MacLean Alistair - Działa Navarony 02 - Komandosi z Nawarony.pdf

(815 KB) Pobierz
270774400 UNPDF
ALISTAIR MACLEAN
KOMANDOSI Z NAWARONY
Przekład: Andrzej Grabowski
Tytuł oryginału: Force 10 from Navarone
Data wydania polskiego: 1989
Data wydania oryginału: 1968
Lewisowi i Caroline
SPIS TREŚCI
I. CZWARTEK, GODZ. 00:00-6:00
............................................................................................
II. CZWARTEK, GODZ. 14:00-23:30
.........................................................................................
III. PIĄTEK, GODZ. 00:30-02:00
................................................................................................
IV. PIĄTEK, GODZ. 02:00-03:30
...............................................................................................
VI. PIĄTEK, GODZ. 08:00-10:00
.................................................................................................
...............................................................................................
VII. PIĄTEK, GODZ. 10:00-12:00
..............................................................................................
IX. PIĄTEK, GODZ. 21:15 - SOBOTA, GODZ. 00:40
.............................................................................................
..............................................................
X. SOBOTA, GODZ. 00:40-01:20
...............................................................................................
XI. SOBOTA, GODZ. 01:20-01:35
..............................................................................................
XIII. SOBOTA, GODZ. 02:00-02:15
............................................................................................
...........................................................................................
EPILOG
.......................................................................................................................................
V. PIĄTEK, GODZ. 03:30-05:00
VIII. PIĄTEK, GODZ. 15:00-21:15
XII. SOBOTA, GODZ. 01:35-02:00
270774400.001.png
I. CZWARTEK, GODZ. 00:00-6:00
Vincent Ryan, komandor Królewskiej Marynarki Wojennej, dowódca niszczyciela
najnowszej klasy „S”, HMS „Sirdar”, wygodnie oparł łokcie na zrębnicy mostku, podniósł do
oczu lornetkę nocną i w zamyśleniu rozejrzał się po spokojnych, osrebrzonych światłem
księżyca wodach Morza Egejskiego.
Najpierw popatrzył wprost na północ, ponad prostymi, równo wyrzeźbionymi w
wodzie, białawo fosforyzującymi odkosami fali, pozostawionej przez cienką jak nóż nasadę
dziobu jego niszczyciela: najwyżej cztery mile dalej, w oprawie z granatowego nieba i
błyszczących jak diamenty gwiazd, sterczała z morza ponura bryła otoczonej ciemnymi
skałami wyspy, wyspy Cheros, od miesięcy stanowiącej odległą, oblężoną placówkę dwóch
tysięcy angielskich żołnierzy oczekujących, że zginą tej nocy, lecz którym ocalono życie.
Ryan przesunął lornetkę o sto osiemdziesiąt stopni i z zadowoleniem skinął głową.
Właśnie to pragnął zobaczyć. Na południu, za rufą, pozostałe cztery niszczyciele płynęły w
tak idealnie prostej linii, że kadłub okrętu na przedzie, który w dziobie zdawał się trzymać
połyskliwą kość, całkowicie zasłaniał kadłuby trzech płynących za nim. Ryan skierował
lornetkę na wschód.
Zastanawiające, pomyślał bez związku, jak małe wrażenie robi, a nawet rozczarowuje
to, co pozostaje po katastrofie spowodowanej przez przyrodę lub człowieka. Gdyby nie
przyćmiona czerwona poświata oraz kłęby dymu wznoszące się z górnych partii skały i
przydające scenerii nieuchwytnej dantejskiej aury pierwotnej grozy i czyhającego
nieszczęścia, odległe urwisko skalne nad zatoką wyglądałoby jak za czasów Homera. Wielki
skalny występ, który z tej odległości sprawiał wrażenie gładkiego, równego i poniekąd tak
naturalnego, jakby w ciągu setek milionów lat wyrzeźbiły go wiatr i pogoda, mogli też równie
dobrze wyciąć w skale pięćdziesiąt wieków temu kamieniarze starożytnej Grecji, szukający
marmuru na budowę swoich jońskich świątyń. Tym, co nie mieściło się w głowie, co się
niemal kłóciło ze zdrowym rozsądkiem, był jednakże fakt, że jeszcze przed dziesięcioma
minutami owego występu wcale tam nie było, były za to dziesiątki tysięcy ton skały, kryjącej
najbardziej niedostępną twierdzę niemiecką na Morzu Egejskim, a przede wszystkim dwa
wielkie działa Nawarony, pogrzebane już na zawsze sto metrów niżej, w morzu. Wolno
potrząsając głową komandor Ryan opuścił lornetkę i przeniósł wzrok na ludzi, którzy w ciągu
pięciu minut dokonali więcej, niż w ciągu pięciu milionów lat była zdolna dokonać przyroda.
Kapitan Mallory i kapral Miller... Wiedział o nich tylko tyle, tyle oraz to, że owo
zadanie powierzył im jego stary znajomy, komandor marynarki nazwiskiem Jensen, który, jak
dowiedział się zaledwie dwadzieścia cztery godziny temu - i to ku swojemu kompletnemu
zaskoczeniu, był szefem wywiadu aliantów na Morzu Śródziemnym. Wiedział o nich tylko
tyle, a może jeszcze mniej. Być może wcale nie nazywali się Mallory i Miller. Być może
wcale nie byli kapitanem i kapralem. Takiego kapitana i kaprala jeszcze nie widział. Na dobrą
sprawę jeszcze nigdy nie widział takich żołnierzy. Obleczeni w nasiąknięte słoną wodą,
zakrwawione niemieckie mundury, brudni, nie ogoleni, milczący, czujni i nieprzystępni
należeli do kategorii ludzi, z jakimi jeszcze nie miał do czynienia, a przyglądając się
przygasłym, zaczerwienionym i zapadłym oczom, wychudzonym, pobrużdżonym, pokrytym
siwawą szczeciną twarzom tych dwu już niemłodych mężczyzn miał jedynie pewność, że tak
kompletnie wyczerpanych ludzi widzi po raz pierwszy.
- No, to sprawa chyba załatwiona - powiedział. - Oddziały na Cheros czekają na
transport, nasza flotylla płynie na północ, żeby je zabrać, a działa Nawarony nie mogą jej już
nic zrobić. Zadowolony pan, kapitanie Mallory?
- To właśnie było naszym celem - przyznał Mallory.
Ryan znów podniósł lornetkę do oczu. Tym razem skoncentrował wzrok na
znajdującej się już ledwie w zasięgu jej soczewek gumowej łódce, która zbliżała się do
skalistego wybrzeża po zachodniej stronie zatoki Nawarony. Dwie siedzące w niej postacie
były już co najwyżej słabo widoczne. Ryan opuścił lornetkę i rzekł w zamyśleniu:
- Pański potężny przyjaciel i jego towarzyszka - nie lubią marnować czasu. Pan... mi
ich nie przedstawił, kapitanie.
- Nie miałem okazji. To Maria i Andrea. Andrea jest greckim pułkownikiem, z
dziewiętnastej dywizji zmotoryzowanej.
- Andrea był greckim pułkownikiem - sprostował Miller. - moim zdaniem, właśnie
przeszedł w stan spoczynku.
- Też tak myślę, spieszyli się, panie komandorze, bo oboje są greckimi patriotami,
oboje mieszkają na wyspie i oboje mają wiele do zrobienia na Nawaronie. A poza tym, o ile
mi wiadomo, mają do załatwienia pilną i ściśle osobistą sprawę.
- Rozumiem - rzekł Ryan i nie wypytując się dłużej spojrzał jeszcze raz na dymiące
ruiny twierdzy. - No, to chyba po sprawie. Skończyliście na dzisiaj, panowie?
- Tak sądzę - odparł ze słabym uśmiechem Mallory.
- W takim razie proponuję trochę snu.
- Co za cudowne słowo. - Miller ze znużeniem odepchnął się od ścianki kapitańskiego
mostku i stanął chwiejnie, zmęczoną ręką sięgając do zaczerwienionych, bolących oczu. -
Obudźcie mnie w Aleksandrii.
- W Aleksandrii? - Ryan spojrzał na niego z rozbawieniem. - Dopłyniemy tam za
trzydzieści godzin.
- To właśnie miałem na myśli - odparł Miller.
* * *
Miller nie przespał trzydziestu godzin. W rzeczywistości spał raptem nieco ponad
trzydzieści minut, po których obudził się, powoli uświadamiając sobie, że coś go razi w oczy.
Pojęczawszy i ponarzekawszy przez jakiś czas niesporo, zdołał odemknąć jedno oko i
zobaczył, że to świeci jaskrawa żarówka wpuszczona w szalunek sufitu kabiny, którą
przydzielono jemu i Mallory’emu. Wsparł się na chyboczącym łokciu, zdołał doprowadzić do
stanu używalności drugie oko i bez entuzjazmu przyjrzał się dwóm współpasażerom -
siedzący przy stole Mallory bez wątpienia przepisywał właśnie jakąś wiadomość, a komandor
Ryan stał w otwartych drzwiach.
- To oburzające! - sarknął gorzko Miller. - Przez całą noc nie zmrużyłem oka.
- Spaliście trzydzieści pięć minut, kapralu - odrzekł Ryan. - Przykro mi. Ale Kair
powiedział, że ta depesza do kapitana Mallory’ego jest nadzwyczaj pilna.
- Nadzwyczaj pilna? - spytał podejrzliwie Miller i po chwili się rozpromienił. - Pewnie
chodzi o awanse, medale, urlopy i tym podobne. - Spojrzał z nadzieją na Mallory’ego, który
właśnie skończył rozszyfrowywać depeszę i wyprostował się. - Tak?
- No, nie. Właściwie to zaczyna się dosyć obiecująco, od najserdeczniejszych
gratulacji i czego tam jeszcze, ale ciąg dalszy nie jest już taki przyjemny.
Mallory powtórnie odczytał depeszę, która brzmiała: SYGNAŁ PRZYJĘTY
NAJSERDECZNIEJSZE GRATULACJE WSPANIAŁY WYCZYN. DLACZEGO
POZWOLILIŚCIE ODPŁYNĄĆ ANDREI DURNIE? NATYCHMIAST NAWIĄZAĆ Z
NIM KONTAKT. EWAKUACJA PRZED ŚWITEM PO ODWRACAJĄCYM UWAGĘ
NALOCIE BOMBOWYM Z PASA NA POŁUDNIOWY WSCHÓD OD MANDRAKOS.
PRZESŁAĆ KN Z SIRDARA. PILNE 3 POWTARZAM PILNE 3. POWODZENIA.
JENSEN.
Miller wziął depeszę z wyciągniętej ręki Mallory’ego, przysunął ją i odsunął od
zmęczonych oczu, by wyraźnie zobaczyć tekst, w przeraźliwej ciszy odczytał wiadomość,
oddał ją Mallory’emu i jak długi wyciągnął się na koi.
- O mój Boże! - jęknął i zapadł w stan przypominający wstrząs nerwowy.
- Trafiłeś w sedno - zgodził się z nim Mallory. Ze znużeniem pokręcił głową i zwrócił
się do Ryana. - Przykro mi, panie komandorze, ale zmuszeni jesteśmy pana prosić o trzy
rzeczy. Gumową łódź, przenośny nadajnik i natychmiastowy powrót do Nawarony. Zechce
Zgłoś jeśli naruszono regulamin