Wojciech Dworczyk
Dzień dobry Tahiti
Papeete by night! Na horyzoncie widać już
brzeg Moorei, jednej z wysp Polinezji Francuskiej. Tuż za nią, z Te Tai o
Marama, czyli Księżycowego Morza, wyłania swój górzysty krajobraz Tahiti Wielka.
Płynący z Australii duży biały statek "Castel Felice" wchodzi w lagunę portu
Papeete i nieruchomieje na spokojnej wodzie. Po ośmiu dniach rejsu pasażerowie
są jakby wytrąceni z codziennego rytmu życia i w radosnym nastroju pędzą na
pokład powitać Tahiti. Od strony przystani dochodzą odgłosy polinezyjskiej
muzyki. Przenikają do najtajniejszych zakamarków statku, przycumowanego w porcie
Papeete. Na kamiennym bulwarze stoją trzy czarnowłose tancerki w spódnicach ze
złocistych włókien roślinnych i pracowicie w takt muzyki kołyszą ramionami i
biodrami. Na drugim planie kilka ustawionych równiutkim rzędem kiosków oferuje
girlandy z kwiatów i naszyjniki z muszelek. Tahiti wita kolejną partię turystów.
Pasażerowie "Castel Felice" rozbiegli się po mieście. Zdążyli już zająć
wszystkie taksówki. Jak każdy przybysz, nie wyłączając i mnie, zwiedzanie Tahiti
rozpoczynają od Papeete i portu. Wzdłuż reprezentacyjnego bulwaru Pomare ciągną
się kafejki, sklepy. Na ulicach dużo marynarzy i wojskowych. Cały garnizon chyba
tu hula. Wbrew wszystkim prospektom reklamowym epoka Bougainville'a,
przynajmniej tu, w stolicy Polinezji Francuskiej - minęła bezpowrotnie. Papeete
to pięćdziesięciotysięczne, bardzo kolonialne w stylu miasteczko. Liczne style
architektoniczne podały sobie ręce - od drewnianych piętrowych budynków z
obszernymi werandami, po współczesne gmachy. Wszędzie asfalt i beton. Papeete
wita przybysza ciżbą pojazdów, na jezdniach piszczą opony trzydziestu tysięcy
samochodów. Z każdym rokiem rośnie też liczba mieszkańców - przybyszy z innych
archipelagów. Ruchy migracyjne z wyspy na wyspę idą w parze ze wzrostem liczby
ludności i trudnościami na rynku pracy. Cała Polinezja Francuska liczy sto
dwadzieścia pięć tysięcy mieszkańców, a Tahiti, największa z wysp,
osiemdziesiąt. A jeszcze nie tak dawno temu, około 1860 roku, na wyspie
mieszkało ledwie osiem i pół tysiąca krajowców i ponad pół setki Europejczyków.
W Papeete pełno jest przedstawicielstw okrętowych, rozmaitych biur podróży,
sklepów. Ludność nastawia się coraz bardziej na import żywności, magazyny
zawalone są konserwami, lodówkami, tranzystorowymi odbiornikami. Wszystko
drożeje, ceny są bardzo wysokie - niewątpliwie skutek napływu turystów i
obecności ponad dziesięciu tysięcy francuskich żołnierzy i specjalistów
atomowych przebywających tu w związku z działalnością Centralnego Ośrodka Badań
Eksperymentalnych. Miejscowi trochę narzekają, chociaż pieniądze płyną na
Tahiti. Turystyka to główne źródło dochodów ludności na pozbawionej przemysłu
wyspie. Do Papeete zawija rocznie kilkadziesiąt statków z tysiącami pasażerów na
pokładzie, żądnych zakosztowania tego, co obiecują liczne kolorowe foldery. W
ciągu jednej nocy, jaka przewidziana jest na postój statku, zostawiają oni
pięknej Tahiti osiem milionów dolarów! Jeśli mogą zostać dłużej i słono zapłacić
- zatrzymują się w luksusowych, nowoczesnych pałacach z betonu nazywanych
hotelami. "Nie ma napiwków na Tahiti!" - wołają prospekty. Ale ceny hoteli są
astronomiczne. Dlatego przybysze wytrzymują tu na ogół nie dłużej niż parę dni.
W Papeete - jak na całym archipelagu - panuje nastrój radosny, równocześnie
trochę leniwy. Sporo gadania, śmiechu i śpiewu. Upał niezbyt dokucza; to jednak
dalej od równika. Bywalcy kawiarniani siedzą przy stolikach wystawionych na
ulicę i gapią się na przechodzące miejscowe dziewczęta, czarująco obnoszące
swoje wzorzyste suknie. Poważni siwowłosi panowie paradują w szortach, a ich
gołe łydki lśnią kredową białością, niedwuznacznie zdradzającą, iż przybyli tu
niedawno. Obowiązują koszule tahitańskie w barwne desenie, luźno opadające na
spodnie. Obok mnie kroczy znajomy pasażer z "Castel Felice", Jan de Boer.
Uczynny Holender chce mi pomóc w odnalazieniu rodaka zamieszkałego w Papeete,
poleconego mi przez żeglarza Leonida Teligę. Przed wyokrętowaniem z włoskiego
pasażera muszę koniecznie gdzieś się zaczepić, gdyż tutejsze hotele nie na moją
kieszeń. Oczywiście powstrzymuje to od przyjazdu na Tahiti przeróżnych trampów,
hipisów i rozmaitych innych obieżyświatów. Najtańszy pokoik w hotelu "Metropole"
kosztuje szesnaście dolarów za dobę, a niektóre hotele liczą po pięćdziesiąt
dolarów dziennie... Zatrzymuję się na chwilę. Ogarniam wzrokiem niezwykłą
panoramę Papeete. Niczym połyskliwa witryna rozciąga się miasto wzdłuż brzegu na
odcinku dwóch kilometrów. Przede mną - gęsty tłum domów podobnych w słońcu do
słupków kryształu górskiego. Wyżej cisną się wzgórza i góry pokryte zielenią.
Kolorowa ekspozycja stylów architektonicznych, ludzi, zieleni, gór, morza,
nieba. Spoza nisko zawieszonych chmur słońce polewa Pacyfik złotem i czerwienią.
Obłoczki tkwią na niebie jak smugi waty przypięte szpilkami. Po chwili białe
chmurki robią się różowe, czerwone, niebieskie. Wielka ognista kula chowa się za
Mooreę, którą widać jak na dłoni - ciemna wyspa, wznosząca się w dali
poszarpanymi wierzchołkami. Jeszcze nie tak dawno na Tahiti mierzono czas
pozycją słońca nad Mooreą. Tutaj, pod Krzyżem Południa, słońce zachodzi w maju -
czyli na początku tahitańskiej zimy - około godziny #/17#30. Te pół godziny to
chwila niezwykła. Całe miasto robi się nagle różowe, czerwień zachodzącego
słońca zapala ściany domów, barwi żagle oceanicznych jachtów. Papeete staje w
purpurach i pąsach. O tej czerwonej godzinie ogarnia ludzi niepokój. Nie mogą
usiedzieć w domach, wychodzą. Wtedy na ulicach jest ruch największy. Ocierają
się o siebie wszystkie kolory skóry - od jasnej, żółtej, po złotobrunatną.
Krajowcy, przechodzący obok, patrzą mi w oczy. Także Tahitanki, z życzliwym
zainteresowaniem, gotowym w każdej chwili przeobrazić się w uśmiech. Wszyscy
mają jakieś pilne sprawunki do załatwienia - spieszą się przed zachodem słońca.
Nałaziwszy się solidnie, siadamy w kawiarni przy stoliku wystawionym na bulwar,
by odsapnąć chwilę. - Coca_cola? Owszem, warto by się napić. Patrzę na
specyficzny wystrój kawiarni Vaima - kombinację bambusu i liści pandanusa, oraz
na smukłe sylwetki jachtów w basenie portowym. W tej chwili cały pozostaję pod
władzą dwóch wrażeń: rześkiego smaku lodowatej coca_coli i odurzających zapachów
Tahiti. Właśnie, te zapachy! Uderzają w każdego zaraz po przyjeździe na wyspę.
Przede wszystkim charakterystyczna, słodko_mdląca woń kopry. Dolatuje falami z
przeciwległego nabrzeża Fare Ute, gdzie w magazynach składuje się ją całymi
tonami. Zapach kopry jest natrętny, czuje się go wszędzie, nawet tu, na znacznie
oddalonym od magazynów bulwarze Pomare. Nie wiedziałem wtedy jeszcze, że ta nie
najprzyjemniejsza, zjełczała woń będzie mnie ścigać przez cały czas wędrówki po
Polinezji. Trzy aromaty uderzają przybyszy z dalekich krajów, lądujących na
Tahiti. Pierwszy - to kopra. Drugi - to woń kwiatów "tiare Tahiti" (symbol
Tahiti). W dniu przyjazdu do hotelu zamorski gość zostaje obdarzony wieńcem z
tahitańskich jaśminów. Ich zapach jest specyficzny i unikalny, trudno, go
zapomnieć. Dusząca woń "tiare Tahiti" jest tak nieznośna, że u niektórych
wywołuje migrenę. A nie daj Boże zostawić girlandę z jaśminów tahitańskich w
kabinie! Trzeci zapach stał się ostatnio efemeryczny. Jest to zapach wanilii,
słodki, i miły w takim stopniu, że aż irytujący. Obecnie rzadko się go spotyka
na archipelagu, a jeśli, to zazwyczaj na tyłach chińskich sklepów, w okolicy
magazynów. Wszystkie te trzy zapachy są dziś przytłumione wyziewami spalin
samochodowych. Domy, które przed chwilą płonęły fioletem, nagle gasną i,
szybciej niż człowiek się spostrzeże, nastaje noc. Zapalają się pierwsze
światła. Frontony knajp portowych i witryny sklepów jaśnieją neonami. I równie
gwałtownie jak zapada zmrok, zamiera ulica, znikają ludzie, jakby w panicznej
ucieczce przed ciemnością. Tylko drewniany pomost pod arkadami wielkich
magazynów Donalda pełen jeszcze ruchu. Pomost ów stanowi letni hotel krajowców z
sąsiednich wysp, którzy przybywają do Papeete przywożąc swe rękodzieła na
sprzedaż. Obecnie kładą się do snu na matach, owijając głowy w białe płachty.
Tahitańczycy zazwyczaj sypiają z owiniętymi głowami. Rzecz dziwna i znamienna:
wieczorem nie ma również na ulicach Francuzów. A jest ich przecież w Papeete
sporo. Tu, w sercu Oceanii, co krok natyka się człowiek na Francję, a skupiska
osiadłej od dawna ludności francuskiej stanowią wierne odbicie małych
prowincjonalnych miasteczek francuskich. Skąd więc to wieczorne wyludnienie?
Niedawno przechodziliśmy obok nowiutkiej, otoczonej zielenią rezydencji
gubernatora. Tahiti, wciąż jeszcze "skarb w koronie francuskiej", od 1959 roku
ma status zamorskiej prowincji Francji. Ma też oficjalnego przedstawiciela rodem
wprost z Paryża. Co zatem robią Francuzi wieczorem po pracy? Podobnie jak
Europejczycy na całym świecie - pracują za dnia, a wieczorem odpoczywają.
Wieczór biali przeznaczają na śmiech, pogawędkę, życie towarzyskie. Odwiedzają
się wzajemnie. Czują się tu jak u siebie w domu. Atrakcji wieczorem w Papeete
nie brakuje. Jest radio z programem w języku francuskim i tahitańskim, jest
telewizja, pięć kin (w tym dwa drive_in), które szczególnie skwapliwie
odwiedzają krajowcy. Ciszę tahitańskiej nocy mącą odgłosy muzyki dolatującej z
portowych knajp. Turyści i miejscowi mają "fun" w jednym z nocnych lokali -
"Quinn's", "Zizou Bar" czy "Bar L~ea". Dziewczęta o skórze miękkiej i wonnej
opasują biodra szeleszczącymi spódniczkami z włókien roślinnych zwanych "more" i
tańczą hula_hula. Lokale te często nie mają drzwi, tylko zasłonę, z chyboczących
się na sznurkach paciorków. Spoza nich wydobywa się hałas orkiestry - lub
częściej dyskoteki - bije zapach piwa i whisky, przedostają się kłęby dymu.
Prysł urok cichej wysepki na Pacyfiku. Poszukajmy znajomego_nieznajomego,
poleconego drogą korespondencyjną via Australia. Nie sposób się pomylić! To
niewątpliwie tutaj, wyraźnie widzę: "Manuia Tahiti"! Niestety, nikt nie zna w
barze dyrektora Władysława Muchy. Ani w tym, ani w następnym lokalu. Jak się
później okazało, niefortunnie pomyliłem browar "Manuia" z barem "Manuia".
Wałęsamy się więc po ulicach, zaglądamy do sklepów, egzotycznych restauracyjek,
knajp portowych, usiłujemy wszędzie zasięgnąć języka. - Idź do "Col Bleu" albo
baru "Quinn's Tahitian Hut", tam go na pewno znajdziesz... - żartują bywalcy
jakiejś marynarskiej spelunki. Staram się zachować zimną krew, ale coraz
bardziej tracę nadzieję. Zajrzyjmy do jeszcze jednego lokalu. W środku tłumy. W
sobotę knajpy w Papeete pękają w szwach od natłoku gości. Francuzi i brunatni
mieszają się bez żadnych uprzedzeń rasowych. Anglosasów spotykamy bardzo rzadko,
prawie giną jak kropla w morzu. Zapewne większość bawi się na terenie hoteli, w
których przebywa. W lokalu "Quinn's", o prostym, surowym wręcz wystroju wnętrza,
panuje stłumiony rozgwar. Harmonizują ze sobą pełne wdzięku języki: francuski i
tahitański, wrodzony takt wyspiarzy i urok ludzi znad Sekwany. Tu możesz
spokojnie zdjąć buty, tańczyć miłosne "tamure", całować wszystkie kobiety. W
"Quinn's" to jest możliwe. Minęły czasy, kiedy to brodaci marynarze
wielorybniczych szkunerów płacili złotymi kolczykami za napitek i dziewczynę.
Odwiedziny w "Quinn's" zaczynam znowu od natarczywego pytania o "Monsieur
Mucha". Tahitanka, serwująca przy barze drinki, kiwa przecząco głową. Nie zna
nikogo o tym nazwisku. Ładna owalna twarzyczka uśmiecha się samymi oczami.
Podaje nam dwa piwa. Dziewczę jest śliczne, ma świetne ciało, miłą buzię o
jasnej cerze. To prawie opalona Europejka, o egzotycznej tajemniczej urodzie! Do
naszej rozmowy włącza się Francuz, wojskowy w cywilu, będący lekko na gazie. -
Panowie nie Australijczycy? - Nie, z Polski, Poland. - Holland? - Nie, Poland. -
A ty? - Holland. Francuz z hiszpańską bródką przygląda się Holendrowi długo i
wnikliwie. W powietrzu zawisła burza... - No, dobrze - odzywa się wreszcie
pojednawczo - a gdzie dowiadywaliście się o tego waszego Muchę? Radzi nam
zajrzeć do książki telefonicznej. Prawda, gdzież więc jest ta książka? I tak oto
zaczęła się ta moja przedziwna przygoda, którą - jak potrafię - opowiem.
Zdążyłem przywyknąć do nieprawdopodobnych spotkań i zaskoczeń, w które
obfitowała moja podróż po antypodach, ale to było wyjątkowe. Gdzie na Tahiti są
Polacy? Jak ich odnaleźć? Ależ to proste! Nie mając na ten temat dokładniejszych
informacji, chwytam się wypróbowanego od lat sposobu, o którym dziś zapomniałem.
Przerzucam kartki miejscowej książki telefonicznej. Książka, wielkie słowo!
Zeszycik liczący kilkaset nazwisk. Lecz nie znajduję poszukiwanego nazwiska.
Jest za to niejaki Malinowski. A więc Tahiti ma też swego Malinowskiego? Coś mi
zaczyna świtać. To na pewno ten sam, którego przed wojną spotkał w Papeete
antropolog Aleksander Godlewski. Nie ma wątpliwości, to musi być rodak!
Zatelefonowałem. Odezwał się męski głos. - Czy pan mówi po polsku? - zapytałem.
- Ja nie rozumiem... - brzmi odpowiedź przy zupełnym braku zaskoczenia. -
Przepraszam, sądziłem, że... - Nic nie szkodzi, proszę poczekać, zaraz po panów
przybędę. Malinowski objawia się nam w niespełna pół godziny, a jego otwarta,
sympatyczna twarz natychmiast zjednuje sobie moją sympatię. Przyjechał swoim
samochodem wraz z synem. Pół krwi Tahitańczyk, rozbraja mnie zupełnie swoją
niezwykłą prostolinijnością i operatywnością. Owszem, jego ojciec był Polakiem,
ale go już nie pamięta. Średniemu synowi, obecnemu tutaj, dał na pierwsze imię
Claude, na drugie... Polak. Cieszy się. Jestem pierwszym, którego spotyka z
odległej Polski. No cóż, z Tahiti do Polski jest dokładnie tak samo daleko jak z
Polski do Tahiti. U nas też rzadko spotyka się mieszkańców mórz południowych.
Trzasnęły drzwiczki, samochód rusza. Malinowski zabiera nas do siebie. Przebiega
mnie ów przyjemny dreszczyk towarzyszący zawsze nowym sytuacjom w całkowicie
nieznanym kraju. - O ile mi wiadomo, Monsieur Mucha obecnie przebywa na urlopie
we Francji - odzywa się Malinowski znad kierownicy. - Ale to nic nie szkodzi,
zatrzyma się pan u mnie. Zawozi nas do swojego domu, który wkrótce na wiele
tygodni stanie się również moim domem. Statek włoskich linii "Castel Felice" z
pokładem C, gdzie znajdowała się moja kabina, zostaje za mną. Szczęście mi
dopisało. Dzięki Malinowskiemu - o czym dziś jeszcze nie wiem - wiele zobaczyłem
w Polinezji. Monsieur Malinowski Pan domu nazywa się Malinowski, ale zawsze -
zgodnie z jego życzeniem - zwracam się do niego: Charlie. Charlie jest w Papeete
moim nieodłącznym towarzyszem. Towarzyszem, powiedzmy od razu bez ogródek,
wymarzonym. Ma lat cztedzieści trzy, nieźle włada językiem angielskim. Jest
subtelny, pozornie miękki i w sam raz uśmiechnięty. Bogowie zesłali mi go chyba
z nieba! Już w domu zostałem przedstawiony jego małżonce Minie i poznałem
pozostałych trzech synów - najstarszego, ostrzyżonego na jeża Gillesa,
dwunastolatka Georga i Hejfarę, który liczy sobie aż cztery lata. Najstarszy i
najmłodszy urodzili się w Papeete, dwaj pozostali na Rurutu (Wyspy Australskie)
i Raiatei. Z Raiatei pochodzi również Charlie. Tam też znalazł swój "skarb",
małomówną i dystyngowaną Minę, w której żyłach płynie krew znakomitego rodu
polinezyjskiego. Mieszkamy przy ulicy Octave Moreu, niecałe piętnaście minut od
centrum. W eleganckim czteropokojowym "fare", z żaluzjami w oknach, parkietem,
nowoczesnymi meblami, telewizorem i nowym citroenem. - Lubię komfort i łatwe
życie, jakie znaleźć można w Papeete - mówi gospodarz. Charlie do biedoty nie
należy. Jeżeli posłużyć się stosowaną na Tahiti nieoficjalną klasyfikacją
rasową, jest on "demi" - pół Europejczykiem, pół Polinezyjczykiem. To zaś
wyznacza jego pozycję społeczną, zarówno zawodową jak i towarzyską. W stolicy
Papeete towarzystwa dzielą się na klasy. Trudno przejść z jednej do następnej,
tej lepszej. Czytelników, zwłaszcza Czytelniczki, zainteresuje zapewne codzienne
życie moich przyjaciół, czyli życie rodziny inteligenckiej w Papeete. Przeżyjcie
więc wraz ze mną jeden zwykły dzień w rodzinie Charliego. - Śniadanie gotowe -
budzi mnie rankiem lakoniczna informacja pana domu. Kiedy siadam do stołu
nakrytego starannie przez najstarszego syna gospodarzy, oni wyjeżdżają do pracy.
Charlie jest radiotelegrafistą na poczcie głównej przy reprezentacyjnym bulwarze
nadmorskim Pomare. Ciemnowłosa Mina, z wyglądu podobna do ostatniej królowej,
korpulentnej Marahu Taaroa, pracuje w tym samym urzędzie co mąż, tyle że przy
okienku pocztowym. Charlie i Mina pracują od wpół do ósmej do jedenastej, po
czym wracają do domu na lunch i sjestę trwającą do godziny drugiej. Nasz posiłek
południowy jest zwykle najobfitszy w ciągu całego dnia. Składają się nań
konserwy mięsne (najczęściej made in New Zeland), tuńczyk lub smażone, bądź
drobno pokrajane w plasterki surowe ryby maczane w mleku kokosowym, jarzyny,
słodkie ziemniaki, owoce. Do tego porcja białej francuskiej bułki i mocna
tahitańska kawa. Kawa jest tu wspaniała, aromatyczna, gęsta i przypomina
najlepsze kawy pite na Nowej Gwinei. Wieczorem jest herbatka, w trakcie której
spożywamy pozostałe z obiadu resztki jedzenia z mnóstwem chleba. Po skończonej
pracy Charlie ściąga z siebie ubranie, buty zostawia na ganku i urzęduje w
narodowym stroju tahitańskim. W tej bawełnianej spódnicy udrapowanej wokół
bioder, zmywa po każdym posiłku naczynia, podlewa starannie mini_ogródek,
wypoczywa. - Włóż "pareu", będzie ci w tym lżej i chłodniej - namawia.
Odświeżony wieczornym prysznicem, owijam się kawałkiem czerwonego materiału w
duże białe kwiaty, zwanym "pareu". Gospodarz, widząc, że nie bardzo sobie z tym
radzę, pokazuje, jak to umocować na biodrach. Wystarczy kilkakrotnie zawinąć
brzeg tkaniny w pasie i to wszystko. "Pareu" to niezwykle praktyczne okrycie.
Jest jakby na mnie "uszyte" i czuję się w nim doskonale, wreszcie naprawdę
wypoczywam. A co najważniejsze - w "pareu" można paradować bez obawy, że opadnie
w najmniej odpowiednim momencie. Trudniej natomiast uformować z niego szorty...
Po kolacji Charlie i ja przechodzimy na ogrodowy taras na pogawędkę i filiżankę
kawy. Stąd widzę doskonale resztę domowników, z panią domu włącznie, jak w głębi
domu w salonie siedzą na fotelach lub z bosymi nogami leżą wprost na dywanie i
gapią się w telewizor. Żona Charliego przerzuca jakiś magazyn albo po prostu
drzemie, wyciągnięta na kanapie. Mina nie czytuje tych gazet, które prenumeruje
jej mąż, ale mimo odrębnych zainteresowań jest dobrą towarzyszką tego trubadura
o gołębim sercu. Wrodzona beztroska nie przeszkadza jej traktować bardzo
poważnie swych obowiązków żony i matki. Z drugiego boku mam widok na ogród.
Natomiast za mną znajduje się mur pokryty purpurowymi kwiatami hibiskusa, co
sprawia wrażenie, że dom odgradza od ulicy wał płomieni. Zrywam kwiat i dłuższą
chwilę wdycham jgo delikatny aromat. Biegną z wolna godziny, toczy się rozmowa.
Usiłuję poruszyć kwestie polityczne, lecz Charlie twierdzi, że nie lubi
polityki. Woli piłkę nożną. Naciskany przyznaje jednak, że ma swoje poglądy,
lecz nie jest w stanie zafascynować się nimi ani w połowie tak, jak widokiem
bramkarza gotującego się do obrony rzutu karnego. Podejrzewam, że twierdzi tak
przez zwykłą przekorę, i chyba mam rację, bo już po chwili peroruje z przejęciem
na temat spraw swojego kraju. Jego zdaniem archipelagiem powinni administrować
ludzie, którzy tu mieszkają i żyją miejscowymi problemami. Czy Francuzi są tu
sercem? Wątpliwe, skoro - jak słyszę - kolejni gubernatorzy marzą o powrocie do
Francji. W tym kraju stanowią tylko sztuczną głowę - reszta, w tym także serce,
jest odmienna, nie tahitańska. Jest francuska. Wieża Eiffla całkowicie
przesłoniła im tahitański krajobraz. - Zdaje się, że rozumiem, o co ci chodzi.
Tahiti szuka teraz własnej drogi do niezależności. - Nie mam nic do Francuzów -
wyjaśnia spokojnie Charlie - wiele rzeczy u nich lubię. Wdzięk, dowcip, lub też
francuską modę, jestem zakochany we francuskiej literaturze. Podobne uczucia
żywi wielu Tahitańczyków. Nie znaczy to jednak, byśmy mieli zrezygnować ze swej
osobowości, zrodzonej na odmiennym gruncie i w odmiennych warunkach. Moim
zdaniem, już obecnie miejscowi powinni stopniowo wyręczać w administracji
państwowej Francuzów, których pensje - nawiasem mówiąc - stanowią poważne
obciążenie dla budżetu kraju. Sądzę, że prędzej czy później Paryż będzie musiał
pogodzić się z rosnącą samodzielnością Tahiti. - Niewątpliwie jest to tylko
kwestia czasu... Trzeba jednak przyznać, że mieszkańcy Oceanii są pogodnego
ducha. Jak dotychczas, dość biernie znoszą obce panowanie. Nie znaczy to, by
powoli nie dojrzewali do bardziej kategorycznych żądań. Wyspy Samoa Zachodnie i
Tonga uzyskały już niepodległość, a dwa tuziny wysp i archipelagów zmierzają
prostą drogą w tym kierunku. - A jak jest z waszą gospodarką? - Do drugiej wojny
światowej Tahiti była biedna, ale nikt nie umierał z głodu, każdy prowadził
życie względnie przyjemne, oczywiście na miarę Polinezyjczyków, których potrzeby
- co tu mówić - były prawie żadne. Może więc dlatego pod tą szerokością
geograficzną nędza nie straszy, nie przeraża, bo najbiedniejsi właściwie jej nie
odczuwają. Toteż ubóstwo wydaje się być tu czymś nieznanym, żebractwo nie
istnieje. Oczywiście, biorąc z europejskiego punktu widzenia, Tahiti jest krajem
ubogim. Nie posiada bowiem żadnych bogactw naturalnych. Ani bawełny, ani
kauczuku, tylko koprę, nieco kawy, trzcinę cukrową i odrobinę wanilii. Jednakże
recesje na światowym rynku natychmiast odbijają się na Tahiti gospodarczą
czkawką. Przykłady? Produkcja kopry spadła w ostatnich latach z dwudziestu
pięciu do dwudziestu trzech tysięcy ton, wanilia ze stu osiemdziesięciu do stu
trzydziestu ton, macica perłowa z trzystu do siedemdziesięciu pięciu ton! A
dzieje się to dlatego, że na archipelagu przemysł nie istnieje. Poza dwoma
browarami i jedną fabryką oleju kokosowego, nie ma innych znaczących zakładów.
Jeśli zważyć, że przeciętny roczny deficyt handlowy w ostatnich latach wynosi
około czternastu miliardów franków, * to nie trudno o materiał do niewesołych
refleksji. Mowa tu o Cfp, franc des Colonies Fran~caises du Pacifique, który
odpowiada 0,053 franka francuskiego. - A więc pozostaje turystyka? - Oczywiście.
Jest konieczna. Może bowiem mieć zasadnicze znaczenie dla dalszego rozwoju
gospodarczego Tahiti. Administracja tutejsza uważa przemysł turystyczny za deskę
zbawienia. Tahiti późno weszła do grona krajów żyjących z turystyki - dopiero po ...
gosiadabrowska