Prywatny detektyw Garrett t3 - Zimne Miedziane Lzy.rtf

(608 KB) Pobierz
Zimne Miedziane Łzy

 

 

Glen Cook

 

Zimne Miedziane Łzy

 

 

Przełożyła Aleksandra Jagiełłowicz

Detektyw Garret – tom trzeci
I

Chyba był już najwyższy czas. Zaczynało mnie nosić. Nadchodziły te paskudne dni, kiedy ciało ogarnia skrajne lenistwo, a nerwy wrzeszczą, że najwyższy czas coś zrobić - bardzo okrutna kombinacja. Na razie lenistwo było o łeb do przodu.

Nazywam się Garrett - tuż po trzydziestce, sześć stóp i dwa cale, dwieście funtów, włosy jasne, eksmarine - ogólnie zabawny chłopak. Za odpowiednie pieniądze znajduję różne rzeczy lub ściągam ludziom z karku rozmaite paskudztwa. Nie jestem geniuszem. Udaje mi się wykonać zadanie, ponieważ jestem zbyt uparty, żeby zrezygnować. Moim ulubionym sportem są kobiety, ulubioną potrawą - piwo. Pracuję w moim własnym domu przy ulicy Macunado, w połowie drogi pomiędzy Górą a nabrzeżem w śródmieściu TunFaire.

Właśnie spożywałem płynny lancz w towarzystwie mojego kumpla Kolesia, dyskutując o religii, kiedy niespodziewany gość obudził we mnie żyłkę sportowca.

Była wysoką blondynką o skórze delikatnej jak najcieńsza satyna, jaką kiedykolwiek widziałem. Wokół niej unosił się niezwykły zapach, a lekki uśmieszek mówił, że wzrokiem przenika wszystko, natomiast Garrett jest dla niej jedną wielką bryłą kryształu. Wydawała się wystraszona, ale nie przerażona.

- Chyba się zakochałem - mruknąłem do Kolesia w momencie, gdy stary Dean prowadził ją do mojego biura-grobowca.

- Trzeci raz w tym tygodniu. - Do końca wysączył swój kufel. - Nie mów o tym Tinnie.

Zaczął wstawać. I wstawał. I jeszcze wstawał. W końcu ma dziewięć stóp wzrostu.

- Niektórzy z nas muszą wracać do roboty. - Zaczął tańcować z Deanem i blondynką, usiłując dostać się do holu.

- Później.

Ubawiliśmy się nieźle, wykpiwając skandale wstrząsające przemysłem religijnym TunFaire. Koleś kiedyś zastanawiał się, czy nie umoczyć palców w tym bagnie, ale udało mi się spłacić dług, jaki wobec niego miałem, i to szczęśliwie utrzymało go w końskim biznesie.

Spojrzałem na blondynkę. Ona na mnie. Spodobało mi się to, co zobaczyłem. Blondynka miała mieszane uczucia. Konie nie rżą, kiedy obok nich przechodzę, bo na przestrzeni lat moja gęba była dość często modelowana pięściami, co nadało jej pewien charakter.

Ona wciąż uśmiechała się tajemniczo, do tego stopnia, że już chciałem obejrzeć się przez ramię i sprawdzić, co się skrada za moimi plecami.

Dean ulotnił się, wyraźnie unikając mojego spojrzenia. Udawał, że musi sprawdzić, czy Koleś dokładnie zaniknął za sobą drzwi. Ten drań ma wyraźnie zabronione, by wpuszczać kogokolwiek. Jeszcze kazaliby mi popracować. Blondyna musiała oczarować go tak, że pogubił skarpetki.

- Jestem Garrett. Siadaj. - Nie będzie się musiała zanadto napracować, żebym i ja zaczął wyskakiwać z garderoby. Miała w sobie coś, co wychodziło poza styl i urodę - jakąś aurę, osobowość. Kobieta, która sprawia, że eunuch płacze rzewnymi łzami, a duchowny przeklina swoje śluby.

Usadowiła się na krześle Kolesia, ale się nie przedstawiła. Pierwszy szok już mi przeszedł. Pod przepyszną maską wyczułem czający się chłód. Ciekaw byłem, czy w ogóle ktoś tam jest.

- Herbata? Brandy? Panno... A może Dean poszuka nam kropelki Złota TunFaire, jeśli go ładnie poprosimy?

- Nie pamiętasz mnie?

- Nie. A powinienem?

Facet, który by ją zapomniał, może być tylko trupem. Zachowałem jednak tę uwagę dla siebie. Ogarnął mnie chłód, i to chłód bez poczucia humoru.

- To było dość dawno, Garrett. Kiedy się widzieliśmy ostatnio, ja miałam dziewięć lat, a ty wybierałeś się do marines.

Do dziewięciolatek nie mam takiej pamięci jak do dwudziestolatek. Nic mi się nie przypomniało, choć i tak było to dawniej, niż chciałbym pamiętać. Piątkę w marines usiłuję zapomnieć już od dłuższego czasu.

- Mieszkaliśmy po sąsiedzku, na trzecim piętrze. Kochałam się w tobie, a ty ledwo mnie dostrzegałeś. Umarłabym, gdyby było inaczej.

- Przepraszam. Wzruszyła ramionami.

- Nazywam się Jill Craight.

Wyglądała jak Jill, z bursztynowymi oczami, choć te oczy, zamiast płonąć, roztaczały arktyczne krajobrazy. Ale nie była żadną z Jill, które znałem, ani dziewięcioletnich, ani żadnych innych.

Każdej innej Jill od razu zaproponowałbym, że nadrobimy stracony czas. Ale jej chłód już wchodził mi w gnaty. Kiedy następnym razem pójdę do spowiedzi, pewnie pogłaszczą mnie po głowie za tę powściągliwość. Jeśli w ogóle pójdę, bo ostatnio zdarzyło mi się to, kiedy miałem dziewięć lat.

- Chyba ci przeszło w czasie mojej nieobecności. Nie zauważyłem cię na nabrzeżu, kiedy wracałem.

Właśnie ją przejrzałem. Rozpaliła w sobie ogień, żeby przejść przez Deana, ale teraz już było po wszystkim. Użytkowniczka. Najwyższy czas, żeby przestała już ozdabiać to krzesło i pozwoliła mi dokończyć lancz.

- Chyba nie przyszłaś tu po to, żeby wspominać dawne czasy na ulicy Brzoskwiniowej?

- Ulicy Pyme - sprostowała. - Może jestem w kłopotach i będę potrzebować pomocy.

- Zwykle tak jest z ludźmi, którzy tu przychodzą. - Coś mi podpowiedziało, żeby jeszcze nie wyrzucać jej za drzwi. Przyjrzałem się jej jeszcze raz. Nie był to przykry obowiązek.

Nie była ubrana wyzywająco. Raczej konserwatywnie, choć kosztownie, z dużym smakiem. To mogło sugerować pieniądze, ale nie musiało. W mojej części miasta ludzie często noszą na sobie cały swój majątek.

- Nasz dom spalił się, gdy miałam dwanaście lat. - (Już wtedy powinienem był sobie coś przypomnieć, ale stało się to znacznie później). - Moi rodzice zginęli. Zamieszkałam z wujkiem, ale nie zgadzaliśmy się ze sobą. Uciekłam. Ulica nie jest dobrym miejscem dla bezdomnej dziewczyny.

Rzeczywiście nie jest. Chyba właśnie wtedy powstał ten lodowiec. Już nigdy, przenigdy nic jej nie dotknie, nie zrani ani nawet nie wzruszy. Ale co przeszłość ma wspólnego z jej obecnością tu i teraz?

Ludzie przychodzą do mnie, gdy czują, że nad ich głowami wisi katastrofa. Może nawet samo przejście przez moje drzwi sprawia, że czują się bezpieczni. Nieraz nie chcą wyjść z powrotem na ulicę. Zwlekają, gadając o wszystkim, co ślina na język przyniesie, ale nie o tym, co ich gnębi.

- Wyobrażam to sobie.

- Ja miałam szczęście. Byłam ładna i miałam co nieco rozumu. Użyłam ich, żeby wyrobić sobie znajomości. Udało mi się. Zostałam aktorką.

Mogło to oznaczać wszystko i nic. Taka wygodna wymówka, worek, do którego kobieta wrzuca wszystko, aby utrzymać w kupie ciało i duszę.

Burknąłem zachęcająco. Garrett jest bardzo zachęcającą osobą.

Dean wsadził głowę przez drzwi, żeby sprawdzić, czy już mnie opętało, czy jeszcze nie. Postukałem palcem w kufel:

- Więcej lanczu. - Czułem, że ta konferencja może potrwać.

- Mam kilku wysoko postawionych przyjaciół, Garrett. Lubią mnie, bo umiem słuchać i trzymać buzię na kłódkę.

Odniosłem wrażenie, że jest aktorką, która świadczy ten sam rodzaj usług co uliczna dziwka, ale jest lepiej opłacana, bo podczas pracy uśmiecha się i wzdycha.

Cóż, każdy orze, jak może. Znam kilka całkiem porządnych osób w tym biznesie. Niewiele, ale zawsze coś. W żadnym biznesie nie ma zbyt wielu porządnych ludzi.

Dean przyniósł mi piwo i małe co nieco dla mojego gościa. Podsłuchiwał i chyba nabrał już podejrzeń, że popełnił błąd. Ona jednak znów włączyła ogrzewanie, kiedy mu dziękowała, i stary wyszedł rozpromieniony. Pociągnąłem łyk piwa.

- No więc czego będę się musiał domyślać? Lodowce w jej oczach zabłysły znowu.

- Jeden z moich przyjaciół powierzył mi coś na przechowanie. Taką małą szkatułkę. - Gestami pokazała przedmiot długi i szeroki na stopę, wysoki na osiemnaście cali. - Nie wiem, co w niej jest. I nie chcę wiedzieć. Teraz zniknął. A odkąd mam szkatułkę, już trzy razy próbowano włamać się do mojego domu. - Bam. Koniec. Jak zdmuchnięta świeca. Powiedziała coś, czego nie powinna była powiedzieć. Musiała pomyśleć, zanim zacznie znowu mówić.

Smród, jak od stada szczurów.

- Może masz jakiś pomysł, czego możesz ode mnie chcieć?

- Ktoś mnie obserwuje. Chcę, żeby przestał. Nie mam ochoty zajmować się tymi sprawami ani chwili dłużej - w jej głosie brzmiał jakby cień namiętności, jakieś ciepło, ale wszystko to było przeznaczone dla tamtego faceta.

- Uważasz więc, że to może się znowu zdarzyć? Myślisz, że komuś może chodzić o tę szkatułkę? A może o ciebie?

Myślała tylko o tym, że nie powinna była wspominać o szkatułce. Długo mełła to w szarych komórkach, zanim odpowiedziała:

- Albo jedno, albo drugie.

- I chcesz, żebym to zakończył?

Uraczyła mnie królewskim skinieniem głowy. Królowa śniegu znów wróciła na posterunek.

- Wiesz, jakie to uczucie, kiedy wracasz do domu i stwierdzasz, że ktoś przegrzebał wszystkie twoje rzeczy?

Przed chwilą tylko próbowali wedrzeć się do jej domu.

- To uczucie podobne do tego, kiedy cię gwałcą, tyle że później tak nie boli, kiedy siadasz - odparłem. - Daj mi zaliczkę. Powiedz, gdzie mieszkasz. Zobaczę, co da się zrobić.

Podała mi małą sakiewkę i wyjaśniła, jak mam znaleźć jej dom. Było to raptem sześć przecznic dalej. Zajrzałem do sakiewki. Nie sądzę, żeby oczy wyszły mi na wierzch, ale kiedy uniosłem wzrok, znowu miała na twarzy ten sam uśmieszek.

Uznała chyba, że może mnie wodzić za nos jak tresowaną małpę.

Wstała.

- Dziękuję ci - rzekła i skierowała się w stronę drzwi frontowych. Poderwałem się z miejsca i, potykając się o własne nogi, usiłowałem jej towarzyszyć. Niestety, Dean już tam czekał, zaczajony, aby pozbawić mnie tego zaszczytu. Nie walczyłem z nim.


II

Dean zatrzasnął drzwi. Przez chwilę wpatrywał się w nie bez słowa, po czym obrócił się w moją stronę. Miał idiotyczną minę.

- Zakochałeś się? W twoim wieku? - zapytałem. Wiedział, że nie szukam klientów. Miał ich zniechęcać, zanim jeszcze przekroczą próg. Ten słodki lodowiec nie wydawał mi się szczególnie pożądanym klientem, z tą swoją wyniosłą miną, nogami do samych uszu, bezsensownymi problemami i kupą złota, dziesięć razy większą niż jakakolwiek zaliczka, którą w życiu dostałem.

- Ona mi wygląda na chodzące kłopoty.

- Przykro mi, panie Garrett - jego usprawiedliwienie było wystarczająco mizerne, abym doszedł do wniosku, że mężczyzna nigdy nie jest za stary na te rzeczy.

- Dean, skocz do pana Pigotty i powiedz, że jest zaproszony na kolację. Jeśli będzie się rzucał, obiecaj mu jego ulubione dania. - Pokey Pigotta nigdy w życiu nie odmówił darmowego posiłku. Posłałem Deanowi mój najlepszy uśmiech, co spłynęło po nim jak woda po kaczce.

Bardzo trudno o dobrą pomoc.

Wróciłem do biura, żeby przemyśleć sprawę.

Życie jest piękne.

Ostatnio miałem kilka paskudnych spraw, z których nie tylko uszedłem w jednym kawałku, ale nawet coś niecoś zarobiłem. Nie jestem nikomu nic dłużny. Mam z czego żyć. Zawsze uważałem, że jeśli człowiek nie jest głodny, nie powinien pracować. Nikt nie widział pracujących dzikich zwierząt, jeśli nie były akurat głodne, więc dlaczego nie popróżnować trochę, nie obalić kilku piw i zacząć myśleć o zimie, kiedy skończy się jesień?

Kłopot w tym, że wieść gminna głosi, iż niejaki Garrett rozwiązuje trudne sprawy. Dlatego każdy idiota z manią prześladowczą kieruje się do moich drzwi, a jeśli przypadkiem wygląda jak Jill Craight i wie, jak podrajcować człowieka, nie ma kłopotu z przejściem przez pierwszą linię mojej defensywy. Druga linia jest jeszcze słabsza od pierwszej. To ja. A ja jestem urodzonym kobieciarzem.

Bywałem biedny i jeszcze biedniejszy, ale życie nauczyło mnie jednej, żelaznej zasady: pieniądze zawsze się kiedyś kończą. Wczoraj może byłem bogaty, ale jutro forsy już nie będzie.

Co robić, kiedy nie chce się pracować i nie chce się głodować? Zwłaszcza jeśli wtedy, kiedy się rodziłeś, nie miałeś dość oleju w głowie, by wybrać sobie bogatą rodzinę...

Niektórzy zostają duchownymi...

Ja z kolei szukam podwykonawców tej wspaniałej techniki przyszłości.

Kiedy komuś uda się już wyminąć Deana i urobić mnie wrodzonym talentem lub urokiem osobistym, sprawdzam, czy nie udałoby się tej roboty upchnąć komu innemu. Zgarniam dwadzieścia procent za pośrednictwo, co utrzymuje na przyzwoitą odległość widmo głodu, oszczędza mi przetrenowania i w pewnej mierze napełnia groszem kieszenie moich przyjaciół.

Śledzenie i myszkowanie polecam zwykle Pokeyowi Pigotcie. Jest w tym dobry. Rola goryla zwykle przypada Saucerheadowi Tharpe'owi, który jest wielki jak pół mamuta i dwa razy tak uparty. Jeśli trafi się coś parszywego, zawsze mogę krzyknąć na Morleya Dotesa, który jest zawodowym mordercą i łamignatem.

Sprawa Craight brzydko pachniała. Nie, do licha, śmierdziała na całego! Dlaczego wtykała mi ciemnotę, że była w dzieciństwie moją sąsiadką? Dlaczego potem, na pierwszy sygnał mojego niedowierzania, wycofała się z tego czym prędzej? Dlaczego najpierw rajcowała się do białości, a potem ukrywała za lodowcem?

Była na to jedna odpowiedź, która wcale mi się nie podobała.

Dziewczyna może być stuknięta.

Ludzie, którzy wyobrażają sobie, że jestem ich jedynym ratunkiem, często są nieprzewidywalni. No, może jeszcze trochę dziwaczni. Ale kiedy siedzisz w fachu przez jakiś czas, zaczynasz mieć wyczucie do rozmaitych typów.

Jill Craight nie pasowała nigdzie.

Przez sekundę zastanawiałem się, czy to nie dlatego, że jest aktorką, która popracowała w domu i stwierdziła, że musi mnie złapać pełną garścią za wrodzoną ciekawość. Nieraz to się nawet udaje.

Najgorsze są te cwane i sprytne.

Teraz miałem przed sobą dwa wyjścia: rozsiąść się w fotelu w towarzystwie kufla piwa i zapomnieć o Jill Craight do momentu, aż przejmie ją Pokey, albo udać się na konsultację do mego rezydentnego projektu dobroczynnego.

Ta kobieta przyprawiła mnie o drgawki. Nie mogłem sobie znaleźć miejsca. A zatem, marsz do Truposza. Jest się tym samozwańczym geniuszem czy nie?

 

***

 

Nazywają go Truposzem. Jest martwy, ale nie jest trupem. Jest Loghyrem i ktoś przyszpilił go nożem jakieś czterysta lat temu. Waży prawie pięćset funtów, ale czterystuletni post nie odchudził go ani o uncję.

Ciało Loghyra umiera równie łatwo jak twoje lub moje, ale jego dusza jest nieco bardziej oporna. W nadziei na uzdrowienie może się pętać wkoło przez tysiąc lat i z minuty na minutę staje się coraz bardziej nieznośna. Za to ciało Loghyra jest naprawdę niewiele mniej trwałe od granitu.

Hobby mojego martwego Loghyra jest spanie. Poświęca mu się z takim zapałem, że nie robi nic innego całymi miesiącami.

Podobno zarabia na utrzymanie poprzez wykorzystywanie swego geniuszu w mojej pracy. Rzeczywiście, czasem to robi, ale, w istocie, do wszelkiej pracy zarobkowej żywi jeszcze głębszą awersję niż ja. Schowałby się w mysią dziurę, uciekając przed najdrobniejszym zajęciem. Nieraz sam się sobie dziwię, po co się w ogóle fatyguję.

Kiedy wszedłem, oczywiście spał. Zasmuciło mnie to, ale bynajmniej nie zdziwiło. Robił to już od trzech miesięcy, zajmując największy pokój w całym domu.

- Hej, Kupo Gnatów! Zbudź się! Muszę skorzystać z twojej świetlanej inteligencji! - Pochlebstwo jest najlepszym sposobem, żeby coś od niego wydębić. Niestety, zbudzić go to tylko połowa sukcesu, druga polega na ściągnięciu na siebie jego uwagi.

Dzisiaj nie miał na to ochoty.

- Dobra - stwierdziłem pod adresem góry serowatego cielska. - Kocham cię mimo wszystko.

Pokój wyglądał jak po tajfunie. Dean nienawidzi sprzątania w pokoju Truposza. Nie przypilnowałem go i zaniedbał się okropnie.

Kiedy nie pilnuję, do pokoju dostają się myszy i robaki. Lubią sobie przekąsić cielsko Truposza. Mógłby sobie z nimi poradzić, gdyby nie spał, ale teraz akurat było wręcz przeciwnie.

Jest wystarczająco paskudny taki, jaki jest, nie nadjedzony.

Zakrzątnąłem się, zamiotłem i odkurzyłem, nucąc pod nosem wiązankę sprośnych hymnów, jakich nauczyłem się w marines. Ale mój cholerny, uparty połeć słoniny nawet się nie obudził.

Jeśli on nie chce, to ja też nie będę. Spakowałem manatki. Dopełniłem kufel piwem i udałem się na ganek, by poobserwować niekończącą się, zmienną panoramę TunFaire.

 

***

 

Na ulicy Macunado panował ruch. Ludzie, karły i elfy pędzili ku swoim mrocznym celom, na nielegalne spotkania. Przeszła para trolli, dzieciaków, tak zapatrzonych w swoje pryszcze i brodawki, że nie mieli oczu dla nikogo innego. Wilkołaki i koboldy pędziły do swoich obowiązków. Znowu przebiegła gromadka zaaferowanych i zapracowanych karłów. Posłanniczka wróżek, znacznie piękniejsza od mojego niedawnego gościa, klęła jak bosman, walcząc z upartym przeciwnym wiatrem. Gang młodych chochlików, chuko, z dala od swego rodzimego torfu, grał w gwizdki pod cmentarzem, w nadziei że lokalni Wędrowcy nie wyjdą z grobów. Jakiś olbrzym, widocznie wieśniak z głębokiej prowincji, gapił się na wszystko z rozdziawioną gębą. Miał jednak fantastyczne widzenie boczne. Omal nie utrącił głowy chochlikowi, który próbował mu opróżnić kieszeń.

Widziałem mieszańców różnych maści. TunFaire to kosmopolityczne miasto, nieraz tolerancyjne, ale zawsze warte zachodu. Niektórzy mieszańcy stanowią dla mnie prawdziwą zagadkę - nie potrafię sobie wyobrazić, jak zdołali ich począć rodzice, oczywiście, z czysto technicznego punktu widzenia. Jeśli ktoś jednak ma ścisły umysł i chciałby uzyskać dane z bezpośredniej obserwacji, niech odwiedzi Dzielnicę. Tam pokażą mu wszystko ze szczegółami i w kolorze, jeśli tylko rzuci forsą.

Moja ulica, jak i całe TunFaire, stanowiła jeden wielki karnawał, ale zza balowych masek wyzierała jedynie ciemność.

Pomiędzy TunFaire i mną istnieje szczególna więź miłości-nienawiści, ponieważ każde z nas jest zbyt uparte, by się zmienić.


III

Kiedy tworzyli Pokeya Pigotta, musieli używać wyłącznie niewykorzystanych dotąd kantów i zbyt długich części ciała, a potem jeszcze zapomnieli go pomalować na jakiś rozsądny kolor. Był tak blady, że po zmroku często brano go za ożywieńca. Nie miał na sobie ani deka mięsa, a jego pajęcze członki znajdowały się dosłownie wszędzie. Poza tym jednak był bystry, twardy i jednym z najlepszych w swoim fachu. I miał apetyt - mniej więcej jak rekin wielorybi. Gdziekolwiek go zabieraliśmy, zjadał wszystko oprócz stolarki. Może dlatego, że były to jego jedyne okazje do porządnych posiłków.

Dean jest w tym dobry. Nieraz twierdzę, że tylko dlatego go trzymam. Nieraz sam w to wierzę.

Przez jakiś czas nie mieliśmy żadnych gości z zewnątrz, toteż tym razem Dean przeszedł sam siebie. Przy tym Pokey potrafi rozpływać się w wazelinie, jeśli chce, a Dean jest bardzo wrażliwy na pochwały - wszystkich, tylko nie moje.

Pokey odchylił się i poklepał po żołądku, beknął z całego serca, po czym spojrzał na mnie:

- No to lecimy, Garrett.

Uniosłem brew. To jeden z moich najlepszych trików. Obecnie pracuję nad ruszaniem uchem. Dziewczyny to pokochają.

- Wziąłeś klienta, którego chcesz mi wepchnąć - zaczął Pokey prosto z mostu. - Ładna kobieta, inaczej nie przeszłaby przez Deana, a nawet jeśli, to ty nie chciałbyś z nią gadać.

Czy on podsłuchiwał pod drzwiami?

- Patrz, Dean, to prawdziwy geniusz śledczy, nie?

- Jeśli pan tak mówi, sir.

- Wcale tak nie mówię. Pewnie kręcił się w okolicy, żeby wyżebrać okruchy z naszych odpadków - opowiedziałem Pokeyowi całą historię, ale pominąłem wysokość zaliczki. Akurat tego nie musiał wiedzieć.

- Rzeczywiście, wygląda, że w coś gra - zgodził się Pokey. - Powiedziałeś: Jill Craight?

- Takie mi podała nazwisko. Znasz?

- Zdaje mi się, że powinienem. Coś mi dzwoni, ale nie wiem co. - Małym palcem pogrzebał sobie w uchu. - To chyba nic ważnego.

Dean wyciągnął placek brzoskwiniowy. Nigdy go nie robił, jeśli nie było gości. Placek był gorący. Dean utopił go w bitej śmietanie i podał herbatę. Pokey wziął się do roboty, jakby zbierał zapasy na następną erę lodowcową.

Kiedy było po wszystkim, rozsiedliśmy się wygodnie i Pokey wyciągnął jeden z tych barbarzyńskich, czarnych, śmierdzących patyków, które tak lubił. Zapalił i zaczął opowiadać nowinki. Nie wychodziłem z domu przez kilka dni, a Dean nie dbał o to, czy jestem dobrze poinformowany. Miał nadzieję, że milczenie w końcu wypędzi mnie z nory. Nigdy o tym nie mówi, ale martwi się, gdy nie pracuję.

- Wielka nowina: Glory Mooncalled znowu to zrobił.

- Co znowu? - Glory Mooncalled i wojna w Kantardzie należą w moim domu do szczególnych obszarów zainteresowania. Hobby Truposza, w krótkich przerwach miedzy jednym snem a drugim, jest przewidywanie nieprzewidywalnego - najemnika Glory'ego Mooncalleda.

- Zapędził w zasadzkę Władcę Ognia Sedge'a w Piaskach Rapistanu. Słyszałeś kiedy o nich?

- Nie. - I nic dziwnego. Glory Mooncalled działał na tak dalekich krańcach Kantardu, jak wcześniej żaden Karentyńczyk. - Wywlókł Sedge'a? - Bezpieczna zgadywanka. Na razie jego zasadzki nigdy jeszcze nie zawiodły.

- Całkowicie. Ilu jeszcze zostało na jego liście?

- Niewielu. Może trzech. - Mooncalled rozpoczął wojaczkę po stronie Venagetich. Rada wojenna Venageti zdołała go zniechęcić tak bardzo, że przeszedł na stronę Karenty i przysiągł pozbawić głowy wszystkich jej członków. Od tamtej pory robi to systematycznie.

Dla prostaczków stał się bohaterem narodowym, dla klasy panującej wielkim gwoździem w bucie. Łatwe zwycięstwa, jakie odnosił, udowadniały, że są dokładnie tak niekompetentni, za jakich ich zawsze uważaliśmy.

- Jak myślisz - odezwał się Pokey - co to będzie, kiedy już zrobi swoje, a my nie będziemy mieć wojny po raz pierwszy od czasu kiedy przyszliśmy na świat?

Truposz znał odpowiedź, ale chyba nie miał zamiaru sprzeczać się z Pokeyem. Zmieniłem temat.

-  Opowiedz jakiś najnowszy skandalik świątynny. - Koleś próbował mi coś opowiedzieć, ale jakoś nie przyłożył się specjalnie. Dla niego skandale nie były takim cyrkiem jak dla mnie. Jego religijna dusza była wielce zakłopotana wybrykami, jakich dopuszczali się nasi samozwańczy duchowi pasterze.

- Nic nowego. Każdy pokazuje na kolegę. Mnóstwo „Wrobiono mnie". Na poziomie detalicznym sprawa zamyka się z reguły na wylatywaniu z tawern w pijanym widzie.

Na razie. Sprawy potoczą się znacznie smutniej, jeśli Prester Legat Strażnik Agire nie pojawi się wraz ze swymi Relikwiami Terrella.

Agire był jednym z dziesięciu duchownych stojących na czele wiecznie skłóconej rodziny sekt, które zbiorowo określamy mianem Ortodoksów. Jego tytuł - Prester - wskazywał pozycję w hierarchii, mniej więcej na poziomie księcia. Legat był stanowiskiem imperialnym, w teorii pełnomocnictwem, w rzeczywistości bezradnym. Dwór imperialny wciąż trwa i figuruje w Costain, ale od dwustu lat nie ma już prawdziwej władzy.

Przydaje się jednak jako użyteczna fikcja polityczna. Jedynym tytułem, jaki się liczy, jest „Strażnik". Oznacza, że jest jedynym człowiekiem na świecie, któremu powierzono opiekę nad Relikwiami Terrella.

Agire i Relikwie zniknęli.

Nie wiem, czym są Relikwie. Może nie wie tego już nikt oprócz Strażnika. Tylko on je czasem widuje. W każdym razie są święte i cenne nie tylko dla frakcji Ortodoksów, lecz również dla Kościoła, Eremitów, Skotytów, Kanonoków, Cyników, Ascetów, Renuncjatów i wielu odgałęzień Hamitów, dla których Terrell jest jedynie jednym z pomniejszych proroków lub nawet emisariuszem arcywroga. W ostatecznym podsumowaniu są one ważne dla wszystkich tysiąca i jeden kultów w TunFaire, wraz z ich wyznawcami.

Agire i Relikwie zniknęli. Wszyscy podejrzewali najgorsze. Ale coś było nie tak. Nikt nie żądał konsekwencji. Nikt nie grzmiał, że je skradziono. I to wszystkich zbijało z tropu. Ten, kto ma Relikwie, może śmiało uważać się za wybrańca bogów.

W międzyczasie wybuchła szeptana wojna domysłów. Duchowni rozmaitych wyznań zaczęli oczerniać swoich konfratrów-rywali, wyciągając na światło dzienne ich niegodziwości, grzechy i rozpustę. Zaczęło się od incydentów granicznych. Drobni księżulkowie oskarżali się wzajemnie o pijaństwo, sprzedawanie faworów, niepokój dłoni w czasie spowiedzi.

Zabawa rozprzestrzeniła się niczym płomień w stodole. Teraz dzień wydawał się niekompletny, jeśli nie pojawiła się nowina o tym czy tamtym presterze lub biskupie, który spłodził dziecko ze swoją siostrą, otruł swego poprzednika lub rozpuścił fortunę na kupno ośmiopokojowej willi na wsi dla swego kochanka.

Większość tych historii była prawdziwa. Autentycznego brudu było tyle, że zmyślanie nie okazało się konieczne - co usatysfakcjonowało moją duszę cynika aż po korzenie. Reputacje rozlatywały się jak stogi siana trafione trąbą powietrzną i mogę powiedzieć, że doprawdy trudno o milszą grupkę typków, której mogło się to przydarzyć.

Pokeya wszystko to serdecznie nudziło. Miał jedną słabość - wąskie horyzonty. Praca była dla niego całym życiem. Godzinami mógł rozprawiać o technikach śledzenia lub opowiadać o różnych przypadkach. Poza tym reagował wyłącznie na jedzenie.

Ciekaw byłem, co robi z pieniędzmi. Mieszkał w ponurym, jednopokojowym baraku, choć pracował przez cały czas, często nad kilkoma projektami naraz. Kiedy klienci nie mogli go znaleźć, sam ich odszukiwał. N...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin