Nesbith Edith - HISTORIA AMULETU.doc

(885 KB) Pobierz

 

Nesbit Edith

HISTORIA AMULETU

 

ROZDZIAŁ I

PIASKOLUDEK

 

Było sobie kiedyś pięcioro dzieci, które spędzały wakacje letnie w białym domku ulokowanym pomyślnie między starym kamieniołomem a złożami wapiennymi. Pewnego dnia dzieciom poszczęściło się, gdyż znalazły w kamieniołomie dziwne stworzonko. Miało ono oczka osadzone na długich szypułkach jak oczka ślimaka i mogło poruszać nimi wciągając je i wysuwając niczym teleskopy. Uszka miał ów stwór podobne do uszu nietoperza, pękaty tułów był w kształcie pająka, tyle że pokryty gęstym, miękkim futerkiem, a dłonie i stopy jak u małpki. Powiedział dzieciom — których imiona brzmiały: Cyryl, Robert, Antea i Janeczka — że jest Piaskoludkiem, czyli piaskowym duszkiem. Był bardzo, bardzo stary, gdyż urodził się prawie jednocześnie z powstaniem świata. Leżał zagrzebany w piasku od tysięcy lat. Zachował jednak swoją duszkowatość, co polegało częściowo na tym, że stworek mógł obdarować każdego tym, czego sobie ten ktoś życzył. Jak wiadomo, duszki i wróżki zawsze to potrafiły. Cyryl, Robert, Antea i Janeczka przekonali się, że ich życzenia się spełniają, ale jakoś inaczej: bo nigdy nie przychodziły im na myśl odpowiednie życzenia, więc czasami kończyło się to wszystko bardzo dziwacznie.

Wreszcie nie przemyślane życzenia doprowadziły do tego, że dzieci znalazły się „w paskudnym położeniu", jak to określił Robert, a Piaskoludek zgodził się pomóc im w zamian za obietnicę, że nigdy, ale to nigdy nie będą zwracali się do niego z nowymi życzeniami i nikomu nic o nim nie powiedzą. Piaskoludek bowiem nie chciał, aby ktokolwiek zawracał mu głowę jakimiś życzeniami. W chwili rozstania Janeczka powiedziała grzecznie:

— Chciałabym, żebyśmy się jeszcze kiedyś spotkali.

A Piaskoludek, wzruszony taką czułością, zgodził się wypełnić to życzenie. Książka o tym wszystkim nazywa się „Pięcioro dzieci i »coś«", a kończy się w sposób zupełnie nudny słowami:

 

„Piaskoludka, rzecz jasna, dzieci jeszcze spotkały, ale już nie w kamieniołomie, ale w zupełnie, zupełnie innym miejscu. Było to w... Nie, nie powiem już ani słowa''.

 

Nie mogłam wtedy powiedzieć ani słowa więcej, bo nie wiedziałam jeszcze dokładnie, gdzie i kiedy dzieci spotkają ponownie Piaskoludka. Wiedziałam, naturalnie, że go spotkają, bo stworek zawsze dotrzymywał słowa i jeśli powiedział, że coś się zdarzy, to z pewnością wszystko to się zdarzało. Różnił się tym bardzo od ludzi, którzy zapowiadają nam, jaka będzie pogoda w najbliższy czwartek np. w Londynie czy nad morzem!

Wakacje letnie, odkąd znaleziono Piaskoludka i życzenia spełniały się jedno po drugim, były rozkosznymi wakacjami na wsi, toteż dzieci marzyły o jeszcze jednych podobnych następnego lata. Wakacje zimowe upamiętniły się nadzwyczajnymi przygodami Feniksa i dywanu, a utrata tych dwóch skarbów pogrążyłaby dzieci w zupełnej rozpaczy, gdyby nie oczekiwanie lata na wsi.

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

W przekonaniu dzieci, zresztą dość słusznym, świat był pełen cudownych rzeczy, a same dzieci należały do tych, którym takie nadzwyczajności się zdarzają. Czekały więc niecierpliwie letnich wakacji, ale kiedy wreszcie nadeszły, okazało się, że były inne od tego, na co czekały, i — po prostu okropne. Ojciec musiał jechać do Mandżurii, aby przekazywać wiadomości wojenne nudnej gazecie, dla której pracował, a która nazywała się „Goniec Codzienny" czy też coś w tym rodzaju. Mama zaś, biedna, ukochana mama, ciężko się rozchorowała i musiała wyjechać na Maderę . A Baranek — to znaczy mały braciszek — był razem z mamą. Ciocia Emma, czyli siostra mamy, wyszła nagle za mąż za stryja Reginalda, brata ojca, i oboje pojechali do Chin, które są tak strasznie daleko, że nie można było spodziewać się zaproszenia na wakacje, choćby nawet chodziło o ulubioną ciocię i ulubionego stryja. Dzieci zostały więc pod opieką starej niani, mieszkającej na Fitzroy Street, czyli na ulicy Fitzroy, niedaleko Muzeum Brytyjskiego. Niania była zawsze bardzo dobra dla dzieci i właściwie psuła je w sposób nieodpowiedni i niewskazany nawet dla dorosłych; mimo to czwórka dzieci czuła się okropnie, kiedy odjechała dorożka zabierając ojca, walizy, futra, koce i aluminiowy sprzęt polowy. Najbardziej mężne serca nie wytrzymały i dziewczynki po prostu rozbeczały się, gdy tymczasem chłopcy spoglądali posępnie przez okna salonu udając, że żaden chłopiec nie beczy w takiej sytuacji.

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

Pewnie zauważyliście już, że dzieci zdołały powstrzymać się od płaczu aż do wyjazdu ojca. Wiedziały przecież, że ojciec i bez tego ma dosyć kłopotów. Kiedy jednak odjechał, wszyscy poczuli się tak, jakby się powstrzymywali od płaczu przez całe życie, ale teraz nie mogą już wytrzymać. I zaczęli płakać.

Podwieczorek trochę ich pocieszył, bo były krewetki i zielona sałata, ułożona na półmisku w sposób, jakiego dzieci nigdy dotąd nie widziały.

Mimo to podwieczorek upłynął w ponurym nastroju.

Po herbacie Antea poszła do pokoju ojca i kiedy zobaczyła, jak bardzo go tam nie ma, i uprzytomniła sobie, że z każdą chwilą ojciec jest coraz dalej od niej, a coraz bliżej armat Japończyków i Rosjan, rozpłakała się jeszcze bardziej. Następnie pomyślała o mamie, chorej i samotnej, na próżno być może teraz właśnie wyczekującej, by mała córeczka skropiła jej głowę wodą kolońską i zaparzyła herbatę; wtedy rozpłakała się na dobre.

Potem przypomniała sobie, jak mama w przeddzień wyjazdu mówiła, że Antea jest najstarsza z rodzeństwa i powinna opiekować się resztą dzieci.

Wobec tego przestała płakać i zaczęła myśleć. Myślała tak długo, jak tylko mogła, i po namyśle umyła twarz, przyczesała włosy i zeszła na dół starając się wyglądać jak ktoś, kto nigdy nawet nie słyszał o płaczu.

W salonie panował nastrój grobowy, czego nie rozpraszały wysiłki Roberta, który dla zabicia czasu ciągnął Jankę za włosy, niezbyt mocno, ale dokuczliwie.

— Słuchajcie! Słuchajcie! — zawołała Antea. — Urządźmy palawer.

Było to słowo zapamiętane z owego nieszczęsnego dnia, kiedy Cyryl wyraził życzenie, aby w Anglii znaleźli się

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

Czerwonoskórzy — no i znaleźli się. Słowo przywiodło wspomnienia zeszłorocznych wakacji letnich i wszyscy aż jęknęli z żalu. Pomyśleli o białym domku ze ślicznym ogrodem, pełnym róż, astrów, stokrotek i pierzastego asparagusa; o dzikiej puszczy, którą ktoś chciał przerobić na kwitnący sad, a która teraz, jak powiedział ojciec, wyglądała niczym „pięć morgów chwastów nawiedzonych przez widma karłowatych wiśni". Pomyśleli o widoku ze wzgórza na równinę, gdzie złoża wapienne wyglądały jak pałace Aladyna w słońcu; o ulubionym kamieniołomie, zarosłym trawą i polnymi kwiatami, o małych otworkach w zboczu, które były drzwiczkami frontowymi maleńkich domków maleńkich skalnych jaskółek. Pomyśleli o cudownie świeżym powietrzu, pachnącym tymiankiem i polnymi różami, o zapachu dymów snujących się w dolinie — a potem rozejrzeli się po saloniku starej niani i Janeczka powiedziała:

— Ach, jakie to wszystko inne!

I naprawdę wszystko było tu inne. Niania odnajmowała pokoje aż do czasu, kiedy ojciec umieścił pod jej opieką dzieci. Toteż pokoje w jej mieszkaniu były urządzone jak „pokoje do wynajęcia". Otóż z „pokojami do wynajęcia" jest tak, że nikt ich nie urządza z myślą o zamieszkaniu tam samemu. W saloniku niani wisiały ciężkie, ciemnoczerwone zasłony — na tym kolorze krew nie zostawia śladów — a firanki były ze sztucznych koronek. Na podłodze leżał żółtofioletowy dywan z wyraźnymi śladami szarych i brunatnych plam. Przy kominku stały szczypce i pogrzebacz. Bardzo błyszcząca, mahoniowa szafa miała zepsuty zamek, krzeseł

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

było za dużo, a wszystkie twarde i przykryte pokrowcami, które wciąż się zsuwały. Na stole leżała serweta okropnego zielonego koloru z żółtym szlaczkiem. Nad kominkiem wisiało lustro, w którym wyglądało się o wiele brzydziej niż naprawdę, choćby nawet i tak było się dostatecznie brzydkim. Na półeczce kominka, obitej brązowym pluszem, stał wstrętny zegar podobny do czarnego, marmurowego grobowca. Był też grobowo milczący, bo już od dawna oduczył się tykać. Z obu stron zegara znajdowały się malowane szklane wazony, w których nigdy nie było kwiatów, malowany bębenek, w który nikt nigdy nie uderzał, a wreszcie malowana, drewniana podstawka, na której nic nie stało.

W pokoju znajdowały się tylko dwie książki: stary podręcznik historii starożytnej i jakiś oprawny rocznik ilustrowanego czasopisma.

Zresztą trudno się wprost rozwodzić nad tym smutnym obrazem. Było tu naprawdę, jak powiedziała Janeczka, zupełnie inaczej.

— Urządźmy palawer — powtórzyła Antea.

— A o czym? — spytał ziewając Cyryl.

— Nie ma w ogóle nad czym się naradzać — powiedział Robert kopiąc ze złością nogę stołu.

— Wcale mi się nie chce bawić — powiedziała Janeczka ponurym tonem.

Antea z wielkim wysiłkiem starała się nie obrazić. Jakoś to jej się udało.

— Słuchajcie — odparła — nie myślcie, że chcę wam prawić kazania czy w ogóle mądrzyć się. Ale chcę, jak powiada tatuś, zdać sobie sprawę z sytuacji. Zgadzacie się?

— Jedź dalej — odezwał się bez zapału Cyryl.

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

— Więc dobrze. Wszyscy wiemy, że przysłano nas tutaj, bo niania nie może opuścić swojego domu z powodu tego biednego uczonego pana na pięterku. A znów tatuś nikomu innemu nie mógł nas oddać pod opiekę, bo wiecie przecież, jak dużo pieniędzy będzie kosztowała kuracja mamy na Maderze.

Janka żałośnie pociągnęła nosem.

— Wiem, wiem — powiedziała z pośpiechem Antea — ale nie myślmy teraz o tym, jak tu jest okropnie. Chcę powiedzieć, że nie możemy nic robić, co by dużo kosztowało, ale musimy coś robić. A wiem, że jest mnóstwo rzeczy, które można zobaczyć w Londynie bez płacenia, i pomyślałam, że powinniśmy je obejrzeć. Jesteśmy już dosyć na to dorośli, a nie mamy z sobą Baranka...

Janeczka pociągnęła nosem jeszcze głośniej niż przedtem.

— Chcę powiedzieć, że nikt nie może zabronić nam wyjść, zasłaniając się naszym kochanym maleństwem. A myślę, że powinniśmy wytłumaczyć niani, że jesteśmy już całkiem dorośli i że może pozwolić nam chodzić wszędzie samym. Bo inaczej nie będzie żadnej zabawy. Proponuję, żebyśmy obejrzeli wszystko, co można, i na początek poprosili nianię, żeby dała nam trochę chleba, to pójdziemy do najbliższego parku. Są tam kaczki, więc możemy je karmić. Tylko niania musi nas puścić samych.

— Niech żyje wolność! — zawołał Robert. — Ale niania nas nie puści.

— Owszem, puści — wtrąciła niespodziewanie Janeczka. — Myślałam o tym jeszcze dziś rano, spytałam tatusia, i tatuś powiedział, że dobrze. Powiedział także

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

niani, że możemy wychodzić, tylko musimy zawsze uprzedzić ją, dokąd chcemy pójść.

— Niech żyje mądra Janeczka! — zawołał Cyryl, przestając rozpaczliwie ziewać. — W takim razie chodźmy.

Poszli więc, a stara niania prosiła ich tylko, aby uważali przy przechodzeniu przez ulice i zwracali się o pomoc w razie potrzeby do policjanta. Ale dzieci były przyzwyczajone do ulicznych skrzyżowań, gdyż mieszkały w ruchliwej dzielnicy i często chodziły ulicą, którą w obydwie strony o każdej porze dnia i nocy pędziły po wariacku tramwaje, jakby miały lada chwila na kogoś najechać.

Dzieci obiecały być w domu przed zapadnięciem zmroku, ale był lipiec, więc ściemniało się bardzo późno, znacznie później, niż gdy przychodziła pora kładzenia się spać.

Ruszyły w stronę parku, z kieszeniami pełnymi kawałków i skórek chleba dla kaczek. Wyruszyły do parku, powtarzam, ale wcale tam nie dotarły.

Między ulicą, gdzie mieszkała niania, i parkiem znajduje się bardzo dużo ulic, więc nawet jeżeli idzie się prostą drogą, trzeba minąć mnóstwo sklepów, przed którymi trudno się po prostu nie zatrzymać. Dzieci przystawały przed wielu sklepami, oglądały w witrynach złote koronki, paciorki, obrazy, kosztowności, suknie, kapelusze, ryby i ostrygi, a ich smutek nie był już tak nie do zniesienia jak w saloniku niani na Fitzroy Street pod numerem .

Wreszcie Robert, którego wybrano na kapitana (bo dziewczynki sądziły, że tak będzie dobrze dla niego, i Robert też tak sądził, a Cyryl oczywiście nie mógł głosować przeciw, bo wyglądałoby to na zwyczajną zazdrość), otóż Robert przypadkiem skręcił i zaprowadził ich na małą

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

uliczkę, gdzie były najbardziej interesujące sklepy, w których sprzedawano różne żywe stworzenia. W jednej witrynie pełno było klatek, a w klatkach pełno prześlicznych ptaków. Dzieci oglądały je z zachwytem, aż przypomniały sobie, jak kiedyś wyraziły życzenie, aby mieć skrzydła; i miały skrzydła. Przypomniawszy to sobie, poczuły, jak nieszczęśliwe muszą być wszystkie skrzydlate stworzenia, jeżeli są zamknięte w klatce i nie mogą latać.

— To musi być okropne, kiedy się jest ptakiem w klatce — powiedział Cyryl. — Chodźmy!

Poszli więc dalej, a Cyryl zaczął obmyślać plan zrobienia majątku na poszukiwaniu złota w Klondike, a potem wykupienia wszystkich ptaków w klatkach na całym świecie i puszczenia ich na wolność. Potem zobaczyli sklep, w którym sprzedawano koty. Ale koty były w klatkach i dzieci zaczęły marzyć, żeby ktoś kupił wszystkie koty i umieścił je na dywanikach przed kominkami, co jest właściwym miejscem dla kotów. Potem był sklep z psami, ale ten widok także nie był przyjemny, bo wszystkie psy były na łańcuchach albo w klatkach, i wszystkie, duże i małe, spoglądały na czworo dzieci smutnym, tęsknym spojrzeniem i zachęcająco wymachiwały ogonami, jakby chciały powiedzieć: „Kupcie mnie! Kupcie mnie i weźcie z sobą na spacer! Ach, kupcie mnie i moich biednych braci! Tak! tak! tak!" Psy skowytały mówiąc zupełnie wyraźnie „tak! tak! tak!" z wyjątkiem dużego teriera irlandzkiego, który warknął, kiedy Janeczka go pogłaskała.

„ Wrrrr — zdawał się mówić patrząc na nich spod oka —

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

wy mnie nie kupicie; i nikt mnie nie kupi, będę tu tkwił na łańcuchu aż do śmierci, i wszystko mi jedno, kiedy się to stanie".

Nie jestem pewna, czy dzieci rozumiały to wszystko, ale kiedyś były w oblężonym zamku, wiedziały więc, jakie to okropne być zamkniętym, kiedy się chce wyjść.

Naturalnie żadnego psa nie mogły kupić. Spytały nawet

o cenę najmniejszego, ale kosztował  funtów, bo był to karłowaty spaniel japoński, jakiego kiedyś można było zobaczyć na portrecie królowej, kiedy była jeszcze księżną.

Dzieci jednak pomyślały sobie, że jeżeli najmniejszy pies kosztuje tyle pieniędzy, to za największego na pewno żądać będą tysięcy — poszły więc dalej.

Nie zatrzymywały się już przy żadnym sklepie z kotami, psami czy ptakami, ale mijały je, aż wreszcie doszły do sklepu, gdzie, jak się zdawało, sprzedawano wyłącznie stworzenia, którym było wszystko jedno, gdzie są — złote rybki, białe myszki, koniki morskie i inne stwory z akwarium, jaszczurki, żaby, jeże, żółwie, domowe króliki i świnki morskie. Przed tym sklepem dzieci przystanęły na dłużej, karmiły świnki morskie poprzez pręty klatek kawałeczkami chleba i zastanawiały się, czy można by trzymać rudawą parę królików w suterenie domu na Fitzroy Street.

— Zdaje mi się — powiedziała Janeczka — że niania tak bardzo by się nie sprzeciwiała. Króliki są często zupełnie oswojone. Myślę, że poznawałyby ją po głosie

i chodziłyby za nią wszędzie.

— I dwadzieścia razy na dzień wpadałyby jej pod nogi — dodał Cyryl. — Kiedy właśnie wąż...

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

— Tu wcale nie ma wężów — wtrącił pośpiesznie Robert. — Nie mówię już o tym, że nigdy nie mogłem przyzwyczaić się do wężów, sam nie wiem dlaczego.

— Robaki są też nieprzyjemne — powiedziała Antea. — Tak samo, jak węgorze i ślimaki. Pewnie dlatego, że nie lubi się stworzeń bez nóg.

— Papa mówi, że węże mają nogi schowane do środka — odezwał się Robert.

— Tak — odparła Antea — ale papa też mówi, że my mamy ogony schowane do środka; ani jedno, ani drugie nie jest prawdziwe. Nie cierpię stworzeń, które nie mają nóg.

— Jeszcze gorzej jest, kiedy ich mają za dużo — wzdrygnęła się Janeczka. — Pomyśl o stonogach!

Dzieci stały na chodniku, zawadzały trochę przechodniom i zabijały czas rozmową. Cyryl opierał się łokciem o wierzch klatki, która zdawała się pusta, kiedy do niej zajrzeli, i starał się wzbudzić zainteresowanie w jeżu zwiniętym w kłębek, gdy nagle tuż obok niego rozległ się cichy, ledwo dosłyszalny głosik. Mówił cicho, ale najzupełniej zrozumiale: nie trzeba było się głowić, bo mówił po angielsku:

— Kupcie mnie, proszę was, kupcie! Cyryl odskoczył, jakby go ktoś uszczypnął.

— Wróć, wróć! — zawołał głosik wyraźniej, choć nadal cichutko. — Pochyl się i udawaj, że zawiązujesz sznurowadło; widzę, że jest rozwiązane jak zwykle.

Cyryl odruchowo usłuchał. Przyklęknął na jedno kolano na suchym, rozgrzanym i zakurzonym chodniku, zajrzał do wnętrza ciemnej klatki i zobaczył tam... Piaskoludka.

Wydawał się bardzo wychudzony w porównaniu z tym,

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

jak wyglądał podczas ostatniego spotkania. Był brudny, zakurzony, sierść miał zaniedbaną. Skulił się, a jego długie, ślimacze oczka były całkowicie wciągnięte i ledwo je było widać.

— Słuchaj — rzekł Piaskoludek takim głosem, jakby miał się rozpłakać lada chwila. — Nie przypuszczam, żeby typ, który prowadzi ten sklep, żądał za mnie dużo. Ugryzłem go kilka razy i starałem się wyglądać jak najzwyczajniej. Nie przyjrzał się ani razu moim prześlicznym oczom. Powiedz całej reszcie, że jestem tutaj, ale póki rozmawiam z tobą, niech przyglądają się tamtym zwyczajnym zwierzętom. Stwór w sklepie nie powinien domyślać się, że wam na mnie zależy, bo inaczej zażąda ceny, jakiej nie będziecie mogli zapłacić. Pamiętam, że zeszłego lata nigdy nie mieliście za dużo pieniędzy. Dobre to były czasy. Nie spodziewałem się, że będę się tak cieszył ze spotkania z wami. — W tym miejscu zaszlochał i wystrzelił jedno oczko, aby uronić łzę z dala od swej sierści. — Powiedz rodzeństwu, że jestem tutaj, a ja wytłumaczę wam dokładnie, co macie zrobić, aby mnie kupić.

Cyryl mocno zawiązał sznurowadło, wyprostował się i zwrócił do rodzeństwa stanowczym tonem.

— Słuchajcie — powiedział — ja wcale nie żartuję i odwołuję się do waszego honoru — podkreślił wiedząc, że odwołanie się do ich honoru nigdy nie jest daremne. — Nie patrzcie na tę klatkę, patrzcie na białego szczura. Nie patrzcie na tę klatkę w żadnym razie, cokolwiek bym powiedział.

Dla pewności stanął sam przed klatką.

— Przygotujcie się teraz na wielką niespodziankę. Tam jest nasz stary przyjaciel — nie, nie wolno patrzeć! —

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

tam jest Piaskoludek, nasz kochany Piaskoludek. I chce, żebyśmy go kupili. Mówi, żeby mu się nie przyglądać. Patrzcie na białego szczura i porachujcie, ile macie pieniędzy!

Wszyscy zachowali się jak należy. Wpatrywali się w białego szczura, aż ten stracił cierpliwość, usiadł na tylnych łapkach w odległym końcu klatki, przednimi zasłonił oczka i udawał, że czyści sobie pyszczek.

Cyryl znowu się nachylił udając, że zajęty jest drugim sznurowadłem, i czekał na dalsze wskazówki Piaskoludka.

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

— Wejdźcie do sklepu — powiedział Piaskoludek — i spytajcie o cenę rozmaitych innych stworzeń. A potem spytajcie się, ile kosztuje ta małpka, która zgubiła ogon, stara, wynędzniała małpka w trzeciej klatce od końca. Nie troszczcie się o moje uczucia, nazywajcie mnie wyleniała małpką sam robiłem wszystko, żeby tak wyglądać. Nie myślę, że dużo za mnie zażąda, ugryzłem go jedenaście razy, od kiedy tu jestem, to znaczy od przedwczoraj. A jeżeli sklepikarz zażąda ceny, której nie możecie zapłacić, powiedzcie, że życzycie sobie mieć te pieniądze.

— Ależ ty nie możesz spełniać naszych życzeń — odparł zdumiony Cyryl. — Obiecałem przecież nigdy cię o nic nie prosić.

— Nie bądź głupi! — zawołał Piaskoludek drżącym, ale przyjaznym głosem. — Sprawdź, ile macie razem pieniędzy, a potem zrób, jak ci mówię.

Cyryl wytłumaczył wszystko reszcie dzieci, wskazując palcem na białego szczura, jakby mówił tylko o nim, a przez ten czas Piaskoludek skulił się w kłębek i robił wszystko, aby wyglądać jak najmniej interesująco.

Po czym czworo dzieci weszło do sklepu.

— Ile kosztuje biały szczur? — spytał Cyryl.

— Osiem pensów.

— A świnki morskie?

— Od osiemnastu pensów do pięciu szylingów, zależnie od rasy.

— A jaszczurki?

— Dziewięć pensów sztuka.

— A żabki?

— Po cztery pensy. Słuchaj — zawołał nagle tłusty właściciel tych wszystkich stworzeń w klatkach głosem

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

tak wściekłym, że cała czwórka cofnęła się gwałtownie — słuchaj! Mam już dosyć tego przewracania całego sklepu do góry nogami i dopytywania się o ceny wszystkich zwierząt, jakie tu tylko są! Jak chcesz coś kupić, mów od razu! Nigdy nie widziałem kogoś, kto za jednym zamachem chce kupić myszy, jaszczurki, żaby i świnki morskie. A jeśli nic nie kupujesz — zabieraj się!

— Chwileczkę, proszę pana — powiedział zrozpaczony Cyryl widząc, jak niezręcznie, choć w dobrej intencji wykonuje wskazówki Piaskoludka. — Proszę mi powiedzieć jeszcze tylko jedno: ile pan chce za tę wyleniała starą małpę w trzeciej klatce od końca?

Sklepikarz dopatrzył się w tym nowej obrazy.

— Sam jesteś stara, wyleniała małpa! —; krzyknął. — Zabieraj się! Już cię nie ma!

— Niech pan się nie gniewa — wtrąciła Janeczka tracąc głowę — czy pan nie widzi, że on to właśnie chce kupić?!

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin