Forgotten Realms 26 - Pięcioksiąg Cadderly'ego 04 - Zdobyta Forteca.pdf

(1440 KB) Pobierz
Salvatore-Piecioksiag Cadderlyego 4-Zdobyta Forteca
R. A. Salvatore - Zdobyta Forteca
R. A. Salvatore
Zdobyta Forteca
(The Fallen Fortress)
Pięcioksiąg Cadderly’ego
Księga IV
Tłumaczenie: Robert Lipski
Dla Nancy,
za prawdziwą odwagę.
Prolog
Aballister szedł wzdłuż ulicy Lakeview w Carradoonie. Czarny płaszcz, owinięty ciasno wokół chudego jak tyka ciała,
ochraniał go przed lodowatymi podmuchami wiatru wiejącego od strony Jeziora Impresk. Był w Carradoonie zaledwie jeden
dzień, ale już dowiedział się o szaleńczych wydarzeniach w Dragon’s Codpiece. Cadderly, jego porzucony syn, najwyraźniej
zdołał umknąć oddziałowi asasynów, których Aballister wysłał na zgubę syna.
Zachichotał na tę myśl, z jego spierzchniętych ust, zniszczonych wypowiadaniem szaleńczych zaklęć i ogniskowaniem
fal energii, służących niszczycielskim celom, dobył się przeciągły świst.
Cadderly uciekł? Aballister uśmiechnął się, rozbawiony tą myślą.
Cadderly zrobił coś więcej. Wraz ze swymi przyjaciółmi zdołał zlikwidować cały kontyngent Nocnych Masek, ponad
dwudziestu zawodowych zabójców, a także zabił Bogo Ratha, drugiego co do ważności, po Aballisterze, czarnoksiężnika
z Zamczyska Trójcy.
Lud Carradoonu opowiadał o wyczynach młodego kapłana z Biblioteki Naukowej. Szeptano również, że Cadderly może
być ich nadzieją w tych mrocznych czasach.
Czarnoksiężnik nie czuł ojcowskiej dumy z powodu wyczynów syna. Miał własne plany związane z tym regionem;
misję podbicia go zlecił mu awatar złej bogini Talony. Wiosną ubiegłego roku zadanie to wydawało się łatwe; siły Zamczyska
Trójcy liczyły wówczas ponad osiem tysięcy wojowników, czarowników oraz kapłanów Talony. I nagle Cadderly powstrzymał
Barjina, potężnego kapłana, który odważył się wymierzyć cios w samo serce sił dobra tej krainy – Bibliotekę Naukową. Później
poprowadził elfy z Shilmisty na zachód ku wielkiemu zwycięstwu nad goblinami i olbrzymami, zmuszając rozproszone grupy
popleczników Zamczyska Trójcy do powrotu do mrocznych górskich jaskiń.
Nawet Nocne Maski, prawdopodobnie najbardziej przerażająca grupa asasynów z centralnych rejonów Krain, nie
zdołały powstrzymać Cadderly’ego. A teraz zima zbliżała się szybkimi krokami, spadł już pierwszy śnieg i inwazja Zamczyska
Trójcy na Carradoon musiała zostać odłożona.
Nadchodził zmierzch, kiedy Aballister skręcił na południe z Bulwaru Mostowego, mijając niskie drewniane budynki
portowego miasta. Przeszedł przez otwartą bramę miejskiego cmentarza i rzucił proste zaklęcie, aby odnaleźć nieoznaczony
grób Bogo Ratha. Odczekał, aż zapadnie noc, wyrysował w śniegu i błocie wokół mogiły kilka ochronnych run, po czym
owinął się szczelniej płaszczem. Było straszliwie zimno.
Kiedy zgasły światła miasta, a na ulicach zapanowała cisza, czarnoksiężnik zaczął wypowiadać inkantację, przywołanie
skierowane do innego świata. Trwało to kilka minut, podczas których Aballister skierował swój umysł ku mrocznemu
obszarowi pomiędzy światami, czekając na spotkanie przywoływanego ducha w połowie drogi. Zakończył zaklęcie prostym
wezwaniem – „Bogo Rath”.
Wiatr zdawał się ogniskować wokół wychudzonego czarnoksiężnika, powodując wirowanie mgieł zawieszonych nad
grobem.
Nagle blade opary się rozstąpiły i przed Aballisterem pojawiło się widmo. Pomimo iż niematerialne, przypominało
Bogo, takiego jakim czarnoksiężnik go pamiętał. Z prostymi, przetłuszczonymi włosami zaczesanymi na jedną stronę i oczami
poruszającymi się pytająco, podejrzliwie, z boku na bok. Jednak pewna różnica w jego wyglądzie sprawiła, że nawet twardy
Aballister skrzywił się z niesmakiem. Środek klatki piersiowej Bogo przecinała długa, głęboka, krwista rana. Choć było dość
ciemno, Aballister zdołał zajrzeć w głąb ciała widma, poprzez jego żebra i płuca, i dostrzec fragment widmowego kręgosłupa.
– Topór – wyjaśnił Bogo smutnym, wibrującym głosem. Przyłożył przezroczystą dłoń do rany i błysnął posępnym
uśmiechem. – Chciałbyś dotknąć?
Aballister setki razy miał do czynienia z prezentującymi rozmaite rany duchami i wiedział, że nawet gdyby chciał, nie
zdołałby jej dotknąć, miał bowiem przed sobą jedynie widmo, ostatni obraz materialnego ciała Bogo. Duch nie mógł zrobić
czarnoksiężnikowi krzywdy, nie mógł go nawet dotknąć, a dzięki mocy magicznego wezwania musiał udzielić mu
prawdziwych odpowiedzi na co najmniej kilka pytań. Mimo to Aballister ponownie się skrzywił i ostrożnie cofnął o krok,
przejęty wstrętem na myśl, że miałby włożyć dłoń w głąb tej odrażającej rany.
– Cadderly i jego przyjaciele cię zabili – zaczął.
– Tak – odrzekł Bogo, choć słowa Aballistera nie były pytaniem, lecz stwierdzeniem. Czarnoksiężnik w duchu skarcił
siebie za nieostrożność i głupotę. Miał prawo zadać jedynie kilka pytań, zanim zaklęcie przestanie działać, a duch zostanie
uwolniony. Upomniał się, że musi ostrożniej dobierać słowa, by jego stwierdzenia nie zostały wzięte za pytania.
– Wiem o tym i słyszałem, że wyeliminowali oddział asasynów – oznajmił.
Widmo jakby się uśmiechnęło, Aballister zaś nie był pewien, czy sprytna istota nie kusi go do utraty kolejnego pytania.
Chciał kontynuować rozmową według obmyślonego uprzednio schematu, ale nie mógł oprzeć się pokusie.
1 / 92
498184932.002.png
R. A. Salvatore - Zdobyta Forteca
– Czy wszyscy... – zaczął wolno, usiłując określić najłatwiejszy sposób na poznanie losu oddziału zabójców, po czym
roztropnie przerwał, stwierdziwszy, że musi być bardziej konkretny i zakończyć zwycięsko tę część rozmowy. – Którzy
z asasynów jeszcze żyją?
– Tylko jeden – odparł posłusznie Bogo. – Zdradziecki firbolg imieniem Vander.
I znów pułapka nie do uniknięcia.
– Zdradziecki? – powtórzył Aballister. – Czy Vander dołączył do naszych wrogów?
– Tak... i tak.
Niech to szlag! – rzucił w myślach Aballister. Komplikacje. Wyglądało na to, że jego syn potrafił skutecznie wszystko
zagmatwać.
– Udali się do biblioteki? – spytał. – Tak.
– Przyjdą do Zamczyska Trójcy?
Duch zaczął się rozpływać, nie odpowiedział. Aballister zrozumiał, że popełnił błąd, zadając pytanie wymagające
supozycji, pytanie, na które obecnie nie mógł uzyskać oczekiwanej odpowiedzi.
– Nie pozwoliłem ci odejść! – zawołał, bezskutecznie usiłując zatrzymać bezczelną istotę. Wyciągnął ręce. Obie
przeszły na wylot przez przezroczyste widmo, spróbował więc dosięgnąć myślami to, czego nie był w stanie uchwycić
fizycznie.
Stał samotnie na cmentarzu. Zrozumiał, że duch Bogo wróci, kiedy będzie znał konkretną odpowiedź na zadane pytanie.
Ale kiedy to nastąpi? – zamyślił się. I jakie jeszcze nieszczęścia zdąży spowodować Cadderly ze swymi przyjaciółmi, zanim
Aballister otrzyma informację potrzebną, by położyć kres działaniu uciążliwej grupki?
– Ej, ty tam? – rozległ się okrzyk od strony bulwaru, a zaraz potem dał się słyszeć tupot stóp na kamiennym bruku. –
Kto się szwenda o zmierzchu po cmentarzu? Stój i ani kroku dalej!
Aballister prawie nie zauważył dwóch miejskich strażników, którzy wbiegli na cmentarz, wypatrzyli go i pędem ruszyli
w jego stronę. Myślał o Bogo, martwym Barjinie, ongiś najpotężniejszym kleryku z Zamczyska Trójcy, i o Ragnorze, również
już nieżyjącym, najpotężniejszym wojowniku Zamczyska. Co więcej, myślał też o Cadderlym, sprawcy wszystkich jego
problemów.
Strażnicy byli już przy Aballisterze, kiedy ten rozpoczął kolejne zaklęcie.
Uniósł obie ręce w górę, podczas gdy tamci próbowali go pochwycić. Dźwięk ostatniej runy uaktywniającej zaklęcie
sprawił, że obaj mężczyźni zostali wyrzuceni w powietrze i ciśnięci bezwładnie do tyłu, natomiast Aballister w mgnieniu oka
przesłał swe materialne ciało do prywatnej komnaty w Zamczysku Trójcy.
Oszołomieni żołnierze podnieśli się z wilgotnej ziemi, spojrzeli z niedowierzaniem jeden na drugiego i wybiegli za
bramę cmentarza z głębokim przeświadczeniem, że najlepiej będzie nie wspominać nikomu o wydarzeniach, jakie rozegrały się
w tym przerażającym, posępnym miejscu.
* * *
Cadderly siedział na płaskim dachu wysuniętego piętra Biblioteki Naukowej, patrząc, jak słońce rozpościera lśniące
palce wzdłuż nizin na wschód od łańcucha gór. Inne palce rozciągały się w dół stromych szczytów, docierając aż do dachu, na
którym siedział młody kapłan, i łączyły się z plamami słonecznego światła pokrywającymi połacie bujnych traw. Górskie
strumienie ożyły, migocząc srebrzyście, a jesienne liście o odcieniach brązu, żółci, czerwieni i jasnego oranżu zdawały się
buchać płomieniami.
Percival, biała wiewiórka, skakał wzdłuż rynny na dachu, kiedy nagle dostrzegł młodego kapłana, a Cadderly o mało nie
wybuchnął śmiechem, widząc, z jaką gorliwością zwierzątko zapragnęło do niego dołączyć – wiedział, iż pragnienie to
wypływało z wiecznie nienasyconego brzuszka Percivala. Sięgnął ręką do sakwy przy pasie, wyjął kilka orzechów i rzucił je
przed wiewiórkę.
Miał wrażenie, że wszystko jest zupełnie normalnie, tak samo jak zawsze. Percival hasał beztrosko wśród ulubionych
orzeszków, a słońce pięło się coraz wyżej na nieboskłonie, pokonując chłód późnej jesieni, nawet tu, na tak wysoko położonym
płaskowzgórzu Gór Śnieżnych.
Cadderly potrafił jednak zajrzeć pod fasadę owego spokoju. Sytuacja była daleka od normalności. Tak dla niego, jak
i dla całej Biblioteki Naukowej. Sporo wędrował. Był w Shilmiście i w Carradoonie, brał udział w bitwach, ucząc się
z doświadczenia prawdy o bezwzględności świata, i zrozumiał, że kapłani z biblioteki, mężczyźni i kobiety, których przez całe
życie podziwiał, nie byli wcale tak uczeni ani tak potężni, jak mu się wydawało.
Jedno szczególne wrażenie zdominowało myśli Cadderly’ego, kiedy tak siedział na nasłonecznionym dachu – wydawało
mu się, że coś bardzo złego działo się z zakonem Deneira i zakonem kapłanów Oghmy, drugiej co do wielkości sekty istniejącej
w bibliotece. Czuł, że procedura stała się tu ważniejsza aniżeli konieczność, a kapłanów paraliżowały stosy bezużytecznych
pergaminów, wówczas gdy konieczne było zdecydowane działanie.
Cadderly wiedział, że gnijące korzenie sięgały coraz głębiej. Pomyślał o Bezimiennym, żałosnym trędowatym, którego
spotkał w drodze powrotnej z Carradoonu. Bezimienny przybył do biblioteki szukając pomocy, ale okazało się, że kapłani tak
Deneira, jak i Oghmy byli bardziej przejęci własnymi niepowodzeniami podczas prób leczenia niż skutkami trawiącej go
bezlitosnej choroby.
Tak – uznał Cadderly – w tej wspaniałej bibliotece działo się coś bardzo złego. Położył się na wznak na szarym,
pokrytym drobnymi wgłębieniami dachu i leniwie rzucił kolejny orzeszek zajadającemu Percivalowi.
1
Bez poczucia winy
Duch usłyszał zew płynący z oddali ponad szarawą pustką posępnego świata. Żałobne dźwięki nie niosły ze sobą
2 / 92
498184932.003.png
R. A. Salvatore - Zdobyta Forteca
konkretnych słów, a jednak upiór miał wrażenie, że wzywały go po imieniu – Duchu. To go przyzywało, ściągało na powrót
z błota i cuchnących wyziewów jego wiecznego piekła. Duchu, powtórzyła melodia. Plugawe widmo spojrzało na otaczające
go warczące, przykurczone cienie i potępione dusze. On również był mrocznym cieniem, cierpiącą istotą, ponoszącą karę za
grzeszny, łajdacki żywot.
A teraz coś go przywoływało, wyrywało z otchłani cierpienia dźwiękami znajomej melodii.
Znajomej?
Cienka nić – resztka świadomości dawnej istoty – napięła się, usiłując skojarzyć, czym jest ów zew, przypomnieć sobie
poprzednie życie przed ową okrutną, pustą egzystencją.
Duch pomyślał o promieniach słońca, cieniach i zabijaniu...
Ghearufu! Zły Duch zrozumiał. Ghearufu, magiczny przedmiot, który towarzyszył mu przez tyle dziesięcioleci,
przyzywał go i usiłował wydobyć z najgłębszej otchłani piekieł!
* * *
– Cadderly! Cadderly? – zawołał Vicero Belago, główny alchemik Biblioteki Naukowej, kiedy ujrzał młodego kapłana
i Danicę wchodzących do jego pracowni na drugim piętrze wielkiego budynku. – Mój chłopcze, jak to dobrze, że do nas
wróciłeś!
Żylasty mężczyzna dosłownie paroma susami znalazł się przy drzwiach, zwinnie omijając stoły zastawione rozmaitymi
zlewkami, fiolkami i wężownicami, z których kapał dziwny płyn, oraz stosami grubych ksiąg. Dopadł celu, gdy Cadderly
przestąpił próg pracowni, oplatając młodego kapłana ramionami i klepiąc go mocno po plecach.
Cadderly spojrzał bezradnie ponad ramionami Belago na Danicę, mniszka zaś mrugnęła doń filuternie i uśmiechnęła się,
ukazując równe, białe zęby.
– Słyszeliśmy, że miałeś na karku jakichś zabójców, mój chłopcze – wyjaśnił Belago, ponownie oddalając się od
Cadderly’ego na odległość wyciągniętej ręki i przyglądając mu się, jakby spodziewał się ujrzeć sztylet asasyna wystający
z pleców młodzieńca. – Obawiałem się, że już nigdy nie wrócisz. – Ścisnął mocno ramię Cadderly’ego, najwyraźniej zdumiony
jego silną muskulaturą, która zmieniła się w tak krótkim czasie, odkąd młody kapłan opuścił bibliotekę. Niczym zatroskana
ciotunia, przesunął dłonią po gęstej kasztanowej czuprynie młodzieńca, odgarniając z jego twarzy niesforne kosmyki.
– Nic mi nie jest – odrzekł spokojnie Cadderly. – To domostwo Deneira, a ja jestem jego uczniem. Czemu nie miałbym
tu wrócić?
Te pokorne słowa uspokoiły podekscytowanego alchemika, podobnie jak poważny wyraz szarych oczu Cadderly’ego.
Już chciał coś odpowiedzieć, ale słowa uwięzły mu w gardle i jedynie pokiwał głową.
– O, i lady Danica – podjął po chwili. Delikatnie pogładził gęstwę jej truskawkowoblond włosów, uśmiechając się przy
tym szczerze. Jednak uśmiech prawie natychmiast znikł z jego ust. Belago spuścił wzrok i posmutniał. – Słyszeliśmy
o Przełożonym na Księgach Averym – rzekł półgłosem, kiwając głową z wyrazem smutnego zamyślenia.
Na wspomnienie korpulentnego Avery’ego Schella, który zastępował mu ojca, Cadderly poczuł pod sercem bolesne
ukłucie. Chciał wyjaśnić nieszczęsnemu Belago, że duch Avery’ego żył teraz z ich bogiem. Od czego miałby jednak zacząć?
Belago nie zrozumiałby – nikt, kto nie wkroczył do świata duchów i nie doświadczył boskiego, chwalebnego uniesienia, nie
zdołałby tego pojąć. W tej sytuacji każde użyte przez Cadderly’ego słowo byłoby jedynie nędzną namiastką prawdy, typowym
pocieszeniem, które zwykle mówi się i słyszy w podobnych przypadkach, kompletnie pozbawionym wewnętrznego
przekonania.
– Powiedziano mi, że chciałeś ze mną mówić? – rzekł Cadderly głośniejszym tonem, zmieniając temat i nadając temu
stwierdzeniu rangę pytania.
– Tak – odparł półgłosem Belago. Przestał wreszcie kiwać głową, a jego oczy rozszerzyły się, gdy zajrzał w głąb
przepełnionych spokojem szarych oczu młodzieńca. – O, tak! – zawołał, jakby dopiero teraz sobie o tym przypomniał. –
Chciałem, naturalnie, że chciałem!
Wyraźnie zbity z tropu, kilkoma susami dotarł do niewielkiej szufladki. Przez chwilę gmerał przy ogromnym pęku
kluczy, mamrocząc coś pod nosem.
– Stałeś się bohaterem – stwierdziła Danica, przyglądając się nieporadnym poczynaniom alchemika.
Cadderly nie mógł zaprzeczyć tej opinii. Vicero Belago nigdy dotąd nie przejawiał podobnej radości na jego widok, bo
zawsze był wymagającym klientem i często stawiał Belago zadania wykraczające znacznie poza jego i tak już niepoślednie
zdolności. Jedno z jego ryzykownych zleceń doprowadziło nawet któregoś razu do całkowitego zniszczenia pracowni
alchemika.
Od tego czasu upłynęło jednak dużo wody – było to jeszcze przed wielką bitwą w Shilmiście i wypadkami
w Carradoonie, mieście na wschodzie, leżącym nad brzegami Jeziora Impresk.
Zanim Cadderly stał się bohaterem.
Bohater.
Cóż za ironia – pomyślał młody kapłan. W Carradoonie nie zrobił więcej aniżeli Danica czy któryś z braci
Bouldershoulderów, Ivan albo Pikel. A na dodatek, w przeciwieństwie do swych zahartowanych w boju przyjaciół, jeszcze
w Shilmiście uciekł z pola walki, gdyż nie był w stanie znieść upiornego, bitewnego koszmaru.
Ponownie przeniósł wzrok na Danicę – spojrzenie jej brązowych oczu starało się go pocieszyć jak tylko mogło. Jakże
była piękna – sylwetkę miała smukłą i zgrabną jak młodziutka sarna, gęste włosy opadały jej miękko na ramiona. Piękna
i nieokiełznana – stwierdził, bo wewnętrzna moc wyraźnie przebijała z jej lekko skośnych ciemnych oczu.
I znów pojawił się przed nimi Belago. Wydawał się zdenerwowany, obie ręce trzymał za plecami.
– Zostawiłeś to tutaj, kiedy wróciłeś z puszczy elfów – wyjaśnił, wyciągając lewą rękę. Trzymał w niej skórzany pas
z szeroką, płytką kaburą z jednej strony, w której tkwiła krótka ręczna kusza.
– Nie miałem pojęcia, że mogę jej potrzebować w spokojnym Carradoonie – odrzekł Cadderly, biorąc pas i bez wahania
3 / 92
498184932.004.png
R. A. Salvatore - Zdobyta Forteca
zapinając go wokół bioder.
Danica ze zdziwieniem przyglądała się młodemu kapłanowi. Kusza stała się dla Cadderly’ego symbolem przemocy
i przedmiotem, ze względu na ową przemoc, budzącym w nim odrazę. Wiedzieli o tym wszyscy, którzy go znali. Widząc, że
przypasuje znienawidzony oręż z niesamowitą łatwością, wręcz ostentacyjnie, Danica poczuła pod sercem niepokojące ukłucie.
Cadderly zauważył w jej spojrzeniu zakłopotanie. Zmusił się, by to zaakceptować, bo jak przypuszczał, w najbliższym
czasie obróci w perzynę większość poglądów na swój temat. Zdołał bowiem ujrzeć niebezpieczeństwa grożące Bibliotece
Naukowej w taki sposób, w jaki nikt inny ich nie postrzegał.
– Zauważyłem, że prawie wyczerpałeś swój zapas bełtów – wykrztusił Belago – znaczy... bo ja chciałem powiedzieć,
że... tę partię zrobiłem dla ciebie za darmo. – Wyciągnął do przodu drugą rękę, w której trzymał bandolier uzupełniony
specjalnie wykonanymi bełtami do niewielkiej kuszy. – Pomyślałem, że jestem ci to winien... Wszyscy jesteśmy ci to winni,
Cadderly.
Słysząc to absurdalne stwierdzenie, młodzieniec o mało nie wybuchnął śmiechem, ale zdołał się pohamować
i z szacunkiem przyjął od alchemika cenny podarunek, dziękując mu głębokim i pełnym powagi skinieniem głowy. Bełty były
rzeczywiście niezwykłe: pośrodku wydrążone, w otworze zaś znajdowała się specjalna fiolka, którą Belago napełnił
wybuchowym olejem gromów.
– Dziękuję ci za podarunek – rzekł. – Bądź pewien, że dopomogłeś sprawie biblioteki w naszych wciąż trwających
zmaganiach ze złym Zamczyskiem Trójcy.
Słowa te mile połechtały Belago. Ponownie pokiwał głową i gorąco uścisnął dłoń Cadderly’ego. Wciąż jeszcze stał
w tym samym miejscu, uśmiechając się od ucha do ucha, gdy Cadderly i Danica wyszli już na korytarz.
Cadderly wyczuwał stały niepokój dziewczyny i widział rozczarowanie malujące się na jej twarzy. Mrużąc powieki,
zdecydował się zagrać w otwarte karty.
– Wyzbyłem się wyrzutów sumienia, nie ma bowiem we mnie miejsca na poczucie winy. – To było wszystko, co mógł
w tej sytuacji powiedzieć. – Nie teraz, gdy zostało mi jeszcze tyle do zrobienia. Ale nie zapomniałem Barjina ani tego fatalnego
dnia w katakumbach.
Danica odwróciła wzrok, spoglądając w głąb korytarza, i wsunęła mu rękę pod ramię, okazując zaufanie.
Kolejna postać, kształtna i bez wątpienia kobieca, pojawiła się w korytarzu, gdy Cadderly i Danica szli w kierunku jej
pokoju w południowej części kompleksu. Czując zapach wonnych egzotycznych perfum, Danica mocniej ścisnęła ramię
Cadderly’ego.
– Bądź pozdrowiony, przystojny Cadderly – zamruczała piękna kapłanka, odziana w karmazynową szatę. – Nie
wyobrażasz sobie, jak się cieszę, że wróciłeś.
Uścisk Daniki niemal przerwał dopływ krwi do dłoni Cadderly’ego; poczuł mrowienie w plecach. Wiedział, że się
czerwieni – jego twarz przybrała barwę purpury, jak głęboko rozcięta, zmysłowa suknia kapłanki Histry. Nagle uświadomił
sobie, że była to prawdopodobnie najskromniejsza z sukien, w jakiej kiedykolwiek miał okazję widzieć lubieżną kapłankę
bogini miłości, Sune, ale większość innych ludzi raczej nie uznałaby tego stroju za skromny. Z przodu widniał głęboki dekolt
w kształcie litery V, tak głęboki, że gdyby Cadderly stanął na palcach, mógłby zobaczyć pępek kapłanki, a choć suknia była
długa, miała z przodu głębokie rozcięcie, które, gdy kobieta przyjęła typową dla siebie kuszącą pozę, ukazywało jej smukłą,
zgrabną nogę.
Histra nie wydawała się niezadowolona, na widok skrzywionej miny Cadderly’ego i zaciśniętych gniewnie warg Daniki.
Ugięła nogę w kolanie i lejące fałdy sukni rozsunęły się miękko na boki, odsłaniając piękne, kształtne udo.
Cadderly głośno przełknął ślinę i zdał sobie sprawę, iż wpatruje się zbyt intensywnie w obnażoną nogę Histry, dopiero
gdy małe paznokcie Daniki wyorały głębokie bruzdy w jego ramieniu.
– Odwiedź mnie, młody Cadderly – zamruczała Histra. Spojrzała lekceważąco na kobietę przywierającą do boku
Cadderly’ego. – Naturalnie, kiedy nie będziesz trzymany na tak krótkiej smyczy. – Wolnym, lubieżnym krokiem weszła do
pokoju, a miękki trzask zamykanych drzwi utonął w mlaśnięciu gwałtownie przełykanej przez Cadderly’ego śliny.
– Ja... – bąknął, spoglądając wreszcie Danice prosto w oczy. Odpowiedziała uśmiechem. Ruszyli dalej.
– Nie obrażaj się – powiedziała protekcjonalnym tonem. – Rozumiem związek łączący ciebie i kapłankę Sune. Szczerze
mówiąc, jest raczej żałosna.
Cadderly z zakłopotaniem spojrzał na Danicę. Jeżeli mówiła prawdę, to co miały znaczyć wąskie strużki krwi, które
zaczęły spływać po jego muskularnym ramieniu?
– Oczywiście, że nie jestem zazdrosna o Histrę – ciągnęła Danica. – Ufam ci z całego serca. – Tuż przed swoim
pokojem zatrzymała się i spojrzała z ukosa na Cadderly’ego, jedną ręką gładząc go lekko po twarzy, a drugą obejmując go
mocno w pasie. – Ufam ci, a poza tym – dodała zajadle gwałtowniejszym tonem, wchodząc do pokoju – gdyby kiedyś
zachciało ci się chwileczki zapomnienia z tą tępą, wymalowaną górą dygoczącego mięcha, przemodelowałabym jej facjatę tak,
że musiałaby szukać nosa gdzieś w okolicy ucha.
To rzekłszy, zniknęła w swoim pokoju, aby przynieść księgę z notatkami, które sporządzała wspólnie z Cadderlym na
zbliżające się spotkanie z dziekanem Thobicusem.
Młody kapłan pozostał na korytarzu, zastanawiając się nad pogróżką i w głębi duszy śmiejąc się z jej potencjalnej
realności. Danica była o dobrą stopę niższa od niego i o sto funtów lżejsza. Poruszała się z gracją tancerki, a walczyła jak
pokąsany przez pszczoły niedźwiedź. Nie przejmował się jednak jej groźbami. Histra przez całe życie ćwiczyła się w sztuce
uwodzenia i nie kryła się ze swymi praktykami w stosunku do Cadderly’ego.
Tyle tylko, że jej wysiłki były z góry skazane na przegraną: żadna inna kobieta nie była w stanie przerwać więzi łączącej
Cadderly’ego z Danica.
* * *
Poczerniała, zwęglona ręka wysunęła się ze świeżo przekopanej ziemi, rozpaczliwie chwytając grunt. Druga ręka,
4 / 92
498184932.005.png
R. A. Salvatore - Zdobyta Forteca
podobnie zwęglona, złamana i zgięta pod groteskowym kątem pomiędzy nadgarstkiem a łokciem, podążyła jej śladem, wbijając
się w błoto i rozrywając naturalne okowy pętające plugawe ciało.
Wreszcie istota zdołała wygrzebać się na tyle, by unieść bezwłosą głowę ponad krawędź płytkiego grobu i ponownie
omieść spojrzeniem świat żywych.
Poczerniała głowa obróciła się na szyi, która była teraz już tylko suchą pofałdowaną skórą, przylegającą ciasno do kości,
rozglądając się naokoło. Przez krótką chwilę istota zastanawiała się, co się właściwie wydarzyło. Jak to się stało, że została
pochowana?
Niedaleko od tego miejsca, u podnóża niewielkiego pagórka, dostrzegła poświatę płynącą z lamp zapalonych wewnątrz
chaty na małej farmie.
Obok chaty stał drugi budynek, obora.
Obora!
Drobny strzęp świadomości należącej niegdyś do człowieka znanego jako Duch zawierał wspomnienie tej obory. Duch
ujrzał, jak to ciało zostało spalone właśnie w tej oborze przez nikczemnego Cadderly’ego!
Zaczerpnął odrobinę powietrza – czynności tej w odniesieniu do nieumarłego nie można było nazwać oddychaniem –
i wydostał resztę swego skurczonego, sczerniałego ciała z jamy. W jego świadomości wciąż rozbrzmiewały nuty owej odległej,
acz dziwnie znajomej melodii.
Duch niezdarnie i sztywno poczłapał w stronę obory, a z każdym kolejnym krokiem odzywały się w nim coraz to
nowsze wspomnienia tamtego feralnego, strasznego dnia.
Wykorzystał Ghearufu, posiadające potężną moc artefaktu, aby zamienić się na ciała z firbolgiem Vanderem, który był
bezwolną ofiarą jego wyobraźni. Dysponując ciałem i siłą olbrzyma, pogruchotał następnie własne ciało i cisnął je na drugi
koniec obory.
A wtedy Cadderly je spalił.
Upiór spojrzał na swoje obciągnięte pofałdowaną, spękaną skórą kończyny i wystające żebra – pustą skorupę, która
jakimś cudem nadal żyła.
Cadderly spalił jego ciało. Jego ciało!
Plugawą istotę trawiła niepohamowana, ślepa nienawiść. Duch chciał zabić Cadderly’ego, zabić każdego, kto był bliski
sercu młodego kapłana. Miał ochotę zabić kogokolwiek.
Dotarł do obory. Myśli o Cadderlym rozpłynęły się, zastąpione przez niezogniskowany gniew. Drzwi znajdowały się po
drugiej stronie, ale pojął, że obecnie wcale nie musi z nich korzystać i że zmienił się do tego stopnia, iż zwyczajne deski nie
mogą go zatrzymać.
Skurczone ciało zafalowało, stało się niematerialne i Duch śmiało przeszedł przez ścianę.
Zanim jeszcze powrócił do świata materialnego, usłyszał rżenie konia i ujrzał nieszczęsne zwierzę, wyraźnie spłoszone,
z sierścią zroszoną potem. Widok ten natchnął go radością – fale nowej rozkoszy przepełniły go, gdy poczuł woń strachu bijącą
od zwierzęcia. Spokojnym krokiem podszedł do wierzchowca; głodny język wysunął się z jego ust. Po obu stronach skóra na
języku była zwęglona, a spiczasty koniec sięgał teraz sporo poniżej poczerniałej brody. Rumak nawet nie zarżał, zbyt
przerażony, by się poruszyć czy choćby zaczerpnąć oddechu.
Z głośnym westchnieniem Duch przyłożył lodowate dłonie po obu stronach pyska zwierzęcia. Wierzchowiec padł
martwy.
Nieumarły zasyczał z rozkoszy, ale choć zadowolony z dokonanego zabójstwa, nie był nim bynajmniej nasycony.
Pragnął czegoś więcej niżeli śmierci zwykłego zwierzęcia. Przemaszerował przez oborę i ponownie przeniknął przez ścianę,
wchodząc w krąg światła płynący z wnętrza chaty. W jednym z pokoi widać było poruszającą się sylwetkę.
Duch dotarł do frontowych drzwi niezdecydowany, czy ma przejść przez drewno, wyrwać drzwi z zawiasów, czy po
prostu zapukać i pozwolić, by owca sama wpuściła wilka do środka. Kwestia ta została jednak rozwiązana niezależnie od woli
monstrum, kiedy odwróciło wzrok od drzwi i w niewielkiej szybie po raz pierwszy ujrzało swoje odbicie.
Z pustych oczodołów biła czerwona poświata. Duch nie miał już nosa – w jego miejscu ziała teraz czarna dziura okolona
postrzępionymi fragmentami zwęglonej skóry.
Na widok tego upiornego odbicia drobna cząstka świadomości Ducha, w której zawierały się wspomnienia z jego życia
i życia jako takiego, wpadła w panikę. Dźwięk nieludzkiego skowytu spłoszył wszystkie zwierzęta na farmie i zburzył spokój
cichej jesiennej nocy skuteczniej niż jakakolwiek burza. Wewnątrz domu tuż za drzwiami rozległo się szuranie, ale rozjuszony
potwór już tego nie usłyszał. Z siłą przekraczającą możliwości każdego śmiertelnika wbił kościste dłonie w sam środek drzwi
i szarpnął nimi na boki, rozłupując i rozdzierając drewno jak cienki pergamin.
Stał przed nim mężczyzna w mundurze carradoońskiego strażnika miejskiego; na jego twarzy malowało się przerażenie,
otwarte usta zastygły w niemym krzyku, a oczy zdawały się wypadać z orbit.
Duch wpadł do wnętrza chaty i rzucił się na swoją ofiarę.
Pod wpływem upiornego dotknięcia skóra mężczyzny zaczęła się starzeć, włosy z kruczoczarnych stały się siwe
i poczęły wypadać całym garściami. W końcu mężczyzna odzyskał głos i zawył, a potem zaskowyczał przeciągle, bezradnie
wymachując rękami.
Duch zamachnął się, mierząc w gardło strażnika, i w chwilę potem jego wrzask zamienił się w bulgot zalewanych krwią
płuc.
Stwór usłyszał szuranie stóp i uniósł wzrok znad swej ofiary, by ujrzeć drugiego mężczyznę stojącego nieco głębiej
wewnątrz chaty, w drzwiach niewielkiej kuchni.
– O bogowie – wyszeptał mężczyzna i jednym susem ponownie znikł wewnątrz pomieszczenia, zatrzaskując za sobą
drzwi.
Duch jedną ręką uniósł trupa i wyrzucił go przez roztrzaskane drzwi na podwórze. Przepłynął przez hol, rozkoszując się
nową zbrodnią. Ale wciąż odczuwał niedosyt. Jego ciało znów zafalowało. Przeszedłszy przez pomieszczenie, pokonał kolejne
drzwi.
5 / 92
498184932.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin