Heyer Georgette - Kuzynka.pdf

(1159 KB) Pobierz
Georgette Heyer KUZYNKA
1
O żadnej porze dnia ani nocy oberża „Pod Byczą Facjatą” nie była miejscem cichym i sennym. Kiedy więc tuż
przed dziesiątą rano od strony Aldersgate wtoczył się na dziedziniec wyładowany po sam dach dyliżans z Wisbech,
wydawało się - a przynajmniej takie odniosła wrażenie pewna zmęczona i przygnębiona pasażerka - że cały
podwórzec zastawiony jest najrozmaitszymi pojazdami, od żółtej karety pocztowej aż po furgon o sterczących w
górę dyszlach, oraz dopiero co przywiezionymi pakunkami i tobołkami. Wokół panowały zamieszanie i krzątanina,
tak że panna Malvern, która właśnie zeszła ze stopni dyliżansu, stała przez kilka minut zdezorientowana,
rozglądając się bezradnie. Dopóki woźnica nie rzucił jej pod nogi obwiązanego sznurkiem kuferka, zawierającego
cały jej ziemski dobytek, i nie udzielił zbawiennej rady, by miała oko na swój bagaż, nikt nie zwrócił na nią
najmniejszej uwagi poza. dwiema osobami: tutejszym stajennym, który właśnie wyprowadzał dwa konie i nader
uprzejmie poprosił ją o zejście z drogi, oraz jednym z wszechobecnych ulicznych handlarzy, który zaczepił ją
błagając, by kupiła od niego łakocie. Woźnica, atakowany zewsząd okrzykami kilku niecierpliwych podróżnych,
domagających się natychmiastowego zdjęcia swych pudeł i kuferków, nie miał zbyt wiele czasu na próżną
gadaninę, ale delikatna uroda panny Malvern i jej młodzieńcza niewinność skłoniły go do zapytania, czy ktoś
wyjdzie jej na spotkanie. Kiedy przecząco potrząsnęła głową, z dezaprobatą cmoknął ustami, wyrażając nadzieję,
że młoda dama przynajmniej wie, dokąd ma zamiar się udać.
Błysk rozbawienia rozświetlił wielkie szare oczy panny Malvern. Odparła z ledwo zauważalnym uśmieszkiem:
- O, tak! Dobrze wiem!
- Przydałby się panience jakiś powóz! - stwierdził woźnica.
- Nie, nie. Potrzebuję tylko tragarza! - powiedziała panna Malvern ze zdecydowaniem, którego nikt by się po niej
nie spodziewał.
Woźnica miał najwyraźniej ochotę przedyskutować tę kwestię, ale ponieważ jakaś korpulentna niewiasta zaczęła
go szarpać za poły paltota, piskliwie dopytując się o koszyk z rybami powierzony jego opiece, zmuszony był
pozostawić pannę Malvern jej losowi, krzyknąwszy jedynie donośnym głosem na tragarza, aby zajął się kufrem
młodej damy.
Na wezwanie woźnicy odpowiedział tęgi osobnik w uniformie z lampasami, podejmując się za sumę sześciu
pensów zanieść kufer panny Malvern do składu towarowego „Josiah Nidd i Syn, Firma Przewozowa”. Ponieważ
obiekt ten znajdował się zaledwie ćwierć mili od oberży „Pod Byczą Facjatą”, panna Malvern miała uzasadnione
podejrzenie, że straszliwie przepłaca; ale chociaż pełne przygód lata dzieciństwa, spędzone przy wojsku, nauczyły
ją targować się z portugalskimi chłopami i hiszpańskimi mulnikami, nie miała najmniejszej ochoty wszczynać
dyskusji na środku dziedzińca londyńskiego zajazdu, toteż zgodziła się na tę cenę, życząc sobie, by tragarz
zaprowadził ją składu towarowego.
Nieruchomość ta, znajdująca się w posiadaniu pana Nidda i jego syna już od kilku lat, była początkowo gospodą,
nie dorównującą wprawdzie rozmiarami i poziomem oberży „Pod Byczą Facjatą”, lecz podobnie jak ona miała
dziedziniec otoczony krużgankiem oraz stajnie i wozownie. Dużą część podwórca zajmował olbrzymi furgon
osadzony na walcowatych kołach o średnicy dziewięciu cali, przykryty nasuwaną budą. Trzech krzepkich zuchów
zajętych było ładowaniem na tenże pojazd mnóstwa rzeczy, począwszy od skrzynek, na narzędziach do prac
rolnych skończywszy, a ich poczynaniami kierował, nie szczędząc przy tym ostrych słów krytyki, starszy
dżentelmen, siedzący na balkonie z jednej strony dziedzińca. Poniżej balkonu znajdowały się niegdyś szklane
drzwi, które otwierały się zapraszająco do barku kawowego, ale teraz zostały zastąpione pomalowanymi na zielono
wrotami, otoczone skrzynkami geranium i zaopatrzone w mosiężną błyszczącą kołatkę, co nieomylnie świadczyło,
że niegdysiejsza gospoda stała się posiadłością prywatną. Szukając przejścia między stosami pakunków i
wskazując jednocześnie drogę tragarzowi, panna Malvern podeszła do drzwi i bezceremonialnie ujmując za
klamkę, wkroczyła do wąskiego korytarza, skąd wchodziło się do dawnego barku, a schody o nierównych
stopniach wiodły na wyższe piętra. Kiedy kuferek znalazł się na podłodze, a tragarz został oddalony, panna
Malvern wydała westchnienie ulgi jak ktoś, kto pomyślnie zakończył niebezpieczną eskapadę, i zawołała:
- Sara?!
Ponieważ nie uzyskała natychmiastowej odpowiedzi, zawołała ponownie, tym razem głośniej, i podeszła do
schodów. Gdy tylko postawiła stopę na pierwszym stopniu, drzwi na końcu korytarza otworzyły się nagle i stanęła
w nich jejmość w kwiecistej sukni, ze staromodną chustą przewiązaną na obfitym biuście i w wykrochmalonym
muślinowym czepku z kokardą pod brodą. Chwilę stała na progu jak oniemiała, aż wreszcie sapnęła:
- Panna Kate! Nie do wiary! O moje kochanie, moja mała owieczko!
Zrobiła krok do przodu, rozkładając pulchne ramiona, i panna Malvern, śmiejąc się i płacząc, wpadła w nie i
odwzajemniła uścisk, mówiąc przy tym chaotycznie:
- Och, Saro! Saro! Jak wspaniale cię znowu zobaczyć! Niczego innego nie pragnęłam przez cały czas! Och, Saro,
jestem taka zmęczona i przygnębiona, i nie miałam dokąd pójść, ale nie chciałabym się wam narzucać, tobie i
biednemu panu Nidd! Tylko do czasu, aż znajdę sobie nową posadę!
1
Łzy zalśniły na policzkach pani Nidd, ale odparła karcąco:
- Proszę tak nie mówić, panno Kate! Nigdy! I dokąd miałabyś pójść, może mi powiesz? No, chodź do kuchni,
bądź grzeczną dziewczynką, a ja postawię czajnik na ogniu i przygotuję ci kromkę chleba z masłem!
Panna Malvern wytarła łzy i westchnęła.
- Dałabyś wiarę, że taka ze mnie płaczka? To była straszna podróż - sześcioro nas w środku! - i ani chwili, by
pokrzepić się czymś poza łykiem kawy, gdy zatrzymaliśmy się na śniadanie.
Pani Nidd, która zaprowadziła przybyłą do kuchni i usadziła w fotelu, zapytała z oburzeniem:
- Nie chcesz chyba przez to powiedzieć, że przyjechałaś zwyczajnym dyliżansem, panno Kate?
- Oczywiście, że tak. Cóż, chyba nie oczekiwałaś, że przyślą mnie tu pocztą? A jeśli miałaś na myśli dyliżans
pocztowy, to naprawdę jestem ogromnie szczęśliwa, że nie wsadzili mnie do niego, gdyż przybył on do Londynu
tuż po czwartej nad ranem! I co bym wtedy zrobiła?
- Przyszłabyś prosto do nas! Na miłość boską, drogie dziecko, co się takiego stało, że wróciłaś tak nagle, nie
uprzedziwszy mnie? Wyszłabym po ciebie.
- Nie było na to czasu - wyjaśniła Kate. - Poza tym nie miałam ani grosza, dlaczego więc mielibyście płacić za
list, zwłaszcza że zjawiłabym się zaraz po nim? Zostałam odprawiona, Saro.
- Odprawiona?! - powtórzyła pani Nidd z przerażeniem.
- Tak, ale dostałam referencje - odrzekła Kate z łobuzerskim błyskiem w oku. - Wprawdzie pani Grittleton nie
chciała mi ich dać, ale pan Astley zapewnił mnie, że wystawi mi je jego żona. Było mu bardzo przykro, że
odchodzę. Jej - jak sądzę - także, ponieważ dobrze się rozumiałyśmy, a i dzieci lubiły mnie i słuchały.
- A kim, na Boga, jest ta pani Grittleton? - zapytała pani Nidd, przerywając na chwilę odmierzanie łyżeczek
herbaty i wsypywanie ich do sporych rozmiarów czajniczka.
- Smoczyskiem ziejącym ogniem - odrzekła Kate.
- Już ja bym dała temu smokowi popalić! Ale kto to jest, kochanie? I co ma do powiedzenia w tej sprawie?
- To matka pani Astley. I ma dużo do powiedzenia, możesz mi wierzyć! Nie spodobałam jej się od pierwszej
chwili, gdy mnie zobaczyła. Stwierdziła, że jestem za młoda, by opiekować się jej wnukami, i powiedziała biednej
pani Astley, że chcę podstępem wkraść się w jej łaski. Tak, tak, i że jestem chytra i przebiegła! A wszystko
dlatego, że jej obrzydliwy syn chciał mnie pocałować i dostał za to policzek. Ale nie mam pojęcia, skąd przyszło
jej do głowy, że świadczy to o mojej przebiegłości! Och, Saro, takiego idioty jeszcze nie widziałaś! Jest równie
głupi jak jego siostra, ale ani w połowie tak sympatyczny! Można ją uważać za gąskę, którą rzeczywiście jest, lecz
to najmilsze stworzenie pod słońcem! Natomiast jeśli ja jestem za młoda, by zajmować się dziećmi, to kiedy ona
zdążyła urodzić aż trójkę! Nie może być starsza ode mnie więcej niż trzy lata, a taki z niej kurzy móżdżek, Saro!
Teraz zaś poroniła czwarte dziecko i pani Grittleton wini za to mnie! Co do pana Astleya, myślę, że po prostu boi
się wyrzucić ją z domu, chociaż sam mi powiedział, że odkąd świekra mieszka z nimi, bez przerwy są z nią jakieś
kłopoty. Jeśli zaś chodzi o młodego Grittletona... - Urwała krztusząc się ze śmiechu. - Co on mi o nim mówił, Saro!
Nie mogę powstrzymać się od śmiechu! Ale zamiary miał ten odrażający człowiek najuczciwsze! Oświadczył mi
się! I właśnie przez to pani Grittleton wpadła w taką furię, ponieważ nijak nie mogłam, chociaż bardzo się
starałam, przekonać jej, że za nic w świecie nie poślubię jej wstrętnego synalka. Nadętym tonem wygłosiła taką
tyradę i tak zbeształa biedną panią Astley, że ta ze strachu dostała silnych konwulsji i poroniła. Pan Astley nie
mógł więc zrobić nic innego, jak tylko mnie odprawić. Muszę jednak przyznać, że zachował się bardzo ładnie,
ponieważ zapłacił mi za cały rok, a przecież pracowałam u nich zaledwie sześć miesięcy, i polecił mnie odwieźć
własnym powozem na przystanek dyliżansu. Jednak zważywszy na to, że - jak mi sam powiedział - nie uważał,
bym w czymkolwiek zawiniła, powinien był raczej polecić spakować swe rzeczy pani Grittleton, a nie mnie.
Jednak nie wykazał się charakterem!
- Charakterem?! - wykrzyknęła pani Nidd, zdejmując pokrywkę z jednego z czajniczków stojących na ogniu i
wojowniczo mieszając jego zawartość. - No, widzisz, właśnie tacy oni są, każdy z nich, bez wyjątku. Zrobią
wszystko, byle tylko mieć święty spokój. Mężczyźni! - Ponownie przykryła czajniczek i z wyraźnym niepokojem
spojrzała na swoją wychowanicę. - Nie twierdzę, że powinnaś była przyjąć oświadczyny tego młodego Grittletona,
ale, drogie dziecko, co teraz poczniesz?
- Poszukam sobie nowej posady, naturalnie - odpowiedziała Kate. - Mam zamiar codziennie przeglądać oferty w
biurze pośrednictwa pracy. Tylko... - Urwała, patrząc niepewnie na panią Nidd.
- Tylko co? - zapytała wyczekująco zaniepokojona dama.
- Pomyślałam sobie, Saro... Wiem, że będziesz temu przeciwna, lecz myślę, że powinnam raczej szukać posady
jako pomoc domowa.
- Co też...! Po moim trupie! - wykrzyknęła pani Nidd. - Bóg jeden wie, jak rwałam włosy z głowy, gdy
zatrudniłaś się jako guwernantka, ale tamto to przynajmniej była posada dla panienki z dobrego domu. Lecz jeśli
zamierzasz zostać kucharką albo...
- Nie sądzę, aby ktoś, kto ma dobrze w głowie, zdecydował się mnie zatrudnić w tym charakterze - śmiejąc się
weszła jej w słowo Kate. - Wiesz dobrze, że nie potrafię ugotować nawet jajka na twardo! Nie, myślę natomiast, że
całkiem dobrze, a w każdym razie znośnie, poradziłabym sobie jako pokojówka! A nawet mogłabym potem zostać
2
garderobianą! To byłaby już nie byle jaka pozycja, a do tego pieniądze. Ochmistrzyni pani Astley ma kuzynkę,
która jest garderobianą jednej ze znanych dam, i nie dałabyś wiary, jak ma wypchany mieszek!
- O, z całą pewnością nie! - odparła z przekąsem pani Nidd. - A nawet gdyby to miała być prawda...
- Ależ to najprawdziwsza prawda! - upierała się Kate. - Po pierwsze, dobra garderobiana dostaje o wiele wyższe
wynagrodzenie niż zwykła guwernantka, nie mówiąc już o tym, że ma ważniejszą pozycję! No, chyba że
guwernantka jest wyjątkowo wszechstronnie wykształcona i może uczyć dobrych manier oraz zasad bon tonu. Ale
nawet takiej osobie nikt nie wsuwa do ręki suwerena ani banknotu, by ją sobie pozyskać. Dobrze o tym wiesz.
- O czym ty mówisz?! - wybuchnęła pani Nidd.
Kate przewróciła oczami.
- Tak, to szokujące, nieprawdaż? Niestety, ludzie ubodzy nie mogą sobie pozwolić na grymaszenie, więc
zdecydowałam, że pieniądze - a przynajmniej jaka taka niezależność - są dla mnie ważniejsze niż moje dobre
urodzenie. Nie, nie, wysłuchaj mnie! Wiesz przecież, że nie mam jakichś szczególnych umiejętności cenionych w
towarzystwie. Nie mówię po włosku ani nie umiem grać na pianinie - a już na pewno nie na harfie - i nawet jeśli
ktoś chciałby nauczyć swe dzieci hiszpańskiego, co się na ogół nie zdarza, na pewno nie życzyłby sobie, aby był to
„koszarowy” hiszpański, a ja znam tylko taki! A z drugiej strony umiem przecież szyć i robić wykroje, i cudownie
układać włosy! I kiedyś uczesałam panią Astley, jak wybierała się na bal, po tym gdy służąca zrobiła jej na głowie
klasyczny kołtun. Więc...
- Nie! - powiedziała pani Nidd tonem nie znoszącym sprzeciwu. - Wypij herbatę, zjedz pyszną kromkę chleba z
masłem i przestań wygadywać głupstwa! Nigdy nie słyszałam podobnych bzdur! I nie mów już nigdy o narzucaniu
się panu Nidd i mnie, ponieważ w ogóle o niczym takim nie ma mowy, uważam więc podobną uwagę za nietakt z
twojej strony, panno Kate!
Kate ujęła jej dłoń i przytuliła do swojego policzka.
- Nie, nie, Saro! Ty zawsze wiesz lepiej! Nie miałabym sumienia, gdybym obarczyła was moją osobą. Kiedy
pomyślę, ile spraw macie na głowie i że starszy pan Nidd tu mieszka, i wszystkie jego wnuczęta na waszym
garnuszku, i cały ten dom! Nie powinnam przyjeżdżać do was nawet z krótką wizytą! Przecież nie mogę tu zostać
na zawsze, moja droga, najdroższa Saro! No, powiedz sama!
- Nie, nie możesz - przyznała pani Nidd. - To nie byłoby dla ciebie odpowiednie. I nie w tym rzecz, że mamy tu
siostrzeńców, jest ich tylko trzech, a jeden z nich mieszka z ma... to znaczy z siostrą Joego, Maggie, takiego
niejadka jak ona jeszcze nigdy w życiu nie spotkałaś! Ale to dobra kobieta i muszę powiedzieć, że zawsze chętnie
przychodzi i mi pomaga - jeśli to można nazwać pomocą! Lecz skład towarowy to nie miejsce dla ciebie, drogie
dziecko, to oczywiste! Coś jednak wymyślimy, możesz być spokojna!
- Ja już wymyśliłam - mruknęła Kate przekornie.
- Nie, panno Kate. Jesteś przemęczona tą okropną podróżą dyliżansem i całą ową wrzawą spowodowaną przez tę
panią Brimstone, czy jak się tam ona nazywa. Poczujesz się lepiej, kiedy zaprowadzę cię do łóżka, co zamierzam
zrobić, gdy tylko wypijesz herbatę. Wyśpisz się, a kiedy wstaniesz, dostaniesz obiad w saloniku na górze i wtedy
zastanowimy się, co dalej.
Kate westchnęła.
- Rzeczywiście, jestem bardzo zmęczona - przyznała - ale z chęcią zjem obiad na dole, z wami wszystkimi. Nie
chciałabym...
- Pieczeń z kluskami! - przerwała jej w pół słowa pani Nidd. - I ani słowa więcej! Wcale nie życzymy sobie tego
ani ja, ani pan Nidd, a tym bardziej chłopcy, bo obiadując przy jednym stole z taką młodą panienką, siedzieliby jak
na rozżarzonych węglach. Przy tym te ich maniery i w ogóle... Nie wiedzieliby, co wkładają do ust! Rób więc,
kochanie, co mówi ci Sara, i...
- I zdaj się na nią, bo ona wie najlepiej! - podpowiedziała Kate z rezygnacją.
- Możesz mi wierzyć, że tak jest! - odrzekła pani Nidd.
Panna Malvern nie była ani taka młoda, ani taka naiwna, jak często wydawało się nieznajomym, których zwiodła
jej delikatna uroda. Miała dwadzieścia cztery lata i życie jej nie było usłane różami. Jako jedyne dziecię zrodzone z
potajemnie zawartego małżeństwa czarującego, ale niestety marnotrawnego potomka pewnego znakomitego rodu
oraz sentymentalnej dziewczyny wielkiej urody, lecz nieco gorszego pochodzenia, przyszła na świat w małym
miasteczku garnizonowym i dzieciństwo jej mijało w coraz to innych kwaterach wojskowych. Jej matka, która
uciekła z domu zniewolona urokiem kapitana Malverna, rozczarowała srodze swych zgorszonych krewnych, jako
że wcale nie okazała żalu, gdy została przez nich potępiona. Zawiodła też ich nadzieje, ponieważ owo śmieszne
zauroczenie wcale jej nie przeszło, i ani niewygody życia garnizonowego, ani ekscesy niefrasobliwego małżonka
nie zmniejszyły jej miłości do niego i nie osłabiły ducha. Wpoiła Kate niezłomną wiarę, że papa jest wcieleniem
prawości (co nieraz wprawiało go w zakłopotanie) i że ich obowiązkiem jest zawsze się nim opiekować. Matka
Kate umarła w Portugalii, kiedy dziewczynka miała dwanaście lat, na łożu śmierci zaklinając ją, by troszczyła się o
papę, co Kate robiła najlepiej, jak mogła, wspomagana przez swą srogą nianię. Sara nie miała złudzeń co do
kapitana Malverna (który z czasem dosłużył się stopnia majora), ale podobnie jak wszyscy, którzy go znali, uległa
jego nieodpartemu urokowi.
3
- Biedny, kochany pan - powiedziała Sara po jego pogrzebie. - Miał swoje wady jak każdy z nas... Nie mówię, że
był ideałem, bo nie mam zwyczaju się roztkliwiać, a poza tym i tak wszyscy wiedzą, że nie można było na nim
polegać, w żadnym razie. Kiedy tak trwonił pieniądze, aż skręcało mnie ze złości i nie wiem, jak udawało mi się
trzymać język za zębami! Nigdy nie myślał o jutrze, podobnie jak biedna, kochana pani. Wieczna niepewność,
jednego dnia nie wiedziałeś, czy ci wystarczy pieniędzy na nędznego kurczaka, a następnego pan przychodził cały
w skowronkach, bo zdobył pieniądze, i oboje, on i pani, nie myśleli o niczym innym, tylko jak je najszybciej
wydać. A kiedyś powiedział mi, że nie ma co strzępić sobie języka z tego powodu, że chadza do kasyna, ponieważ
ma to we krwi, a gra w karty to nie żaden hazard, prawie wszyscy oficerowie w pułku z tego żyją, tak jak on. Ale
jedno muszę mu przyznać! Nie znałam nigdy lepszego i milszego człowieka!
- Taaak - odrzekł pan Nidd z powątpieniem. - Chociaż nie wydaje mi się, żeby postąpił ładnie wobec panienki
Kate, zostawiając jej tyle długów do spłacenia i tylko tyle pieniędzy, ile wygrał w karty, a jak sama mówisz,
niewielka to suma.
- Wciąż myślał, że wygra w karty majątek! Skąd mógł wiedzieć, że tak skończy? Och, Joe, wolałabym, aby
zginął pod Waterloo, tak byłoby lepiej! Zawsze był taki wesoły i w dobrym humorze, bez względu na to, czy miał
pełny portfel, czy nie, i kiedy pomyślę, że zginął pod kołami zwykłej dwukółki, cieszę się, że biedna pani tego nie
dożyła, chociaż to okropne z mojej strony! I moja mała owieczka osierocona, bez grosza przy duszy. Biedactwo,
tak była przywiązana do swego ojczulka! Nie powinnam była wyjść za ciebie, Joe, mam wyrzuty sumienia, że
dałam się na to namówić, bo jeśli panienka Kate kiedykolwiek mnie potrzebowała, to właśnie teraz!
- Ja także cię potrzebuję, Sarciu - rzekł pan Nidd, co przyszło mu z pewną trudnością.
Spojrzawszy na jego pełną niepokoju twarz, Sara otarła łzy, wycisnęła głośny całus na jego policzku i
powiedziała:
- Jesteś dobrym, kochanym mężem, Joe. Gdyby na świecie było więcej takich poczciwców jak ty, lepiej by nam
się żyło!
Spłonąwszy rumieńcem po czubki włosów, pan Nidd wydał z siebie niewyraźny pomruk protestu, ale trzeba
przyznać, że ten rzadki w ustach surowej małżonki komplement był w pełni zasłużony. Zakochany po uszy w dużo
od siebie młodszej Sarze, która wtedy właśnie wyruszała ze swoją panią i małą Kate do Portugalii, pozostał wierny
wybrance, mimo że odrzuciła jego propozycję małżeństwa. Siedem lat później („Zupełnie tak jak Jakub!” -
powiedziała Kate przekonując ją, by jednak poszła do ołtarza), kiedy Sara powróciła do Anglii z owdowiałym
majorem oraz jego córką, wyciągnął z lamusa odświętny garnitur i otrzymał wreszcie nagrodę za swą stałość:
panna Sara Publow została panią Nidd i nie tracąc czasu przejęła rządy w jego domu, przyczyniając się znacznie do
poprawy stanu majątkowego rodziny. W ciągu jednego roku namowami i pochlebstwami skłoniła wiekowego
teścia, by za swoje zazdrośnie ukrywane pieniądze kupił gospodę, stanowiącą teraz główne biuro spółki, która
przekształciła się ze zwykłej firmy przewozowej w duże przedsiębiorstwo, jeśli nie dorównujące jeszcze firmie
Pickforda, to w każdy razie stające do zdrowej z nią konkurencji. Mąż uwielbiał Sarę, a jego ojciec, choć
wyprowadzał ją z równowagi przy każdej okazji, jednak po kilku szklaneczkach czegoś, co nazywał nieelegancko
kroplami na żołądek, wyznał swoim przyjaciołom u Cocka, że ta kobieta wie, co robi. Siostry męża to odnosiły się
z niechęcią do apodyktycznych decyzji Sary, nie śmiać jednak im się przeciwstawić, to znów bez protestu
przyjmowały jej gotowość niesienia pomocy w trudnych sytuacjach. Jego siostrzeńcy, podobnie jak on ulegli,
mówili po prostu, że nigdzie nie podają pyszniejszego obiadu niż u cioci Sarci.
Nawet panna Malvern, mimo swoich dwudziestu czterech lat, w trudnych chwilach instynktownie zwracała się do
Sary i zawsze znajdowała schronienie pod jej opiekuńczymi skrzydłami. Teraz leżała w łóżku, uspokojona przez
nianię, że nie ma się czym martwić i że czas na sen. Zapadając się w puchową miękkość pomyślała, iż być może
widzi wszystko w zbyt czarnych barwach i że Sara naprawdę ma rację.
Natomiast Sara, schodząc po schodach do kuchni, nie czuła się wcale tak pewnie i chociaż podała obiad mężowi,
teściowi, jednemu z siostrzeńców oraz trzem stajennym, nie zdradzając przy tym nurtującego ją niepokoju, sama
jadła niewiele i udzielała dziwnie zdawkowych odpowiedzi na kierowane do niej pytania. Nie uszło to uwagi ani
pana Nidda seniora, ani pana Nidda juniora, lecz gdy najmłodszy z rodziny, dobra i nieskomplikowana dusza,
zaczął się dopytywać, co ją trapi, wtrącił się bardziej spostrzegawczy od niego dziadek, mówiąc, by zamilkł, a sam
zapytał niewinnie, czy to nie pannę Kate widział przed chwilą na dziedzińcu.
- Mam nadzieję, że to ona - rzekł zbierając sos z talerza dużym kawałkiem chleba. - Bo polubiłem tę dziewczynę
od pierwszej chwili, gdym ją zobaczył, i powitam ją z całego serca. Nie widziałem nigdy ładniejszej ani
szykowniejszej panny! Słodziutka jak cukierek, a co najważniejsze, nie zadziera nosa wobec takich jak my, to
prawdziwa dama i nie zapominaj o tym, Ted, ty hultaju! - zakończył przemowę tak surowym tonem, że
przestraszony wnuk upuścił z wrażenia nóż.
- Jeśli będziesz zachowywać się wobec niej niestosownie, wygarbuję ci skórę!
Młody Ted, krzepki olbrzym, wychowany był w takim szacunku dla starszych, że nie dostrzegł w owej pogróżce
nic śmiesznego, pospiesznie więc zapewnił dziadka, iż będzie się odnosił do panny Kate z pełnym respektem. Ten
przyjął jego oświadczenie z powagą, po czym przyprawił o dreszcze przerażenia dwóch stajennych, zwracając się
do nich groźnie:
4
- A na waszym miejscu trzymałbym się od niej z daleka, gnojarze!
Wtedy do rozmowy włączyła się Sara, mówiąc, że nie ma potrzeby tak łajać biednych chłopców, po czym
nałożyła im na talerze po kawałku placka z jabłkami. Chociaż odezwała się dosyć szorstko, wdzięczna była
teściowi za sympatię, z jaką mówił o jej pupilce. Kiedy więc młodsi odeszli od stołu, a pan Nidd pociągnął ją za
język, rzekła o wiele łagodniejszym tonem:
- No cóż, nie chcę krakać, ale nie mogę zaprzeczyć, ojcze, że naprawdę się martwię.
- A więc chodzi o pannę Kate! - odparł pan Nidd. - Tak podejrzewałem. Co ją sprowadza do Londynu tak nagle?
Nie musisz mi mówić, nie jestem w ciemię bity! Ktoś zaczął smalić do niej cholewki, spodziewałem się, że tak
będzie, bo przecież to taka nadzwyczajna uroda, a panna, co się wyprawia z domu bez przyzwoitki, musi w końcu
trafić na łotra!
- Tak! Dobrze o tym wiem! - wykrzyknęła Sara dotknięta wyraźnie do niej skierowanym przytykiem. - Ale cóż
mogłam zrobić, kiedy tak się uparła, a biedna była jak mysz kościelna?! Myślałam, że ta pani Astley zaopiekuje się
nią!
- Ale się myliłaś, moja droga - powiedział pan Nidd nie bez satysfakcji. - Bo skoro mąż pani Astley jest
nicponiem...
- To nie on! - przerwała mu Sara oblewając się rumieńcem. - On zachowywał się wobec panny Kate jak trzeba!
To brat pani Astley! I wcale nie wydaje się łotrem, chociaż nie powinien był próbować ją pocałować! Oświadczył
jej się!
- No, to rozumiem - odparł pan Nidd. - To już coś! Pannie Kate potrzebny jest mąż!
- Nie musisz mi tego mówić, ojcze! Gdyby ten Grittleton przypadł jej do gustu, dziękowałabym Bogu na
kolanach, mimo że to byłby dla niej mezalians, bo panna Kate jest z dużo lepszej rodziny niż ci Astleyowie. Ale
ona go nie chce! Mówi, że to półgłówek.
- Cóż, w takim razie to nie jest dla niej odpowiedni mąż - zakonkludował pan Nidd, tracąc zainteresowanie
młodym Grittletonem. - Co teraz zamierza zrobić, Sarciu?
- Zatrudnić się jako pokojówka! - odparła Sara.
Słysząc tę rewelację młodszy pan Nidd przybrał zgorszony wyraz twarzy i stwierdził, że nie można do tego
dopuścić. Potem dodał nieśmiało:
- Gdyby tylko panienka Kate chciała z nami zamieszkać, pod twoją opieką, Saro, bylibyśmy dumni goszcząc ją,
nieprawdaż, ojcze?
- Nie w tym rzecz, synu: to nie byłoby dobre dla niej! - odpowiedział bez wahania pan Nidd. - Jeśli kiedykolwiek
miałeś choć krztynę rozumu, to teraz ją zupełnie straciłeś! Nawet gdybym dożył stu lat, nie przestanę się
zastanawiać, jak to się stało, że spłodziłem tak durnego syna!
- Ja natomiast nie przestanę się dziwić, jak udało się ojcu spłodzić syna o tak dobrym sercu! - sapnęła Sara stając
natychmiast w obronie Joego.
Słysząc pomruk protestu teścia, poklepała go po ręce i rzekła łagodniejszym tonem:
- Nie chciałam ojca urazić, lecz nie pozwolę powiedzieć złego słowa na Joego. Ale ojciec ma rację: to nie byłoby
odpowiednie! Natomiast zupełnie nie mam pojęcia, jak jej wyperswadować ten pomysł. Może ojciec, taki mądry
człowiek, coś wymyśli!
- Pewnie, że tak. Możesz na mnie polegać! - odparł pan Nidd z błyskiem triumfu w oczach. - Mam większy
rozum niż ty, Sarciu! Jedynym wyjściem jest, żeby panienka Kate zamieszkała u swoich krewnych!
- Rzeczywiście! To jest wyjście! - zgodził się młodszy pan Nidd, mocno poruszony tym jawnym świadectwem
mądrości ojca.
- Mówiłem to już wtedy, gdy major wziął i umarł, a teraz powtarzam znowu - ciągnął pan Nidd. - Trzeba napisać
do jej krewniaków. Tylko mi nie plećcie dub smalonych, jak kiedyś: że dziewczyna nie ma żadnej rodziny, bo w to
nie uwierzę. Każdy ma jakiegoś krewnego.
- Tak - rzekła powoli Sara. - Ale nie ma już nikogo ze strony mojej pani nieboszczki oprócz jej siostry, a jeśli ta
zechciałaby choć kiwnąć palcem, by pomóc panience Kate, to bardzo by się zmieniła od czasu, kiedy ją znałam. Co
więcej, panna Kate nie zechce odezwać się do niej, a ja bym jej do tego wcale nie namawiała po tym, jak tamta
zachowała się wobec jej mamy! Nie twierdzę, że panna Kate nie ma jakichś kuzynów, ale ja ich nie znam, nie
wiem, gdzie mieszkają, i w ogóle. Jeśli zaś chodzi o majora, nigdy nie słyszałam, by wspominał coś o swej
rodzinie poza przyrodnią siostrą, a o nią tyle dbał, co ona o niego. Poślubiła jakiegoś utytułowanego dżentelmena,
który był właścicielem majątku zwanego Staplewood. Major śmiał się, kiedy o tym przeczytał, i powiedział mojej
pani, że nie zna ambitniejszej osoby niż swoja siostra i że w tym wszystkim dziwi go tylko to, iż zadowoliła się
baronetem, zamiast usidlić markiza albo księcia, albo kogoś takiego. Ale moim zdaniem to musi być nie byle jaki
baronet, bo major rzekł: „Dobra robota, Minervo! Ten Broome ze Staplewood to już coś!” Moja pani zdradziła mi,
że to bardzo stary ród i mieszka w tym Staplewood od Bóg wie kiedy, a dumni są jak pawie. Nie mam pojęcia,
gdzie to jest, ale to i tak nieważne, ponieważ major powiedział, że zupełnie nie ma już kontaktu z siostrą i jeśli
napisałaby do niego coś więcej niż zwykłe uprzejmości albo jeśli mieliby się znowu spotkać, to większego
szczęścia nie mógłby się spodziewać od losu, no, może poza nagłym paraliżem! - Jej oczy zrobiły się wilgotne.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin