Ross Murdock 2-Galaktyczni rozbitkowie.pdf

(520 KB) Pobierz
42596313 UNPDF
ANDRE NORTON
GALAKTYCZNI
ROZBITKOWIE
TOM II CYKLU ROSS MURDOCK
(Tłumacz: Wiesława i Paweł Czajczyńscy)
www.scan-dal.prv.pl
l
Gorąco -zapowiadał się upalny dzień. Lepiej sprawdzić źródło w zaroślach, zanim
jeszcze słońce rozpali ziemię. To jedyna woda na niezmierzonej przestrzeni nagich skał... Czy
aby na pewno?
Travis Fox pochylił się do przodu w siodle, aby przyjrzeć się różowawo żółtemu pasowi
pustyni, jaki oddzielał go od odległej linii zielonych jałowców kontrastujących z płowożółtą
bylicą, która wyznaczała granicę zarośli. To była ziemia jałowa, odpychająca surowością
każdego, oprócz rdzennych mieszkańców.
W innych zakątkach świata pustynie dawno już nawodniono. Tam, gdzie niegdyś
wznosiły się piaszczyste wydmy, teraz były pola uprawne. Ludzkość coraz szybciej
uniezależniała się od kaprysów pogody i warunków klimatycznych. Jednak ta pustynia nie
zmieniła się, ponieważ kraj, na którego obszarze leżała, był na tyle bogaty, że nie trzeba było
pozyskiwać kolejnych terenów pod, uprawy.
Pewnego dnia ta pustynia również zniknie, a wraz z nią zginie kultura tutejszych
mieszkańców. Od pięciuset, a może nawet od tysiąca lat-nikt nie wiedział, kiedy pierwszy
szczep Apaczów przybył na to terytorium-w kanionach, na piaszczystych pustkowiach a i w
dolinach mieszkali twardzi pustynni wojownicy, którzy nauczyli się żyć w bardzo ciężkich
warunkach, w jakich nikt inny nie zdołałby przetrwać bez stałych dostaw zapasów. Przez wiele
stuleci walczyli o utrzymanie swej ziemi, a ich przodkowie pozostali tu i żyli w równie
surowych, trudnych warunkach.
Źródło w zaroślach... Travis bezwiednie stukał brązowymi palcami w łęk siodła,
odliczając kolejne lata. Dziewiętnaście... dwadzieścia... Dwudziesty rok od ostatniej wielkiej
suszy. Jeśli Chato się nie mylił, oznaczało to, że okresowo zabraknie wody, która powinna tu
być. Starzec miał słuszność, przewidując niezwykle suche lato tego roku.
Gdyby Travis pojechał do źródła, a to okazałoby się wyschnięte, straciłby większość
dnia, a każda chwila była droga. Muszą przeprowadzić zwierzęta do wodopoju. Z drugiej
strony, gdyby zawrócił do kanionu Hohokam i pomylił się, wówczas Whelan miałby prawo za-
rzucić mu głupotę. Jego brat uparcie ignorował rady Starszyzny. I to właśnie on był głupcem.
Travis zaśmiał się cicho. Białe Oczy - świadomie użył słów, jakimi stary wojownik
określał tradycyjnego wroga jego ludu. .
- Pinda-lick-o-yi- powiedział głośno. Białe Oczy nie wiedziały wszystkiego. A
niektórzy z nich od czasu do czasu nawet się do tego przyznawali.
Roześmiał się raz jeszcze, tym razem z siebie i z własnych myśli. Podrap farmera, a
znajdziesz Apacza tuż pod jego wysuszoną słońcem skórą. Travis zmusił łaciatego konia do
galopu, wkładając w to więcej siły, niż było konieczne. Pojedzie do Hohokam i dzisiaj będzie
Apaczem. Tym razem mu się uda.
Whelan uważał, że gdyby Apacze żyli tak jak Białe Oczy i zrezygnowali ze starych
przyzwyczajeń, zyskaliby wszystko co najlepsze od swoich odwiecznych wrogów. Nie widział
niczego dobrego w przeszłości i nawet same rozważania na temat Starszyzny, tego, co zrobili i
dlaczego, uznawał za niepotrzebną stratę czasu. Travis zagryzł wargi, czując gorycz
rozczarowania, równie silną jak przed rokiem.
Srokacz zwinnie kluczył między głazami leżącymi wzdłuż koryta wyschniętego potoku.
To dziwne, że na tak suchej ziemi wciąż widoczne były ślady wody. Ciągnące się milami rowy
irygacyjne wykorzystywane przez Starszyznę rozcinały skąpane słońcem połacie nieosłoniętej
ziemi, która od wieków nie zaznała kojącego dotyku wilgoci. Travis popędził konia pod ostre
zbocze i skręcił na zachód. Czul, jak słońce przypieka mu plecy, przenikając przez cienki
materiał wyblakłej koszuli.
Wątpił, żeby Whelan wiedział o kanionie Hohokam. Wzmianki o tym miejscu
pojawiały się jedynie w opowieściach o dawnych czasach, które przechowywali w pamięci
ludzie tacy jak Chato.A Whelan nie znał opowieści Chato. Choć był Apaczem, odrzucał
tradycję swego ludu i żył tak, jakby przynależał do świata Białych. Chato prezentował
Odmienną postawę. Ignorował istnienie Białych Oczu i całkowicie odizolował się od ich
świata.
Kiedyś Travisowi wydawało się, że możliwa jest trzecia droga: połączenie nauki
białego człowieka z wiedzą Apaczów. Sądził, że znalazł ludzi, którzy się z nim zgadzali. Ale
wszystko to minęło równie szybko, jak wyparowałaby kropla wody spuszczona na jeden z
leżących tu kamieni. Teraz skłaniał się ku opinii Chato, który przekazał mu wiedzę, jakiej nie
posiadał Whelan, wiedzę o ich ziemi.
Ojciec Chato. Travis znów zaczął odliczać. Taft, ojciec Chato miałby teraz sto
dwadzieścia łat. Urodził się w dolinie Hohokam, w czasie gdy jego rodzina ukrywała się przed
żołnierzami w niebieskich mundurach.
Chato znał zaginiony kanion. Zaprowadził tam Travisa, który wtedy był jeszcze na tyle
mały, że ledwo mógł opasać krótkimi nóżkami brzuch konia. Potem Travis wciąż powracał do
tego miejsca. Intrygowały go domy Hohokam, a znajdujące się tam źródło wody jeszcze nigdy
nie zawiodło. W sezonie zielone orzechowce dostarczały mnóstwa owoców, a niektóre gatunki
drzew owocowych wciąż rodziły. Kiedyś był to ogród - teraz ukryta oaza.
Travis zagłębiał się w labirynt kanionów, odtwarzając w myślach zapomniany szlak,
gdy nagle usłyszał buczenie. Instynktownie ściągnął wodze. Wiedział, że cień klifu stanowi
wystarczającą kryjówkę. Spojrzał w górę.
- Helikopter! - krzyknął. Widok nowoczesnego śmigłowca na prastarej pustyni wprawił
go w zdumienie.
Czyżby to Whelan śledził poczynania brata? Kiedy o wschodzie słońca Travis
wyjeżdżał z rancza. Bili Redhorse, wnuk Chato, właśnie naprawiał silnik. Nie. to niemożliwe,
żeby Whelan tracił paliwo na podróże po pustyni. Teraz, kiedy wojna wisiała na włosku,
zmniejszono dostawy i z helikopterów korzystano tylko w nagłych wypadkach. Do
codziennych prac używano koni.
Groźba wojny... Travis myślał o tym, patrząc Jak dziwna maszyna znika za załomem
skały. Jak daleko sięgał pamięcią, gazety, radio i telewizja nieodmiennie donosiły o rozmaitych
konfliktach. Raz po raz dochodziło do lokalnych walk, potem zawierano rozejmy i prowadzono
nie kończące się negocjacje. Przed kilkoma miesiącami w Europie wydarzyło się coś dziwnego-
wielki wybuch na północy. Czerwoni nie wyjaśnili, co się stało, lecz krążyła pogłoska, że jakaś
nowa bomba wymknęła się spod kontroli i eksplodowała. Te epizody mogły stanowić wstęp do
poważnego rozłamu między Wschodem a Zachodem.
Ograniczano coraz to nowe prawa i szeptano o nadchodzących kłopotach. Znów
nałożono embargo na dostawy paliwa. Wyczuwało się napięcie...
Tutaj, na pustyni, łatwo było o tym nie myśleć. Skalne ściany stały tu, zanim Apacze
przybyli z północy, i prawdopodobnie będą stać nadal - choć może radioaktywne - kiedy Białe
Oczy ponownie wykurzą stąd prawowitych mieszkańców.
Helikopter poleciał w stronę kanionu. Travis zastanawiał się, jaka misja przywiodła w te
strony stalowego ptaka. Był pewien, że nie jest to śmigłowiec któregoś z miejscowych
farmerów. Gdyby pilot szukał pojedynczych sztuk bydła, które oddaliły się od stada, zataczałby
koła. Czyżby poszukiwacze? Obecnie nie słyszało się o żadnych ekspedycjach rządowych, a w
ciągu ostatnich pięciu lat drobiazgowo kontrolowano wszelkie wyprawy poszukiwawcze.
Travis znalazł ukryty zakręt prowadzący do kanionu. Srokacz stąpał ostrożnie, a
jeździec badawczo przyglądał się ziemi. Nie dostrzegł żadnego śladu, co świadczyło, że od
długiego czasu nikt tędy nie przejeżdżał. Cmoknął językiem i koń przyspieszył. Gdy ujechali
może dwie mile wijącą się ścieżką, Travis raptownie zatrzymał wierzchowca.
Ostrzeżenie przyniósł powiew lekkiego wiatru. Nie był to pustynny wiatr, brzemienny
gorącem i pyłem; niósł zapach jałowca. Srokacz też rozpoznał znajomą woń. Woda! Na ziemi
dokoła widniały jednak ślady ludzkiej bytności.
Travis wyciągnął z olstrów strzelbę i zeskoczył z siodła. Jeżeli od ubiegłego roku nie
zaszły tu żadne zmiany, u wejścia do ukrytego kanionu znajdowała się dobra kryjówka. Mógłby
rozejrzeć się niepostrzeżenie. Teraz dotarły do niego zapachy świadczące niezbicie o istnieniu
jakiegoś obozowiska: woń drzewnego dymu, kawy, smażonego bekonu.
Bez trudu wspiął się do upatrzonego miejsca. W dole pachniały sosny - teraz znacznie
silniej skąpane w słonecznym żarze - świergotały ptaki, rozpowiadając o swoich troskach i
niepokojach. Była tam również zielona plama, zasilany źródłem stawek, w którym odbijał się
gorący błękit nieba. Między wodą a szeroką płytką jaskinią, kryjącą kamienne miasto
Starszyzny, stał helikopter. Jakiś mężczyzna krzątał się przy ognisku, drugi poszedł do stawu
po wodę.
Travis był pewien, że to nie farmerzy. Zachowywali się, jakby rozbijali obóz. W cieniu
rzucanym przez niewielką kępę drzew dostrzegł zrolowane koce. Nie zauważył jednak narzędzi
do kopania, żadnych wskazówek świadczących o tym, że ma przed sobą poszukiwaczy.
Mężczyzna wrócił znad stawu, postawił napełnione wiadro przy ogniska i usiadł po
turecku przed dużą paczką. Wyjął z niej coś, co mogło być nowoczesną przenośną radiostacją.
Kiedy zaczął wysuwać antenę, srokacz za plecami Travisa zarżał ostrzegawczo.
Wiedziony odwiecznym instynktem, Indianin odwrócił się na kolanach z bronią w pogotowiu.
Ale strzelba napotkała inną lufę, skierowaną prosto w jego pierś.
Szare oczy ponad nieruchomą lufą patrzyły na niego z chłodnym dystansem, gorszym
niż wypowiedziana groźba. Travis Fox miał się za godnego potomka najtwardszych
wojowników, teraz jednak zdał sobie sprawę, że ani on, ani żaden z jego ziomków nie stanął
nigdy oko w oko z takim człowiekiem. Mężczyzna był młody, ale na jego szczupłej chłopięcej
twarzy matowało się zdecydowanie.
- Rzuć to! - rozkazał tonem nie znoszącym sprzeciwu. Travis wypuścił strzelbę z rąk;
zsunęła mu się po nodze i upadła na piaszczyste zbocze,
- Wstawaj. Nie ociągaj się. I schodź tam. - Kolejne polecenia zostały wypowiedziane
równie kategorycznym tonem.
Travis wstał i ruszył w dół zbocza. Nie wiedział, w co wdepnął, ale nie wątpił, że to coś
paskudnego.
Mężczyzna przy ognisku i ten z radiostacją obserwowali spokojnie, jak nadchodzi.
Niewiele się różnili od okolicznych białych farmerów. Travis spojrzał na nich ponownie i nagle
zdał sobie sprawę, że twarz mężczyzny przy ognisku jest mu znajoma. Tak, na pewno widział
już kiedyś tego człowieka.
- Skąd go wytrzasnąłeś, Ross? - zapytał mężczyzna z radiostacją.
- Leżał na grani, podglądał - odparł zapytany. Mężczyzna, który krzątał się przy
ognisku, wstał, wytarł ręce w jakąś szmatę i ruszył w ich kierunku. Był najstarszy z trójki nie-
znajomych, miał zaskakująco jasne błękitne oczy, kontrastujące z ciemną karnacją. Travis
wyczuł, że to on jest przywódcą grupy. I znów pojawiło się niewyraźne wspomnienie twarzy
tego człowieka. Ale dlaczego tę twarz otaczała czarna obwódka?
Nieznajomy nie spieszył się z zadawaniem pytań. Travis patrzył mu prosto w oczy,
starając się zachować spokój.
- Apacz-rzekł mężczyzna.
Było to bardziej stwierdzenie niż pytanie. Pomogło jednak Travisowi lepiej ocenić
nieznajomego. Niewielu ludzi potrafiło na pierwszy rzut oka odróżnić Apacza od Hopi, Nawaja
czy Ute.
- Farmer? - Tym razem było to pytanie i Travis udzielił prawdziwej odpowiedzi. Coraz
mocniej utwierdzał się w przekonaniu, że w przypadku tego Białego Oka milczenie nie
przyniesie niczego dobrego.
- Z farmy Double A - odparł.
Parę minut wcześniej mężczyzna obsługujący radiostację rozłożył mapę. Teraz
przejechał po niej palcem wskazującym i pokiwał głową.
- Najbliższe pasmo na wschód - rzekł. - Ale niemożliwe, żeby tak daleko na pustyni
szukał sztuk bydła, które oddaliły się od stada.
- Woda. - Przywódca wskazał na staw. - Z tego źródła wody korzystała Starszyzna.
Pośrednio było to kolejne pytanie i Travis zdał sobie sprawę, że odpowiada
automatycznie.
- Przodkowie je znali. - Brodą wskazał na ruiny w wielkiej, płytkiej jaskini. - Nigdy nie
wysychało, nawet w złych latach.
- A mamy zły rok. - Mężczyzna potarł dłonią podbródek, nie spuszczając niebieskich
oczu z jeńca. - Komplikacja, jakiej nie przewidzieliśmy. A więc pędzicie tu bydło w suchych
latach, synu?
- Nie - odparł Travis. - Niewielu Apaczów wie o tym miejscu. Niewielu chce słuchać
opowieści starców. - Wciąż intrygowało go dokuczliwe wspomnienie szczupłej twarzy. I ta
czarna otoczka dokoła niej. Rama! Tak, rama obrazu! Portret nieznajomego wisiał nad biurkiem
doktora Morgana, na uniwersytecie.
- Ale ty chcesz słuchać - powiedział mężczyzna, obrzucając Indianina badawczym
spojrzeniem, zupełnie jakby chciał czytać w jego myślach.
- Tak istotnie jest. - Travis bezwiednie użył innego narzecza, próbując przypomnieć
sobie coś więcej.
- Co my teraz z tobą zrobimy? - odezwał się mężczyzna z radiostacją, wstając leniwie. -
Jak myślisz, Ashe? Pójdzie do chłodni? - Może tam na górę? - Wskazał kciukiem na ruiny.
Ashe! Doktor Gordon Ashe! Travis wreszcie dopasował nazwisko do osoby. I
zrozumiał, dlaczego ten człowiek znalazł się w tym miejscu. Ashe był archeologiem. Ale Travis
nie musiał widzieć radiostacji czy obozowiska, aby się domyślić, że nie jest to ekspedycja
poszukująca starożytnych reliktów. Co zatem doktor Ashe i jego ludzie robią w Kanionie
Umarłych?
- Opuść ręce, synu - powiedział Ashe. - Wszystko będzie w porządku, jeśli dobrowolnie
zostaniesz tu przez jakiś czas.
- Jak długo? - spytał Travis.
- To zależy - odparł archeolog.
- Zostawiłem tam mojego konia. Musi się napić wody.
- Ross, przyprowadź tego konia.
Młodzieniec zarzucił na ramię broń osobliwych kształtów i wspiął się po zboczu.
Niebawem wrócił, prowadząc srokacza. Travis zdjął siodło z wierzchowca, napoił go i powrócił
do obozowiska, gdzie czekał na niego Ashe.
- A więc powiadasz, że niewielu ludzi wie o tym miejscu? -rzekł archeolog.
Travis wzruszył ramionami.
- Jeszcze jeden człowiek z Double A. Jest bardzo stary. Jego ojciec urodził się tutaj
dawno temu, kiedy Apacze walczyli z wojskiem. Nikogo innego to miejsce nie interesuje.
- A zatem w tych ruinach nigdy nie prowadzono poszukiwań?
- Raz.
- Kto?
Travis odsunął z czoła kapelusz.
- Ja - odpowiedział krótko.
- Ach tak? - Ashe wyjął paczkę papierosów i poczęstował wszystkich. Travis
bezwiednie sięgnął po papierosa.
- Przyjechaliście tu, żeby kopać? - zapytał.
- W pewnym sensie - odparł Ashe, ale kiedy zerknął na pueblo nad urwiskiem,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin