London Jack - WYGA(1).doc

(748 KB) Pobierz

 

Jack London

WYGA

 

 

PRZEDSMAK MIĘSA

 

I

 

Na początku był Krzysztofem Bellew. Z czasem, kiedy chodził do gimnazjum, stał się Krzychem Bellew. Następnie w kołach cyganerii artystycznej w San Francisco nadano mu przezwisko Kit Bellew. W końcu znany był tylko pod imieniem Kurzawy. Dzieje ewolucji jego imienia są zarazem historia jego rozwoju osobistego. Ale nie byłoby żadnej historii, gdyby nie miał słabej matki, żelaznego wuja i gdyby nie otrzymał listu od niejakiego Gilleta Bellamy'ego „Właśnie przejrzałem numer Fali — pisał z Paryża Gillet. — Prawdę mówiąc, O'Harze może się to udać. Ale są błędy i niedopatrzenia. (Tu następowało szczegółowe wyliczenie braków tygodnika puszczającego swe pierwsze pędy). Zajdź do niego i powiedz, że to twoje własne zdanie, nie wspominając ani słowem o mnie. Gdyby się dowiedział, że ja to napisałem, zaraz by mnie zrobił swoim korespondentem paryskim, na co nie mógłbym się zgodzić, ponieważ wielkie miesięczniki i tygodniki naprawdę płacą mi za moje rzeczy. A przede wszystkim nie zapomnij mu powiedzieć, żeby koniecznie spławił cymbała, który pisze recenzje muzyczne i tym podobne. Pamiętajcie, że San Francisco miało zawsze swą własną literaturę. A dziś jej nie ma. Poradź mu, niech się rozejrzy i wyszuka takiego wariata, który by mu

pisał tygodniową kronikę artystyczną, tylko żeby w tym była prawdziwa poezja, blask i koloryt San Francisco".

Zgodnie z tą instrukcją Kit Bellew udał się do redakcji Fali z radami i wskazówkami. O'Hara wysłuchał. O'Hara spierał się, O'Hara ustąpił, O'Hara spławił cymbałakrytyka. Ale miał też swoje własne pomysły i zrobił właśnie to, czego się obawiał Gillet w dalekim Paryżu. Jeśli O'Hara czegoś chciał, nikt nie mógł mu odmówić. Był słodki i niezłomnie uparty. Toteż zanim Kit Bellew zdołał się wymknąć z redakcji, został współwłaścicielem i współpracownikiem pisma, przyrzekł pisać co tydzień całe kolumny recenzji, dopóki nie znajdzie się ktoś przyzwoitszy, i zobowiązał się dostarczać co tydzień felieton na dziesięć tysięcy słów z życia San Francisco — wszystko za darmo. O'Hara tłumaczył, że Fala jest na razie pismem deficytowym; twierdził też z równym przekonaniem, iż w San Francisco jeden tylko człowiek może pisać felietony tygodniowe — a tym człowiekiem jest Kit Bellew.

— O Boże, więc to ja jestem tym wariatem — jęknął Kit schodząc wąskimi schodami.

W ten sposób stał się niewolnikiem O'Hary i nienasyconych kolumn Fali. Tydzień po tygodniu spędzał w krześle redakcyjnym, walcząc z wierzycielami, zmagając się z zecerami i wypisując dwadzieścia pięć tysięcy słów tygodniowo. A pracy nie ubywało. Fala była ambitna. Zachciało się jej ilustracji. Koszty były wielkie. Fala nigdy nie mogła zapłacić honorarium Kitowi ani też innym swym współpracownikom.

— Oto, do czego dochodzi, gdy się jest dobrym kolegą — mruknął Kit pewnego razu.

— Bóg zapłać dobrym kolegom — zawołał O'Hara, ze łzami w oczach potrząsając prawicą Kita Bellew. — Urato

             

               

 

 

  

 

             

             

 

wałeś mnie, Kit, toteż w ogień bym skoczył za ciebie. Jeszcze trochę, stary, a będzie lepiej.

— Nigdy — jęknął Kit. — Jasno widzę swój los. Nigdy się stąd nie wydostanę..

Wkrótce potem już mu się zdawało, że przecież znalazł wyjście z sytuacji. Upatrzył odpowiednią chwilę i w obecności O'Hary omal się nie przewrócił, potknąwszy się o krzesło. W kilka minut później uderzył się znów o róg biurka i macając niepewnie palcami, zaczął szukać gumki.

— Lampartowałeś się? — mruknął O'Hara.

Kit przetarł oczy dłonią i przez chwilę patrzył na niego niezupełnie przytomnym wzrokiem.

— Nie, to nie to — odpowiedział po jakimś czasie. — To moje oczy. Po prostu pomału tracę wzrok.

Przez kilka dni przewracał się i potykał o wszystkie sprzęty w redakcji. Ale O'Hary to nie wzruszyło.

— Wiesz co, Kit? — odezwał się pewnego dnia. — Coś ci powiem. Idź do okulisty. Mam znajomego, niejakiego doktora Hassdapple'a. To równy gość. Nic cię to nie będzie kosztowało. Zapłacimy mu ogłoszeniami. Ja sam z nim pomówię.

W końcu postawił na swoim i wyprawił Kita do okulisty.

— Nic pańskim oczom nie brakuje — zawyrokował lekarz po starannym zbadaniu. — Doprawdy, oczy ma pan świetne — para takich na milion.

— Nie wspominaj pan o tym 'Harze — bronił się Kit. — I niech mi pan da czarne okulary.

W wyniku tego wszystkiego O'Hara okazywał Kitowi dużo współczucia i z żarem mówił o tym czasie, kiedy Fala stanie wreszcie na własnych nogach. Na szczęście Kit Bellew miał własne dochody. Były małe w porównaniu z zarobkami innych ludzi, wystarczały jednak, aby opłacić wpisowe w kilku klubach i kawalerski pokój w dzielnicy studenckiej. Prawdą

             

               

 

 

  

 

             

             

 

też jest, że od czasu kiedy Kit został wspólnikiem O'Hary, osobiste jego wydatki znacznie się zmniejszyły. Nie miał czasu wydawać pieniędzy. W domu w ogóle nie bywał i nie urządzał już dla członków miejscowej cyganerii owych słynnych kolacyjek z przepysznymi potrawami podawanymi na gorących rusztach. Mimo to chodził wciąż bez grosza, ponieważ Fala w swych groźnych i niestety częstych chwilach kryzysów finansowych pochłaniała jego „flotę" nie mniej niż jego pracę umysłową.

Co jakiś czas zjawiali się w redakcji rysownicy pism ilustrowanych, którzy nie chcieli już dostarczać ilustracji za darmo, drukarze, którzy znów odmawiali dalszego druku, wreszcie chłopak redakcyjny co rusz to wypowiadał pracę. W takich chwilach O'Hara patrzył na Kita, a Kit przykładał się do pracy aż miło.

Kiedy przybył z Alaski parowiec „Excelsior" i przywiózł wieści o nowej złotej febrze w Klondike, od której cały kraj dostał bzika, Kit wypuścił balon próbny:

— Słuchaj, O'Hara — rzekł — ta gorączka złota rośnie jak na drożdżach. Wracają czasy czterdziestego dziewiątego roku. A gdybym tak skoczył i „zrobił" Klondike dla Fali? Pojadę na własny koszt.

Ale O'Hara potrząsnął głową przecząco.

— W żaden sposób nie mogę się obejść bez ciebie w redakcji, Kit. A poza tym, nie dalej jak godzinę temu rozmawiałem z Jacksonem. Wyjeżdża jutro do Klondike i zobowiązał się przysyłać co tydzień korespondencje i zdjęcia. Piłowałem go tak długo, aż mi to przyrzekł. A co najlepsze, nic nas to nie będzie kosztowało.

Drugi raz zgadało się o Klondike tegoż popołudnia w klubie, do którego Kit „zajrzał" przypadkiem. W jednej z nisz czytelni natknął się na swego stryja.

             

               

 

 

  

 

             

             

 

— Halo, bracie mego ojca — powitał go Kit osuwając się na obity skórą fotel i wyciągając nogi. —  Może się przysiądziesz do mnie?

Zamówił cocktail, ale stryj poprzestał na lekkim krajowym winku czerwonym — nic innego nie pił. Pełne wyrzutu spojrzenie rzucił na cocktail, a potem na twarz bratanka. Kit spostrzegł, że zbiera się na dłuższe kazanie.

— Wpadłem tu tylko na chwilę — pośpiesznie uprzedził atak. — Muszę zebrać trochę danych o ekspedycji Keitha i Ellery'ego i zrobić z tego pół kolumny.

— Co się z tobą dzieje? — zapytał stryj. — Wyglądasz mizernie. Jesteś po prostu ruiną człowieka.

Głuchy jęk był całą odpowiedzią Kita.

— Już widzę, że będę musiał wyprawić ci pogrzeb. Kit smutno potrząsnął głową.

— Nie znoszę robactwa, dziękuję pięknie. Wolę krematorium.

John Bellew należał do starego, krzepkiego i twardego pokolenia, które w latach pięćdziesiątych przemierzyło stepy wozami. Była w nim siła, siła młodości spędzonej na zdobywaniu nowej ziemi.

— Źle żyjesz, Krzysztofie. Wstyd mi za ciebie. — Droga do ołtarza, co? — zaśmiał się Kit.

Starszy pan wzruszył ramionami.

— Szkoda tych piorunujących spojrzeń, bracie mego ojca. Bardzo bym chciał stanąć na ślubnym kobiercu. Ale odcięto mi tę drogę. Nie mam czasu.

— Więc cóż do...

— Przemęczenie.

John Bellew zaśmiał się szorstko i nieufnie.

— Uczciwą pracą?

I znowu dał się słyszeć śmiech.

             

               

 

 

  

 

             

             

 

— Ludzie są tworami swego otoczenia. — rzekł Kit wskazując szklankę stryja. — Twój humor jest cienki i cierpki jak twój napój.

— Przeciążenie pracą! — śmiał się stryj. — Toć ty przez całe życie ani centa nie zarobiłeś.

— Załóżmy się, że tak. Zarobiłem, tylko nigdy nic mi nie wypłacono. Zarabiam pięćset dolarów tygodniowo, a robię za czterech.

— Pewnie smarujesz obrazy, których nikt nie chce kupić, albo inne głupstwa. Umiesz pływać?

— Pływałem czasem.

— Siedzisz na koniu jako tako?

— Próbowałem i tej emocji.

John Bellew wylał na niego całe swe oburzenie.

— Szczęśliwy jestem, że ojciec twój nie dożył dni chwały twojego niedołęstwa — rzekł. — Twój ojciec był mężczyzną, mężczyzną w każdym calu. Rozumiesz? Mężczyzną całą gębą. Pewny jestem, że wybiłby ci z głowy ten muzykalnoartystyczny obłęd.

— Niestety, żyjemy w epoce karłów — westchnął Kit.

— Mógłbym to zrozumieć i patrzyć na to przez palce — podjął stryj tonem pojednawczym — gdybyś coś z tego miał. Ale nigdy przez całe życie ani grosika nie zarobiłeś i w ogóle nie zrobiłeś jeszcze nic porządnego.

— Akwaforty, obrazy, wachlarze — wtrącił z uporem Kit.

— Jesteś bazgracz i pacykarz. Cóżeś ty za obrazy namalował? Brudne akwarele i kicze jak zmory. Nic nigdy nie wystawiłeś nawet tu, w San Francisco.

— Ejże, zapomina stryj, że w hallu klubu wisi jeden mój obraz.

— Bohomaz... A muzyka? Ta twoja kochana, zwariowana

             

               

 

 

  

 

             

             

 

matka wydawała krocie na twoje lekcje. A ty zmarnowałeś wszystko i do niczegoś nie doszedł. Żebyś choć pięć dolarów zarobił akompaniowaniem komu bądź na koncercie. A twoje piosenki — bzdury. Nikt ich nie chce drukować, a śpiewa je tylko banda kretynów, „nadludzi".

— Wydałem przecie książkę, te sonety, pamięta stryj? — bronił się Kit miękko.

— Ile cię to kosztowało? — Jakieś paręset dolarów. — Czego jeszcza dokazałeś?

— Wystawiłem sztukę plenerową na werandzie klubu.

— I cóżeś zyskał?

— Sławę.

— I to ty, który umiesz pływać i próbowałeś jeździć konno!

John Bellew postawił szklankę z niezwykłą gwałtownością.

— No i cóżeś ty wart? Ładnie was wychowują. Na uniwersytecie nawet w piłkę nożną nie grałeś. Nie wiosłowałeś. Nie...

— Trochę się boksowałem, biłem się na szable... — Kiedy boksowałeś się ostatni raz?

— Dość dawno. Ale mówiono, że doskonale obliczam czas i odległość, tylko tego...

— Gadaj szczerze.

— Uważano, że jestem... nierówny...

— Próżniak po prostu.

— Toteż mnie samemu zawsze się zdawało, że „nierówny" to określenie zbyt łagodne.

— Mój ojciec, szanowny panie dobrodzieju, a twój dziadek, uważasz, stary Izaak Bellew, zabił jednym uderzeniem pięści człowieka w sześćdziesiątym dziewiątym roku życia.

             

               

 

 

  

 

             

             

 

— To jest — ten człowiek miał sześćdziesiąt dziewięć lat?

— Nie, twój dziadek, smarkaczu. Jak ty będziesz miał sześćdziesiąt dziewięć lat — komara nie zabijesz.

— Czasy się zmieniły, o bracie mego taty. Za zabójstwo idzie się dziś do więzienia.

— Twój ojciec zrobił bez zmrużenia oka sto osiemdziesiąt mil konno i trzy konie padły pod nim.

— Gdyby doczekał naszych dni, robiłby tę drogę chrapiąc w pullmanie.

Starszego pana omal nie zatkało. Ale jakoś przełknął złość i raczył spytać:

— Ile masz lat?

— Zdawałoby się...

— Sam wiem dokładnie. Dwadzieścia siedem. Skończyłeś szkoły w dwudziestym drugim roku życia — pięć lat wałęsasz się, bawisz i próżnujesz. I czymże jesteś przed Bogiem i ludźmi? Kiedy byłem w twoim wieku, miałem tylko jeden komplet bielizny. Konwojowałem bydło w Koluzie. Byłem twardy jak krzemień, a spać mogłem z kamieniem pod głową. Żyłem befsztykami i niedźwiedzim mięsem. A dziś jestem z pewnością zdrowszy i mocniejszy od ciebie. Ważysz najwyżej sto sześćdziesiąt pięć funtów. Dziś jeszcze mógłbym bez trudu rozciągnąć cię na ziemi lub wymłócić pięściami.

— Nie trzeba dokazywać cudów siły, aby wypić cocktail lub filiżankę herbaty — mruknął Kit lekceważąco. — O, stryjaszku, czy nie widzisz, że czasy się zmieniły? A poza tym źle mnie wychowano. Moja kochana, zwariowana matka...

John Bellew żachnął się.

— ...jak stryj sam powiedział, była dobra dla mnie. Ubie

             

               

 

 

  

 

             

             

 

rała mnie zawsze w ciepłe trykociki i tak dalej. Jako młody chłopak parę razy spędziłem wakacje w opisany przez stryja, tak zwany męski sposób — ale dziwię się, że też stryj nigdy mnie nie zaprosił. Brał stryj przecież ze sobą Roberta i Hala i woził ich przez Sierra i Meksyk... — Byłeś zbyt delikatnym paniczem.

— A, to już twoja wina, mój stryju, twoja i tej mojej — jakby rzec — kochanej matki. Byłem tylko wątłym dziecięciem. Cóż mi pozostawało prócz akwafort, obrazów i wachlarzy? Czy więc moją jest winą, że nie zaznałem, co to trud w pocie czoła?

Starszy pan spojrzał na swego bratanka z nietajonym wstrętem. Nie mógł znieść tych łagodnych wymówek wiecznie pobłażającej sobie lekkomyślności.

— Dobrze. Mam właśnie zamiar urządzić sobie tak zwane przez ciebie "męskie" wakacje. Gdybym cię tak zaprosił i wziął z sobą?

— Muszę stwierdzić, że zaproszenie jest trochę spóźnione. A dokądże to stryj się wybiera?

— Hal i Robert jadą do Klondike. Mam zamiar odprowadzić ich przez przełęcz do jeziora, a potem wrócić.

Nie mógł mówić dalej, bo młody człowiek skoczył i chwycił go za rękę.

— Mój zbawco!

W Johnie Bellew natychmiast zbudziło się podejrzenie. Nie śniło mu się nawet, aby jego zaproszenie mogło być przyjęte.

— Nie mówisz chyba serio? — rzekł.

— Kiedy wyruszamy?

— To ciężka przeprawa. Będziesz zawadzał.

— Nie, nie. Będę pracował. Nauczyłem się pracować, odkąd jestem w Fali.

             

               

 

 

  

 

             

             

 

— Każdy musi wziąć z sobą żywność na cały rok. Tobołów zwali się nam tyle, że tragarze indiańscy nie będą mogli ich przenieść. Hal i Robert będą musieli sami troszczyć się o cały swój ekwipunek. Jadę z nimi — aby im w tym pomóc. Jeśli chcesz jechać z nami, musisz też pomagać.

— Zobaczymy.

— Ale co ty tam udźwigniesz! — żachnął się stryj.

— Kiedy wyjeżdżamy?

— Jutro.

— Niechże stryj sobie nie pochlebia, że to wszystko sprawiło jego kazanie — mówił żegnając się Kit. — Właśnie chciałem wyrwać się stąd, wszystko jedno dokąd, byle jak najdalej od O'Hary.

— O'Hara? Któż to taki? Japończyk?

— Nie. To Irlandczyk, handlarz niewolnikami i mój najserdeczniejszy przyjaciel. Jest wydawcą, właścicielem, redaktorem i w ogóle najgrubszą rybą w Fali. Co chce, to zrobi. Duchy mógłby zaprząc do roboty.

Tej samej nocy Kit Bellew pisał do O'Hary: „Jadę na kilkutygodniowe wakacje. Będziesz musiał rozejrzeć się za jakimś wariatem, który by pisał ci kronikę tygodniową. Bardzo mi przykro, mój stary, ale moje zdrowie tego wymaga. Za to, gdy wrócę, wezmę się do roboty ze zdwojoną energią".

 

II

 

Kit Bellew wylądował wśród opętanego ruchu na brzegu Zatoki Dyea, zapchanym tysiącami funtów bagażu zawierającego narzędzia i zapasy żywności i wypełnionym mrowiem ludzkim.

             

               

 

 

  

 

             

             

 

Olbrzymie masy bagażu, całymi górami wyrzucane na brzeg z parowców, zaczęły powoli posuwać się w górę Doliną Dyea w kierunku grzbietu Chilcoot. Z zatoki do grzbietu tej góry było zaledwie dwadzieścia osiem mil, ale transport mógł się odbywać tylko na plecach ludzkich. Toteż mimo że tragarze indiańscy podnieśli cenę z ośmiu centów od funta na czterdzieści, byli zawaleni pracą i nie ulegało wątpliwości, że zima zaskoczy większą część bagażu po tej stronie działu wód.

Najdelikatniejszy ze wszystkich maminych synków był oczywiście Kit. Jak setki jego towarzyszy podróży, dźwigał wielki rewolwer przytroczony do pasa z nabojami. Nie był tutaj bez winy stryj, pełen wspomnień dni bezprawia. Ale

Kit Bellew miał usposobienie romantyczne. Był zachwycony wrzeniem i jaskrawym zgiełkiem złotej gorączki, której objawy chłonął okiem artysty. Na serio tego nie brał. Jak mówił na pokładzie statku, ostatnia jego godzina jeszcze nie

wybiła. Był sobie na wakacjach: ot, popatrzyć zza płota, jak ludzie żyją na świecie — i wrócić.

Zostawił na piasku swych towarzyszy, którzy czekali, aż parowiec wyrzuci ich bagaż, i wałęsał się po brzegu zdążając pomału ku staremu etapowi handlowemu. Nie puszył się, choć zauważył, że inni „rewolwerowi" fanfaronują niesłychanie. Minął go olbrzymi, na sześć stóp wysoki Indianin z nieprawdopodobnie wielkim ciężarem. Kit szedł za nim chwilę, podziwiając bajeczne łydy tego człowieka i pełną wdzięku swobodę, z jaką się poruszał pod ciężkim brzemieniem. Indianin złożył ciężar na schodach przed głównym wejściem do etapu i Kit przyłączył się do grupy poszukiwaczy złota, którzy z podziwem otoczyli tragarza. Ładunek ważył sto dwadzieścia funtów, co wywołało uwagi, wygłaszane z szacunkiem i podziwem. Była to bądź co bądź sztuka

             

               

 

 

  

 

             

             

 

nie lada i Kit szczerze wątpił, aby mógł kiedykolwiek dźwignąć taki ciężar, a cóż dopiero iść z nim na plecach.

— Pójdziecie z taką furą aż do Jeziora Lindermana, stary?— zapytał Indianina.

Olbrzym, prostując się z dumą, mruknął, że tak.

— Co wam przyniesie taki jeden ładunek?

— Pięćdziesiąt dolarów.

Tu Kit przerwał rozmowę. Wzrok jego padł na młodą kobietę stojącą w drzwiach etapu. Od kobiet przybyłych na pokładzie statku tym się różniła, że nie miała kusej spódnicy ani bloomerowskiej koszuli. Ubrała się po prostu, jak do podróży. Nie mógł się oprzeć wrażeniu, że dziewczyna tu właśnie jest na swoim miejscu, że do tego świata należy. Poza tym była młoda i ładna. Uroda i płeć jasnej, owalnej twarzy przykuły jego wzrok i patrzył na nią tak długo, aż to odczuła i spotkała jego wzrok chłodnym, bacznym spojrzeniem ciemnych oczu okolonych długimi rzęsami. Oczy te z widoczną uciechą zsunęły się z jego twarzy na wielki rewolwer u pasa, a potem znów przeniosły na twarz, pełne rozbawionego uśmiechu lekceważenia. Uderzyło go to jak kijem. Dziewczyna zwróciła się do stojącego obok mężczyzny i wskazała mu Kita. Mężczyzna zmierzył go wzrokiem od stóp do głowy z tym samym uśmiechem lekceważenia.

— Chechaquo — rzekła dziewczyna.

Mężczyzna, który w swym tanim ubraniu i rozlatującej się kurtce wełnianej wyglądał na włóczęgę, uśmiechnął się sucho, a Kitowi zrobiło się dziwnie nieswojo, choć nie wiedział czemu. Mimo wszystko, kiedy ta para odeszła, uchwalił jednogłośnie, że dziewczyna jest niepospolicie ładna. Za

             

               

 

 

  

 

             

             

 

pamiętał sobie jej chód i przysiągł, że pozna go choćby po tysiącu lat.

— Widział pan tego mężczyznę z dziewczyną? — trącił go podniecony sąsiad. — Wiesz pan, kto to jest?

Kit potrząsnął przecząco głową.

— Cariboo Charley. Przed chwilą mi go pokazali. Wielkich on rzeczy dokonał w Klondike. Jeden z dawnych traperów. Dwanaście lat spędził nad Yukonem. Właśnie stamtąd przyjechał.

— A co znaczy: chechaquo?

— Pan jesteś chechaquo, ja jestem chechaquo — brzmiała odpowiedź.

— Może być, że jestem, ale powinien pan naprzód się o tym przekonać. Co znaczy to słowo?

— Maminsynek.

Idąc z powrotem ku zatoce Kit bezustannie przeżuwał to słowo. Nie należy do przyjemności, jeśli nazwie nas maminsynkiem taka koza z wyraźnie oszczerczymi skłonnościami.

Kiedy tak przeciskał się między workami, mając oczy wypełnione wizją Indianina z olbrzymim brzemieniem, przyszło mu na myśl, żeby spróbować swych sił. Wybrał sobie worek mąki ważący — jak wiedział — równe sto funtów. Stanął przed nim, pochylił się i z wysiłkiem zarzucił go sobie na plecy. W pierwszej chwili pomyślał, że jest to ciężar w sam raz dla niego. W następnej doszedł do przekonania, że jednak w krzyżach jest słaby. Potem zaklął, a po marnych pięciu minutach runął na brzemię, z którym się przed chwilą zmagał. Ocierając pot z czoła, ujrzał wśród gór rozmaitych worków Johna Bellew przyglądającego mu się z zimnym, zjadliwym uśmiechem.

— O Boże! — zawołał apostoł hartu. — Oto z lędźwi na

             

               

 

 

  

 

             

             

 

szych wyszło pokolenie cherlaków. W szesnastym roku życia bawiłem się takimi piórkami!

— O bracie mego tatusia — odpowiedział Kit — zapominasz, że mnie nie karmiono niedźwiedzim mięsem.

— I będę się bawił, choćbym miał lat sześćdziesiąt.

— Może mi stryj pokaże?

John Bellew pokazał. Prawdą jest, że nie miał więcej niż czterdzieści osiem lat. Pochylił się nad workiem mąki, zważył go, ujął dobrze, by nie stracić równowagi, i dźwignąwszy jednym ruchem na plecy, stanął wyprostowany.

— Chwyt, mój chłopcze, chwyt i, uważasz, krzyże. Kit z szacunkiem zdjął kapelusz.

— O stryju! Jesteś cudownym okazem mężczyzny! Jak myślisz, potrafię się nauczyć tego chwytu?

John Bellew wzruszył ramionami.

— Weźmiesz ogon pod siebie, zanim stąd ruszymy!

— Niech się stryj o to nie boi! — jęknął Kit. — Tam jest O'Hara, lew ryczący. Nie wrócę, chyba że będę musiał.

 

III

 

Pierwszy etap udał się Kitowi. Aż do Rozdroża Finnegana. Do przeniesienia ważącego dwa tysiące pięćset funtów bagażu do rozdroża udało im się nająć tragarzy indiańskich. Ale dalej trzeba już było nieść wszystko na własnym grzbiecie. Postanowili robić milę dziennie. Było to łatwe — na papierze. Odkąd John Bellew siedział w obozie zajmując się głównie kuchnią, mógł pomóc tylko od czasu do czasu, przy sposobności, wobec czego każdy z trzech młodzieńców musiał co dzień przenieść o milę przypadające na niego osiemset funtów. Gdyby bagaż podzielono na pięćdziesięciofuntowe paczki, oznaczałoby to codzienną szesnastomilową

             

               

 

 

  

 

             

             

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin