powiększając szeregi wpływowych stronników Claghorna.
Gdy nadszedł czas oddania głosów ani O.Z. Garr, ani Claghorn nie zdołali zebrać wystarczającego poparcia. W końcu stanowisko przyznano szlachcicowi, który w najśmielszych marzeniach nie dopuszczał do siebie tej myśli. Mężczyźnie dobrych obyczajów i godności, ale bez wielkiej głębi, bez swobody, bez życia, mężczyźnie uprzejmemu, ale niezdolnemu do narzucenia radzie kłopotliwego wniosku, O.C. Charle'owi, nowemu Hagedornowi.
Sześć miesięcy później Mecy z Hagedorn opuścili zamek, zabierając wozy bojowe, narzędzia, broń i ekwipunek elektryczny. Ucieczka Meków musiała być dobrze zaplanowana, ponieważ tej samej nocy Mecy opuścili także osiem pozostałych zamków.
Pierwszą reakcją w zaniku Hagedorn, podobnie jak wszędzie indziej, było niedowierzanie, potem gniew i wreszcie, gdy skutki tego czynu stały się jasne dla wszystkich, przeczucie nadciągającego nieszczęścia.
Nowy Hagedorn, głowy klanów i inni notable wyznaczeni przez Hagedorna spotkali się w oficjalnej sali rady, by rozważyć tę sprawę. Siedzieli wokół okrągłego stołu pokrytego czerwonym aksamitem. Hagedorn u szczytu, Xanten i Isseth po jego lewej stronie, Overwhele, Aurę i Beaudry z prawej strony. Dalej siedzieli inni: O.Z. Garr, I.K. Linus, A.G. Bernal, teoretyk-matematyk o wielkich umiejętnościach, i B.F. Wyas, równie znany badacz starożytności, który zidentyfikował położenie wielu miast starożytnej Ziemi: Palmiry, Lubeki, Eridu, Zanesville, Burtonon-Trent, Marsylii i innych. Skład rady dopełniało kilku starszych rodzin: Marunę i Baudune z klanu Aurę, Roseth i Idelsea z klanu Xanten, Uegus z klanu Isseth, Claghorn z klanu Overwhele.
Przez dziesięć minut wszyscy siedzieli w milczeniu, skupiając się i przeprowadzając akt psychicznego dostosowania się.
W końcu przemówił Hagedorn:
- Zamek nasz został opuszczony przez Me-ków. Nie muszę chyba mówić, że to niewygodna dla nas sytuacja, którą powinniśmy jak najszybciej opanować. Jestem pewien, że zgadzamy się co do tego punktu.
Rozejrzał się wokół stołu. Wszyscy dla okazania akceptacji wyciągnęli przed siebie rzeźbione tabliczki z kości słoniowej, wszyscy z wyjątkiem Claghorna, który jakkolwiek nie wyraził poparcia, nie postawił też swojej tabliczki na krawędzi w geście wyrażającym sprzeciw.
Isseth, surowy, białowłosy szlachcic, imponująco przystojny mimo swoich siedemdziesięciu lat, przemówił ponurym głosem:
- Nie widzę żadnego sensu w rozważaniach, a co za tym idzie w zwłoce. To przecież jasne, co musimy zrobić. Trzeba przyznać, iż Wieśniacy są raczej słabym materiałem rekrutacyjnym, ale pomimo to musimy ich zebrać, wyekwipować w sandały, ubrania, broń, by nas nie skompromitowali, i powierzyć ich dobremu dowództwu. Mam na myśli O.Z. Garra lub Xantena. Ptaki zlokalizują uciekinierów, a jak ich wytropią, rozkaże się Wieśniakom dać im porządne cięgi i przygnać biegiem z powrotem do domu.
Xanten, trzydziestopięcioletni mężczyzna, wyjątkowo młody jak na głowę klanu i znany ze swojej zapalczywości, pokręcił głową.
- Pomysł jest być może pociągający, ale niepraktyczny. Niezależnie od tego jak ich wyszkolimy, Wieśniacy nigdy nie dotrzymają placu Mękom.
Była to oczywista prawda. Wieśniacy, małe androidy pochodzące z planety Spica Dziesięć, byli nie tyle bojaźliwi, ile niezdolni do żadnego działania.
Nad stołem zapadła surowa cisza. W końcu przemówił O.Z. Garr:
- Psy ukradły nasze wozy bojowe. Gdyby nie to, wyjechałbym i przygnał łotrów z powrotem moim biczem*[2].
- Jedno mnie zastanawia - powiedział Hagedorn. - Syrop. Naturalnie wynieśli ze sobą tyle, ile mogli. Ale gdy zapasy się wyczerpią, co wtedy? Czy będą głodować? To niemożliwe, by wrócili do swojej pierwotnej diety. Co to było? Bagienny muł. Ej, Claghorn, ty jesteś ekspertem w tych sprawach. Czy Mekowie mogą powrócić do mułu?
- Nie - powiedział Claghorn. - Organy dorosłych uległy atrofii. Ale gdyby mały Mek rozpoczął taką dietę, prawdopodobnie przeżyłby.
- Tak właśnie myślałem. - Hagedorn spuścił wzrok na złączone dłonie. Nie potrafił wysunąć żadnej konstruktywnej propozycji.
W wejściu pojawił się szlachcic w ciemnoniebieskich barwach klanu Beaudry. Podniósł wysoko prawe ramię i skłonił się tak, że palcami musnął podłogę.
Hagedorn wstał.
- Wystąp, B.F. Robath. Jakie wieści przynosisz?
Szlachcic przykląkł.
- Przynoszę wiadomość nadaną z zamku Halcyon. Mecy zaatakowali, podpalili budowle i mordują wszystkich. Radio umilkło minutę temu.
Wszyscy się poruszyli, kilku skoczyło na równe nogi.
- Mordują? - zachrypiał Claghorn.
- Jestem pewien, że Halcyon przestał istnieć.
Claghorn usiadł, zapatrzony w przestrzeń nie widzącymi oczami. Inni omawiali przerażające wieści głosami, w których brzmiał strach.
Hagedorn jeszcze raz przywołał radę do porządku:
- Jest to sytuacja ekstremalna, być może najtrudniejsza w całej naszej historii. Szczerze mówiąc, nie potrafię zaproponować żadnego sposobu skutecznego kontrataku.
Overwhele zapytał:
- A co z innymi zanikami? Czy one są bezpieczne?
Hagedorn zwrócił się do B.F. Robatha:
- Czy będziesz tak dobry i nawiążesz kontakt radiowy ze wszystkimi pozostałymi zamkami, by dowiedzieć się, w jakim są stanie?
- Inne zamki są równie słabe jak Halcyon. Szczególnie Wyspa Morza i Delora, choć także Maraval - odezwał się Xanten.
Claghorn wyrwał się z zadumy:
- Myślę, że szlachta tych zamków powinna rozważyć możliwość schronienia się w Janeil lub tutaj, do momentu stłumienia rewolty.
Zebrani spojrzeli nań zaskoczeni i rozbici. O.Z. Garr spytał jedwabnym głosem:
- Oczekujesz od szlachty tych zamków, by pierzchnęła do kryjówki przed pyszniącymi się triumfalnie niższymi stanami?
- Tak, jeśli chcą przeżyć - odpowiedział grzecznie Claghorn. Był to niemłody już szlachcic, krępy i silny. Miał ciemnoszare włosy, piękne, zielone oczy i sposób bycia znamionujący wielką wewnętrzną siłę, którą jednak potrafił kontrolować. - Z definicji ucieczka jest w pewien sposób niegodna - kontynuował. - Jeśli O.Z. Garr potrafi zaproponować* bardziej elegancki sposób wzięcia nóg za pas, z radością go poznam, a i reszta powinna pilnie uważać, bowiem w nadchodzących dniach taka umiejętność może przydać się każdemu.
Hagedorn wtrącił się, zanim O.Z. Garr zdążył odpowiedzieć:
- Trzymajmy się tematu. Przyznaję, iż nie widzę rozwiązania. Mecy okazali się mordercami. Jak możemy spowodować, aby powrócili do służby? I wreszcie, jeśli nam się to nie uda, warunki życia będą surowe do czasu, gdy wyszkolimy nowych techników. Musimy skoncentrować się na tych problemach.
- Statki kosmiczne! - wykrzyknął Xanten. - Musimy natychmiast do nich dotrzeć!
- O co chodzi? - spytał Beaudry, mężczyzna o ostrej, jakby wykutej ze skały twarzy. - Co to znaczy „do nich dotrzeć”?
- Trzeba je ochronić przed zniszczeniem! Są pomostem między nami i Ojczystymi Światami. Mecy ze służby technicznej na pewno nie opuścili hangarów, bo jeśli mają zamiar nas wyniszczyć, zrobią wszystko, aby nie dopuścić nas do statków.
- Może chcesz wyruszyć z pospolitym ruszeniem Wieśniaków, by bronić hangarów? - spytał z lekka lekceważącym tonem O.Z. Garr. Historia wzajemnej rywalizacji i nienawiści między nim a Xantenem sięgała bardzo dawnych czasów.
- Być może jest to nasza jedyna nadzieja - odparł Xanten. - Jak jednak można walczyć, dowodząc pospolitym ruszeniem Wieśniaków? Lepiej będzie, jeśli sam polecę do hangarów na rekonesans, a w tym czasie ty i inni biegli w sprawach wojskowych weźmiecie w ręce rekrutację i wyszkolenie złożonej z Wieśniaków milicji.
- W takim razie - stwierdził O.Z. Garr - oczekuję jakichś wniosków z naszych obecnych rozważań. Jeśli są to rozwiązania optymalne, naturalnie zrobię co w mej mocy, wykorzystując w pełni swe kompetencje. Jeżeli najlepiej nadajesz się do szpiegowania Meków, myślę, że starczy ci serca, by to zrobić.
Dwaj szlachcice popatrzyli na siebie. Przed rokiem ich wzajemna wrogość omal nie skończyła się pojedynkiem. Xanten był wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną, zapalczywym i obdarzonym wielkim naturalnym sprytem, ale zbyt luźno traktował zasady elegancji. Tradycjonaliści nazywali go „sthross”, wskazując na ledwie uchwytną niedbałość manier i na brak szacunku dla etykiety. Nie najlepiej nadawał się na głowę klanu.
Odpowiedź Xantena była ironicznie grzeczna:
- Będę szczęśliwy, mogąc wziąć to zadanie na me barki. Ponieważ najważniejszym czynnikiem jest czas, narażę się na zarzut pośpiechu i wyruszę natychmiast. Miejmy nadzieję, że jutro złożę raport. - Wstał, złożył jeden ukłon przed Hagedornem, drugi przed całą radą i wyszedł.
Przeszedł do Domu Esledune, gdzie miał mieszkanie na trzynastym poziomie. Cztery pokoje umeblowane w stylu Piątej Dynastii, historycznej epoki Ojczystych Planet Altair, skąd rasa ludzka powróciła na Ziemię. Jego obecna małżonka, Araminta, dama z rodziny Onwane, wyszła w jakichś swoich sprawach, co bardzo odpowiadało Xantenowi. Najpierw zarzuciłaby go pytaniami, a potem podałaby w wątpliwość proste wytłumaczenie, skłonna podejrzewać go o randkę w wiejskiej rezydencji. Mówiąc prawdę, Xanten znudził się Araminta i miał powody, by myśleć, że ona czuła podobnie. Być może jego pozycja nie dawała jej możliwości uczestniczenia w tylu spotkaniach towarzyskich, ilu się spodziewała. Nie mieli dzieci. Córka Araminty z poprzedniego związku była jej przypisana. Jej drugie dziecko musiałoby zostać przypisane do Kantena, co uniemożliwiłoby mu spłodzenie innego potomka*[3].
Xanten zdjął żółte szaty obowiązujące na posiedzeniu rady i przy pomocy młodego samca - Wieśniaka, wdział ciemnożółte bryczesy myśliwskie z czarną lamówką, czarną kurtkę i czarne buty. Na głowę nałożył czapkę z miękkiej, czarnej skóry, przez ramię przewiesił torbę, do której włożył broń, nóż i pistolet energetyczny.
Opuściwszy mieszkanie, wezwał windę i wjechał do zbrojowni na poziomie pierwszym, gdzie normalnie obsłużyłby go Mek--urzędnik. Teraz ku swemu wielkiemu niesmakowi Xanten sam był zmuszony wejść za ladę i poszperać tu i tam. Mecy zabrali większość strzelb sportowych, wyrzutni śrutu i ciężkich pistoletów energetycznych. Złowieszczy znak, pomyślał Xanten. W końcu znalazł stalową procę-bicz, kilka magazynków do swego pistoletu, pęk granatów i silną lornetkę.
Wrócił do windy i wjechał na poziom szczytowy, ponuro rozważając możliwość długiej wspinaczki w wypadku awarii mechanizmu, gdy nie ma Meków, którzy mogliby go naprawić. Pomyślał o wściekłości tradycjonalistów, takich jak Beaudry, która mogła doprowadzić ich do apopleksji, i zaśmiał się cicho - nadchodziły dni pełne wydarzeń!
Dotarłszy na poziom szczytowy, przeszedł przez blanki i skierował się do pokoju radiowego. Zwykle trzech specjalistów Meków, połączonych z aparatem za pomocą kabli dochodzących do ich siedzeń, zapisywało przychodzące wiadomości. Teraz B.F. Robarth stał przed aparatem, kręcąc niepewnie tarczami. Jego mina wyrażała pogardę dla wykonywanej pracy.
- Jakieś nowe wiadomości? - spytał Xanten.
B.F. Robath spojrzał nań kwaśno.
- Ludzie po drugiej stronie wydają się zaznajomieni z tą przeklętą plątaniną nie bardziej niż ja. Słyszę czasem głosy. Mecy chyba atakują zamek Delora.
Claghorn wszedł do pomieszczenia zza pleców Kantena.
- Czy dobrze słyszałem? Delora padła?
- Jeszcze nie, Claghornie. Ale upadek jest blisko. Mury Delory nie są solidniejsze niż malowane skorupki.
- Ta sytuacja przyprawia mnie o mdłości - zamruczał Xanten. - Jak czujące istoty mogą czynić tyle zła? Minęło tyle stuleci, a my tak mało o nich wiemy. - Gdy to powiedział, zdał sobie sprawę, że popełnił nietakt. Claghorn poświęcił większą część swego życia na studia nad Mękami.
- Sam akt nie jest zadziwiający - stwierdził krótko Claghorn. - Zdarzało się to tysiące razy w historii.
Lekko zaskoczony, że Claghorn posługuje się historią ludzi do interpretacji wydarzeń, w których udział biorą stany niższe, Xanten zapytał:
- Nie zdawałeś sobie sprawy z tego, że Mecy mogą być niebezpieczni?
- Nie, nigdy. Rzeczywiście nigdy. Claghorn jest przesadnie wrażliwy, pomyślał Xanten. Choć miało to wszystko jakiś sens.
Podstawowa doktryna Claghorna wysunięta podczas wyborów Hagedorna była bardzo skomplikowana i Kanten ani nie rozumiał, ani nawet nie dostrzegł jego celów. Jasne było jednak, że rewolta Meków usuwa ziemię spod nóg Claghorna, prawdopodobnie ku gorzkiej satysfakcji O.Z. Garra, utwierdzonego w swej konserwatywnej ideologii.
- Życie, które prowadziliśmy, nie mogło trwać wiecznie. To cud, że trwało tak długo - rzekł zwięźle Claghorn.
- Być może - powiedział pojednawczo Kanten. - Właściwie nie ma to znaczenia. Wszystko się zmienia. Kto wie, być może Wieśniacy planują właśnie, jak zatruć nasze jedzenie? Muszę już iść. - Ukłonił się B.F. Robathowi i Claghornowi, który skinął mu lekko głową, i wyszedł z pokoju.
Wspiął się spiralną klatką schodową, przypominającą raczej drabinę, i znalazł się w pomieszczeniach, gdzie w wiecznym bałaganie żyły Ptaki, zajmując się hazardem, kłótniami i pewną odmianą szachów, któr...
gosiadabrowska