Spacer po północy.docx

(232 KB) Pobierz
KAREN ROBARDS

SPACER PO PÓŁNOCY

ROZDZIAŁ 1

Że też umarli nie umierają!

Eugene O'Neil

Powiesiła się na haku do zawieszania donic z kwiatami. Ozdobnym, wkręcanym w sufit, z gwarancją wytrzymałości do pięćdziesięciu kilogramów obciążenia. Jeśliby przekraczała pięćdziesiąt kilo żywej wagi, ten pioruński hak żadnym sposobem by jej nie utrzymał i żyłaby do dziś. Ale ważyła tylko czterdzieści dziewięć, przy wzroście metr sześćdziesiąt, bo miała bzika na punkcie odchudzania się i przez całe dorosłe życie przestrzegała niskokalorycznej diety. Bała się utyć, bała się przekroczyć granicę pięćdziesięciu kilo, jak na ironię, właśnie tych pięćdziesięciu, bardzo się bała i bardzo się pilnowała, żeby nie... Jak na ironię, ale takie jest życie!

Życie... Jako duch - była przecież duchem! - mogła je kon­templować z dystansu. Mogła się nad nim półsennie zastanawiać, czując rodzaj mrowienia, a może raczej drżenia czy niepokoju na myśl o ewentualnym powrocie. Mogła hipotetycznie rozważać: czy chciałaby znów być żywa?

Żywa... Jak to jest - być żywym -.niemal już nie pamiętała. Kontemplowała życie z odległej perspektywy, z innego wymiaru, jak gdyby zza zasłony. Postrzegała świat niczym nurek, który widzi blask dnia poprzez grubą warstwę wody.

Tamten „podwodny” świat wydawał się jej w tej chwili znacznie bardziej prawdziwy niż ten, powszechnie zwany „re­alnym”. Cóż, nic dziwnego, była przecież jego częścią. I było jej dobrze w tym półsennym, półpłynnym, półprzytomnym stanie, w jakim pozostawała od...

No właśnie, od jak dawna? Nie potrafiła tego określić, skoro czas przestał dla niej znaczyć cokolwiek. Po prostu - odkąd umarła. Odkąd którejś nocy stanęła na skraju biurka i wsunęła głowę w pętlę nylonowej linki, przywiązanej z drugiej strony do tkwiącego w suficie haka. Odkąd blat biurka usunął się spod jej stóp w nylonowych pończochach, odkąd po gwałtownej, ale krótkiej walce o oddech...

Pamięć tamtej przełomowej chwili była dla niej głównie pamięcią intensywnych, przytłaczających emocji. Przerażenie, niedowierzanie, rozpacz... Te trzy uczucia określiły graniczny moment jej przejścia z jednej strony na drugą, pogrążenia się w inny wymiar.

Odrealniająca, zacierająca kontury i wspomnienia wodnista zasłona pomiędzy bytem a niebytem zaczęła teraz niespodziewanie rzednąć. Dystans do życia zmniejszył się, co oznaczało powrót w jego pobliże - jeśli już nie w samą jego materię. Do tego samego pokoju, w którym umarła.

Jako duch - a była przecież duchem! - mogła unosić się bez żadnych przeszkód wysoko pod sufitem, w pobliżu tego samego haka, na którym niegdyś zawisła, by wyzionąć ducha. Bo ów hak nadal tam tkwił, bo mimo związanej z nim ponurej historii nikt jakoś nie zatroszczył się o to, żeby go wykręcić. Zapomniany, sterczał nadal z sufitu, przypominając kształtem palec - wygięty, zakrzywiony, jak w geście przywołania i zachęty.

Kiwnąć na kogoś palcem, przywołać kogoś do siebie... Któż ją przywołał, kto ją sprowadził w to miejsce? Jaki zew okazał się na tyle silny, by przerwać jej półprzytomną, półsenną wędrówkę przez wieczność i sprawić, że znalazła się tutaj?

Zaczęła sobie uprzytamniać to i owo w krótkich, przelotnych przebłyskach świadomości. Zaczęła sobie przypominać jakieś twarze. Świetlistą twarz jasnowłosego mężczyzny o ujmujących rysach. I drugą, również męską, ale smagłą, drapieżną...

Dwie twarze. Przypomniała sobie dwie znajome twarze. I równie znajome imię, własne imię, którego używała w życiu - Deedee.

Miała na imię Deedee, dopóki żyła. Potem umarła i znalazła się na tamtym świecie, a teraz znów powróciła na ten świat. Powróciła i odzyskała świadomość, choć przecież nie ożyła, jak się zdaje...

Po co wróciła? Na pewno po coś, w jakimś celu, z jakiegoś konkretnego powodu. Nauczyła się, jeszcze w życiu, w tamtym życiu, że wszystko ma swój powód i cel. Przekonana, że powód i cel powrotu zostanie jej w odpowiedniej chwili ujawniony, skłonna była cierpliwie na tę chwilę czekać. Jako duch, bo przecież była duchem...

ROZDZIAŁ 2

Ubikacje były najgorsze ze wszystkiego. Zwłaszcza męskie ubikacje. Paskudne stwory, ci mężczyźni. Czy nigdy, do licha, nie trafiają tam, gdzie celują?

Summer McAfee skrzywiła się z obrzydzeniem. Próbowała nie myśleć, jak to się stało, że klęczy na brudnej posadzce i zawzięcie szoruje ją szczotką, jak do tego doszło, że musi się chwytać takiej podłej roboty. Robota to robota, im szybciej się z nią upora, tym wcześniej będzie mogła sobie pójść. Im prędzej, tym lepiej, przecież nie haruje dla przyjemności. I can't get nooo SATISFACTION... „Święta prawda!” - pomyślała, podśpiewując półgłosem znaną piosenkę Rolling Stonesów, światowy superhit od lat trzydziestu. Fałszując półgłosem, należałoby raczej powiedzieć. No tak, fatalnie fałszowała, ale co z tego! Nie występowała przecież przed publicznością, w pobliżu nie było nikogo, kto mógł ją choćby przypadkiem usłyszeć. Ani żywego ducha, tylko ona sama. Czemu nie miałaby się trochę rozerwać śpiewaniem? Uprzyjemnić sobie pracę...

Nie, uprzyjemnić sobie tego paskudnego zajęcia w żaden sposób się nie dało! Nawet z wyobrażonym wizerunkiem legendarnego Micka przed oczyma czuła się tak zdegustowana i zgnębiona, jak spętany koń w stajni pełnej much. I can't get nooo...

Na frazę zaintonowaną ponownie przez Summer nałożyło się nagle jakieś przeciągłe skrzypnięcie, dobiegające skądś zza zamkniętych drzwi męskiej toalety. Urwała nie kończąc, zerknęła przez ramię za siebie. W ciągu ostatniego kwadransa odwracała głowę w podobny sposób już co najmniej dziesiąty raz, nie żeby się rozglądać, ale żeby zaczerpnąć powietrza nieco mniej przesyconego duszącymi oparami lizolu i dać chwilę wytchnienia podrażnionym, załzawionym oczom. Może i trochę z tym lizolem przesadziła, ale męski kibel był tak paskudnie zafajdany i cuchnący...

Mrugnęła parokrotnie oczyma. Widziała całkiem wyraźnie, że drzwi jak były, tak i są zamknięte, a w pomieszczeniu oprócz niej nie ma nikogo. A za drzwiami? Cóż, o tym, co znajdowało się za drzwiami, po prostu wolała nie myśleć. Powiedziała sobie tylko tyle: budynek jest stary, liczy ponad sto lat, no więc ma pełne prawo skrzypieć. Oczywiście, zupełnie nieszkodliwie! Nie warto się nad tym zastanawiać, trzeba kończyć robotę... Bracia Harmon, właściciele sieci zakładów pogrzebowych, byli jej najlepszymi zleceniodawcami, nie mogła sobie pozwolić na utratę dobrej opinii w ich oczach z powodu jakichś idiotycznych strachów. Ani z powodu tego, że dziewczyny, które najęła do pracy na sobotni wieczór, nawaliły po raz drugi w tym miesiącu. Drugi i ostatni! Zdecydowana natychmiast zrezygnować z ich usług, Summer żałowała tylko, że zlitowała się po pierwszym razie. Tak czy inaczej, skoro zawiodły ją w ostatniej chwili, było już za późno na szukanie zastępstwa. Musiała wziąć się do roboty osobiście, w pojedynkę. Prawdę mówiąc, nie po raz pierwszy coś takiego jej się zdarzało. Gdy rozkręcała firmę „Daisy Fresh* - usługi porządkowe”, była szefową, księgową, sekretarką i sprzątaczką w jednej osobie. Dwa... Nawet nie to - cztery w jednym!

Reprezentacyjny dom przedpogrzebowy braci Harmon był wystarczająco rozległy, by praca przewidziana dla dwu sprzątaczek na cały wieczór przeciągnęła się, w sytuacji, gdy jest wykonywana przez jedną osobę, głęboko w noc. Minęła druga... Summer, uważając się za profesjonalistkę w każdym calu, starała się nie zastanawiać nigdy nad tym, gdzie sprząta. Fachowo wykonywała swoje obowiązki i tyle. Teraz jednak przytłaczające zmęczenie i specyfika miejsca zrobiły swoje. Wyobraźnia Summer zaczęła pracować nie mniej intensywnie niż jej ręce.

Środek nocy, stary, ciemny, wiktoriański budynek i wokół żywego ducha! Tu, w męskiej toalecie, za zamkniętymi drzwiami, tylko ona, ale tam, w innych pomieszczeniach - zwłoki! Trójka nieboszczyków elegancko ułożonych w trumnach, już gotowych do jutrzejszych przedpołudniowych pogrzebów. No i w oddzielnej sali czwarty truposz, nakryty prześcieradłem, dopiero oczekujący na balsamowanie i makijaż.

Do licha, kiedy już tak wyszło, że trzeba pracować w pojedynkę w środku nocy w trupiarni, to lepiej wcale o tym nie myśleć, tylko jak gdyby nigdy nic robić swoje! Summer opanowała drżenie rąk i skupiła się na swoim niewdzięcznym zajęciu. Odcinek podłogi pomiędzy muszlą klozetową a ścianą był zawsze najgorszy.

I can't get nogood reaction. And Vve tried, and I've tried, and I've tried, and I've...

Skrzyp, skrzyp... Summer z wrażenia omal nie ugryzła się w język przy ostatnim, stłumionym już triedl Co to, do licha, za odgłosy? Znowu spojrzała niespokojnie na drzwi. Spojrzała oczywiście odruchowo, przestraszyła się oczywiście mimo woli... Już w chwilę później, biorąc wszystko na zdrowy rozum, zaczęła sama sobie robić w myślach wymówki. Co z tego, że jest noc, co z tego, że w starym domu przedpogrzebowym stojącym pośrodku sześćsetakrowego cmentarza tkwi sama, a nawet gorzej, w towarzystwie czwórki nieboszczyków? Przecież żaden nieboszczyk krzywdy jej nie zrobi, a w duchy, do licha, nie wierzy!

Chcąc dodać sobie otuchy, powiedziała na głos sama do siebie:

- Spoko, Summer, nic ci nie grozi, poza tobą w tym pioruńskim miejscu nie ma żywego ducha!

„Tfu, nie ma po prostu nikogo, oto właściwe słowo” - dodała już znowu w myślach i skrzywiła się smętnie, dochodząc do wniosku, że wcale nie czuje się lepiej ani pewniej. Lepiej czułaby się zapewne, gdyby jednak ktoś - byle nie „żywy duch” - z nią tu był!

Uporawszy się z trzecią i ostatnią kabiną, Summer w wes­tchnieniem ulgi dźwignęła się z klęczek i cisnęła szczotkę do szorowania do stojącego nie opodal plastykowego wiadra. Jej narzędzie pracy wylądowało tam z głośnym łupnięciem, prze­raźliwie głośnym w panującej wokół ciszy. Summer aż drgnęła pod wpływem nagłego hałasu. Chociaż cisza... Tak, ta cisza była chyba gorsza od łoskotu tysięcy szczotek i wiader, cisza i ciemność... Summer miała nieodparte wrażenie, że w ciemności i ciszy przedpogrzebowego przybytku jest obserwowana przez tysiąc niewidzialnych oczu i podsłuchiwana przez tysiąc niewidzialnych uszu.

A niech tam! I can't get nooo... - wychrypiała podrażnionym przez lizol gardłem dla dodania sobie odwagi. Nie poskutkowało. Czuła się wciąż tak samo niepewnie, dała więc spokój z Rolling Stonesami. Pomyślała, że może ich muzyka jest zbyt mało świątobliwa jak na dom naznaczony majestatem śmierci i że to właśnie ona drażni duchy...

Drażni duchy? No nie, przecież to absurd, jakie znów duchy? Czy dorosła trzydziestosześcioletnia kobieta po nielichych życiowych przejściach - śmierć ojca, klapa w karierze, krach w małżeństwie - może się jeszcze bać duchów niczym jakaś siu - siumajtka? No, może czy nie? A jeśli...

Il there's something strange in your neighborhood... - przy­pomniała sobie filmową piosenkę z „Pogromców duchów” i uśmiechnęła się cierpko. Może raczej to powinna sobie zaśpiewać dla odwagi? A może nie? W końcu umowa z firmą braci Harmon stanowiła między innymi, że pracownicy zatrudnieni przy usługach porządkowych zachowają podczas wypełniania obowiązków służbowych powagę należną specyficznemu miejscu, jakim jest zakład pogrzebowy. Nawet walkmanów nie wolno im było zabierać ze sobą do roboty, nie mówiąc o radiach czy magnetofonach, a tym bardziej o wyśpiewywaniu. Jeśli Summer, jako bądź co bądź szefowa firmy „Daisy Fresh”, złamała tę żelazną zasadę, to chyba tylko dlatego, że padała na nos i potrzebowała jakiegoś bodźca, by doprowadzić pracę do pomyślnego końca.

„Szefowa firmy, jak to pięknie brzmi!” - pomyślała, przywo­łując na twarz autoironiczny uśmieszek. W firmowym fartuchu sprzątaczki, spocona jak mysz, z fryzurą w koszmarnym nieładzie i z żółtym plastykowym wiadrem w ręku... Gdyby jeszcze teraz zaczęła z nim uciekać przed wyimaginowanymi duchami przez obszerny dom pogrzebowy braci Harmon i rozległy cmentarz, wrzeszcząc: „Pomocy!” - niechybnie straciłaby resztki szefowskiej godności.

Nigdy! Szacunek dla siebie samej nakazał Summer natychmiast opanować lęk. Obawa przed ośmieszeniem się we własnych oczach poskutkowała lepiej niż zawadiackie wyśpiewywanie piosenek. Nareszcie się uspokoiła. Wyprostowała się godnie, jak przystało na właścicielkę firmy. Zdjęła gumowe rękawiczki i w ślad za szczotką cisnęła je do wiadra... Była postawną, dobrze zbudowaną szatynką. Miała piwne oczy i metr siedemdziesiąt trzy wzrostu. I kiedyś miała jeszcze wypielęgnowane dłonie, i paznokcie zawsze starannie polakierowane, ale to było dawno temu, nie warto nawet wspominać i absolutnie nie warto żałować, bo co znaczą czyściutkie rączki, jeśli życie ma się ogólnie zapaprane? W tej chwili z manikiurem było znacznie gorzej, ale z życiem przynajmniej - bez porównania lepiej!

Summer rozmasowała sobie krzyż i przeciągnęła się. Owszem, zarwała noc i urobiła swoje nieszczęsne ręce po łokcie, ale wywiązała się bez zarzutu ze zobowiązań wobec braci Harmon. Firma „Daisy Fresh - usługi porządkowe” dzięki jej samozaparciu znów solidnie wypełniła zlecenie. Jak zawsze solidnie, bez względu na okoliczności. Właśnie solidność była tym, co pozwalało „Daisy Fresh” od sześciu lat utrzymywać się w biznesie, kiedy podobne małe firmy usługowe najczęściej zaprzestawały działalności już po paru miesiącach.

Summer wzięła swoje wiadro z przyborami i środkami czysz­czącymi, i podeszła do drzwi. Z ręką na klamce obrzuciła jeszcze wysprzątaną toaletę ostatnim, taksującym spojrzeniem. Wszystko było jak trzeba. Kafelki na ścianach i posadzce lśniły, armatura błyszczała, lustro połyskiwało krystaliczną czystością. Aseptyczność sedesów poświadczała papierowa taśma z nadrukiem ZDEZYNFEKOWANO, opasująca klapy. Na półeczce nad umywalką w niewielkim szklanym wazoniku znajdo­wał się, jak zawsze, znak firmy „Daisy Fresh”* - autentyczna świeża stokrotka. Zapach lizolu drażnił wprawdzie nozdrza, ale do rana powinien ulotnić się na tyle, by pracownicy i klienci zakładu pogrzebowego braci Harmon mogli się przekonać, że „Daisy Fresh” naprawdę sprząta solidnie i fachowo.

Z uśmiechem satysfakcji na ustach Summer otworzyła drzwi i wyszła. Wcisnęła umieszczony na zewnątrz przełącznik, gasząc światło w toalecie. Długi, wąski, wyłożony grubym, tłumiącym całkowicie odgłos kroków chodnikiem korytarz, w jakim się znalazła, przebiegał wzdłuż budynku na jego tyłach, prostopadle do szerokiego, reprezentacyjnego frontowego hallu. Z hallu wchodziło się do pomieszczeń, w których wystawiane były trumny i gdzie żałobnicy żegnali się uroczyście ze swoimi zmarłymi. Z korytarza - na lewo do toalet, a na prawo do pracowni balsamowania zwłok. Drzwi na wprost prowadziły na zewnątrz budynku, prosto na parking. Były na głucho zamknięte, rzut oka wystarczył Summer, by się co do tego upewnić.

W korytarzu paliło się przyćmione światło, natomiast reszta budynku tonęła w nieprzeniknionym mroku. Bracia Harmon rygorystycznie oszczędzali na energii elektrycznej. Mikę Chaney, ich administrator, każdorazowo przypominał sprzątającym z firmy „Daisy Fresh”, by w czasie pracy nie włączać więcej żarówek, niż jest to niezbędnie potrzebne. Summer wymagała od swoich ludzi skrupulatnego przestrzegania dyrektyw zleceniodawców. Wymagała też od nich przestrzegania własnej dyrektywy, nakazującej zrobienie po zakończeniu pracy kontrolnego obchodu pomieszczeń. Tak na wszelki wypadek, by nie zdarzyła się gafa w rodzaju pozostawienia ścierki do kurzu na którymś z katafalków.

Jako osoba solidna i konsekwentna, sama również postanowiła zrobić obchód budynku, choć z uwagi na zmęczenie i późną porę czuła wielką pokusę, żeby go sobie darować. Dom przedpogrzebowy braci Harmon wypełniała ciemność i cisza.

Jedynym słyszalnym odgłosem był monotonny szmer klimatyzacji. Znając dbałość właścicieli o oszczędzanie prądu, Sum - mer zdziwiła się nawet, że nie wyłączono jej na noc. Czerwcowe noce w przytulonym do stóp Appalachów miasteczku Murfreesboro w stanie Tennessee ze względu na bliskość gór nie były aż tak upalne, by istniała konieczność chłodzenia pomieszczeń. Ale może w branży pogrzebowej...

Uświadomiwszy sobie, gdzie jest, Summer wzdrygnęła się. No tak, zwłokom potrzebny jest chłód, bracia Harmon nie mogą oszczędzać na klimatyzacji, to oczywiste. Zamiast się nie­potrzebnie zastanawiać nad tak prostą sprawą, powinna szybko zrobić to, co jej jeszcze zostało do zrobienia, i jeszcze szybciej sobie stąd pójść!

Skierowała się do głównego hallu, by zapalić tam światło. Dopiero gdy rozbłysnął masywny, ozdobny żyrandol, wróciła do korytarza na tyłach, by tam z kolei światło zgasić. Za nic na świecie nie odważyłaby się wykonać tych dwóch działań w odwrotnej kolejności. Oszczędziłaby sobie wprawdzie biegania tam i z powrotem, ale musiałaby przejść po ciemku z głębi budynku przez cały rozległy hall, gdyż włącznik światła znajdował się dopiero przy drzwiach frontowych. Brrr...

Starając się zapomnieć o piosence z „Pogromców duchów” i dziwnym poskrzypywaniu, jakie słyszała sprzątając toaletę, zgromadziła przy głównym wyjściu z budynku swoje rzeczy - torebkę, odkurzacz i wiadro, po czym ruszyła na finalny obchód wysprzątanych pomieszczeń. Szła z duszą na ramieniu. Miała wrażenie, że klimatyzacja pracuje dziwnie głośno. Stłumiony szum przeradzał się w jej uszach - choć może tylko w jej wyobraźni? - w groźny pomruk, który w każdej chwili mógł przejść w straszliwy ryk jakiejś tajemniczej bestii...

„No, nie! Za dużo naoglądałam się ostatnio filmów Stephena Kinga!” - uczyniła sobie w myślach wymówkę i skupiła się na tym, na czym powinna. Żadnych zapomnianych ścierek, żadnych przeoczonych śmieci czy papierków? Żadnych! Ani śladu brudu, wszędzie wzorowa czystość. I upojny, aż z lekka duszący zapach kwiatów w wieńcach i wiązankach u stóp katafalków, na których w eleganckich ubraniach i ozdobnych, wy­ściełanych atłasem trumnach spoczywali zmarli, oczekujący na jutrzejszy pochówek.

„A gdyby tak nagle powstawali z tych trumien? Jakby zechcieli odtworzyć na żywo scenariusz »Nocy żywych trupów« i zmusić mnie do wystąpienia w jednej z ról? W roli ofiary, ma się rozumieć... Nie, co też mi przychodzi do głowy! Bez przesady z tym Stephenem Kingiem. Filmy to filmy, książki to książki, a życie to życie. Jeśli nawet bywa horrorem czy koszmarem, to nie z powodu duchów, upiorów, wampirów czy innych potępieńców. Bez przesady z tym Kingiem! Ale gdyby tak nagle ci umarli...”

Na przemian to rojąc rozmaite straszliwe sytuacje, to czyniąc sobie z tego powodu wymówki, Summer obeszła, a prawdę powiedziawszy, obiegła, wszystkie pomieszczenia. Zgasiła światło w poprzecznym korytarzu na tyłach budynku i z ulgą wróciła do frontowych drzwi. Pozostało jej tylko otworzyć je, wyłączyć główny żyrandol, wyjść przed budynek, zamknąć drzwi za sobą i, uff, zmykać do domu! Pozostało jej tylko...

Ale dlaczego ta przeklęta klimatyzacja pracuje tak głośno? Dlaczego coraz głośniej? Ten pomruk, ten ryk... Nie! „Póki życia, już żadnych filmów Stephena Kinga!” - złożyła samej sobie solenną obietnicę. Jaki znów pomruk, czyj ryk, to przecież tylko zwykła aparatura, a nie żadna czająca się bestia...

Nie! To niemożliwe!!! Zerknąwszy od strony frontowego hallu w głąb budynku, Summer spostrzegła nikły, ale wyraźny odblask palącego się gdzieś światła. Cofnęła się niepewnym krokiem, spojrzała lękliwie w poprzeczny korytarz. Najpierw w jedną stronę, potem w drugą... Nie, to niemożliwe! Pracownia balsamowania zwłok! Metalowe drzwi tego najokropniejszego w całym budynku pomieszczenia były wprawdzie zamknięte, ale przez umieszczoną nad nimi wąską taflę grubego matowego szkła przesączał się stłumiony blask.

„No trudno, zapomniałam zgasić, Mikę Chaney jutro mnie za to zbeszta, cóż, jakoś się wytłumaczę, ale nie wejdę tam teraz, żeby nie wiem co!” - pomyślała Summer w pierwszej chwili. „Ale przecież...” - zaczęła się wahać. Przecież „Daisy Fresh” sprząta solidnie i fachowo, na tej firmie naprawdę można polegać, przecież dlatego działa i utrzymuje się na rynku od sześciu lat nie narzekając na brak klientów!

„Daisy Fresh - usługi porządkowe”, symbol nowych, lepszych porządków w jej życiu. Fundament nowego życia, nowy sposób na życie. Jej firma, własna firma! Firma, której honor wymaga, żeby to przeklęte światło zostało zgaszone.

„Do licha, zgaszę je i tyle!” - postanowiła ostatecznie Sum - mer. Zacisnęła zęby i, miotając w myślach przekleństwa na swoje niesolidne przeciwnice, przez które musiała sprzątać w trupiarni sama, na Stephena Kinga i nawet na szacownych, ale przesadnie oszczędnych braci Harmon, skierowała się ku drzwiom z sinoszarego metalu.

„Zwłoki są przecież pod prześcieradłem!” - próbowała sobie tłumaczyć, choć wiedziała, że to wątpliwe pocieszenie. Podeszła do drzwi, chwyciła drżącą ręką za klamkę, otworzyła. Logicznie rzecz biorąc, kontakt powinien być tuż przy wejściu, ale jakimś dziwnym trafem umieszczono go o dobre półtora metra od futryny, na lewo. Zrobiła krok w tamtą stronę. Miała przed sobą metalowy stół na kółkach, na którym pod prześcieradłem...

Masywne drzwi przymknęły się pod własnym ciężarem. Summer odruchowo odwróciła się, słysząc ich lekki metaliczny skrzyp i trzask. Na prawo od wejścia, pod przeciwległą ścianą, stał drugi stół, który przedtem był pusty. Był pusty, z całą pewnością był pusty, kiedy Summer sprzątała pracownię! Ale teraz...

Teraz leżał na nim na plecach nagi mężczyzna! Nie. Teraz leżał na nim na plecach trup nagiego mężczyzny!

Summer poczuła, że żołądek podchodzi jej do gardła, a włosy stają dęba na głowie. Trup, niczym nie osłonięty męski trup, bez ubrania, bez pogrzebowej charakteryzacji. Taki straszny. Taki... ohydny!

Cały posiniaczony, pokiereszowany, twarz, tors... Pewnie ofiara wypadku. Ludzie Harmonów - Czy może faceci z pogotowia - musieli go tu przywieźć, kiedy sprzątała w toalecie - przywieźli, wnieśli i zostawili, słyszała przecież jakieś odgłosy, to pewnie było wtedy, przywieźli w środku nocy świeże zwłoki... Zostawili je nawet ich nie zakrywając, i poszli sobie. I nie zgasili światła, oto jedyne rozsądne wyjaśnienie. Przywieźli i odjechali. I nie powiadomili jej o niczym, bo nie przypuszczali, że o takiej porze jeszcze tu jest, a do ubikacji nie wchodzili.

Rozmyślając gorączkowo Summer czuła, że drżą jej nogi i że robi jej się niedobrze. Z obrzydzenia? Ze strachu?

No nie, co to, to nie! Jak rozsądny żywy człowiek może się bać trupa, cóż mógłby jej zrobić ten martwy nieszczęśnik, śmierć odebrała mu przecież wszelkie możliwości działania... A jej na szczęście nie, więc zamiast trząść się tutaj bez sensu powinna czym prędzej zgasić to przeklęte światło, wyjść z tej przeklętej trupiarni, wrócić do domu, wyspać się, wylać z roboty te dwie przeklęte sprzątaczki, a właściwie partaczki, specjalistki od nawalania, zwerbować nowy zespół... Nie, dwa zespoły, ten drugi rezerwowy! Żeby już nigdy więcej tak się nie zdarzyło, że będzie sama w środku nocy sprzątać w zakładzie pogrzebowym!

Opanowawszy nieco najwyższym wysiłkiem woli roztrzęsione nogi i nerwy, Summer podeszła do kontaktu i zgasiła światło. Pracownię balsamowania zwłok wypełniła ciemność, cokolwiek tylko rozjaśniona odblaskiem światła z hallu, przesączającego się przez matową szybę umieszczoną ponad drzwiami. Summer podeszła do wyjścia, z ulgą ujęła za klamkę. I nagle...

Nagle usłyszała jakiś ściszony dźwięk, szmer, jakby tam z tyłu, za nią, coś się delikatnie poruszyło! Na myśl, że to umarły poruszył się na marach, sama zamarła z przerażenia. Nie, nie, to niemożliwe, nic nie słyszała, na pewno jej się zdawało, jakieś głupie urojenie! Wszystko przez tutejszy nastrój, przez grobową ciszę dookoła, człowiek robi się przeczulony, ale już dosyć tego dobrego, dzięki Bogu, najwyższy czas zmykać do domu!

Otworzyła drzwi. I nie wiadomo po jakie licho, zamiast patrzeć prosto przed siebie, na odchodnym zerknęła jeszcze przez ramię do tyłu. I osłupiała! Na jej oczach martwy mężczyzna poruszył lewą nogą. Zgiął ją lekko w kolanie, uniósł o dobre trzy cale ponad blat stołu i z powrotem opuścił. Widziała to mimo półmroku. I wyraźnie usłyszała głuchy odgłos ciała uderzającego o metal.

W panice rzuciła się do ucieczki...

ROZDZIAŁ 3

Dopiero dopadłszy frontowych drzwi, Summer zatrzymała się i zaczęła rozsądnie myśleć. Tylko bez histerii! To przecież żywy człowiek, a nie żaden tam wydumany „żywy trup”! Ktoś za sprawą fatalnej pomyłki przedwcześnie uznał go za zmarłego, a ona ma teraz szansę, ba, obowiązek, naprawić ten błąd, zanim fachowcy od Harmonów żywcem zabalsamują pokiereszowanego nieszczęśnika. Musi mu pomóc, tylko jak? Wezwać policję? Wezwać pogotowie? A może zadzwonić do Mike'a Chaneya i ściągnąć go tutaj prosto z łóżka? Niech sam rozpatrzy się w sytuacji i zdecyduje, co robić.

Summer już miała zamiar iść do telefonu, który znajdował się w biurze Chaneya, pierwsze drzwi na prawo od głównego wejścia, kiedy zaczęła się wahać. Może to, co zauważyła, było tylko efektem jakiegoś pośmiertnego skurczu mięśni u tamtego człowieka? Może to całkiem typowe, może zawsze tak jest? W końcu przecież nie zna się na umarlakach, w zakładzie pogrzebowym tylko sprząta... Narobi niepotrzebnego zamieszania, a Mikę po prostu ją wyśmieje. I jeszcze się wścieknie, że zamiast wykonać zleconą robotę wieczorem, jak powinna, pokutuje tu po nocy i na dodatek zakłóca mu sen? To przecież najlepszy klient „Daisy Fresh”, lepiej z nim nie zadzierać... I lepiej się nie przyznawać, że taka z niej szefowa, co to nie umie zorganizować sobie odpowiednich ludzi do pracy w odpowiednim czasie, tylko sama haruje po godzinach, żeby kompletnie nie zawalić sprawy. Reputacja firmy ucierpi. Jej firmy... Fakt, ale przecież tamten facet z wypadku ma o wiele więcej do stracenia od niej i „Daisy Fresh”! Bez pomocy do rana może jak nic wyzionąć ducha. Pomyłki już nie będzie, błędnie stwierdzony fakt zgonu stanie się faktem autentycznym. A ona? Ona weźmie swoje wiadro, torebkę, odkurzacz i jak gdyby nigdy nic pojedzie sobie do domu... Ale czy zdoła zachować spokój sumienia?

„Do licha, co robić? A może... - Summer wzdrygnęła się ze strachu i obrzydzenia, jednak nie była w stanie uwolnić się od przytłaczającego poczucia moralnego przymusu ani odmówić własnemu rozumowaniu bezlitosnej logiki -... może zajrzeć jeszcze raz do tej przeklętej pracowni, upewnić się co do sytuacji i wtedy już konkretnie zadziałać?”

Zajrzeć? Tam? Bez przesady, przecież jej serce tego nie wy­trzyma, już teraz kołacze i miota się w piersi jak oszalałe, a za tamtymi drzwiami wyskoczy pewnie gardłem i rozpadnie się na kawałki. Zamiast jednego będzie dwójka, nie, w sumie trójka nieboszczyków do zabalsamowania na jutro!

„Spokojnie, tylko spokojnie, bez histerii!” - Summer zaczęła w myśli komenderować sama sobą.

Przecież przetrzymała już w życiu niejedno - ostatnio nawet ośmiogodzinny przegląd filmów z Bruce'em Lee, na który zaciągnął ją pewien zbzikowany na punkcie kina i dalekowschodnich sztuk walki dentysta, co to niby miał być obiecującym kandydatem na osobistego amanta - więc przetrzyma i to powtórne wejście do trupiarni. Raz kozie śmierć, niech to będzie prawdziwe „wejście smoka”, klamka, drzwi, światło, stół pod ścianą, trup... Trup? Trup bez wątpienia: powieki zamknięte, twarz obrzmiała i blada, ostro kontrastująca z ciemnymi, krótko przystrzyżonymi włosami, tors atletyczny, ale całkowicie nieruchomy, ani śladu oddechu, nogi bezwładne jak kłody... Trup, autentyczny trup mężczyzny poszkodowanego w wypadku, tu i tam sińce i okaleczenia, gdyby nie gęsty, ciemny zarost na całym ciele, pewnie byłoby ich widać jeszcze więcej. Trup, autentyczny trup!

No, oczywiście, że nie żaden idiotyczny zombie, który miałby się nagle zerwać z tego metalowego blatu i, wybałuszając szkliste oczy, capnąć ją lodowatymi rękoma i zamknąć w śmier­telnych objęciach! Do licha, takie bzdurne historie zdarzają się tylko w filmach, dorosła i w miarę rozgarnięta baba powinna o tym wiedzieć i śmiać się z tego, cha, cha, cha...

W istocie Summer wcale nie było do śmiechu. Na planie tego akurat filmu brakowało kamerzystów, oświetlaczy i reżysera... Scenariusz też wyglądał na kompletną improwizację... Do happy endu musiała doprowadzić sama. Do licha, nie mogła przecież liczyć na to, że partner jej w czymś dopomoże!

Skoro jest martwy... To znaczy na dziewięćdziesiąt dziewięć procent jest martwy, żeby było sto procent, powinna do niego podejść i go dotknąć, żeby mogła być już całkiem pewna, tak namacalnie pewna, ona, Summer McAfee, uosobienie solidności i skrupulatności, przez całe życie niepoprawna perfekcjonistka... Boi się, trzęsie się ze strachu, ma mdłości z obrzydzenia, ale mimo wszystko podejdzie do nieboszczyka i sprawdzi mu puls, żeby nie mieć już żadnych wątpliwości... Taki charakter to czasami prawdziwe kalectwo. Choroba, na którą nie ma żadnego lekarstwa!

Summer zacisnęła zęby i zebrała się w sobie. Zsunęła but z lewej stopy i podparła nim drzwi, żeby się nie zatrzasnęły i po­zostały szeroko otwarte. Podeszła do stołu z nieboszczykiem. Za­uważyła pod metalowym blatem rząd wąskich szufladek, jedna z nich była lekko wysunięta, w jej wyściełanym jasnozielonym płótnem wnętrzu coś połyskiwało, instrumenty używane przez preparatorów, do czego, lepiej nawet nie myśleć... Po co myśleć, o tym czy o czymkolwiek, trzeba tylko podejść i sprawdzić puls, nic więcej, tylko puls, wziąć umarlaka za rękę...

Nie! Na samą myśl można popuścić w majtki ze strachu. Wziąć go za rękę? Nigdy! Do diabła z pulsem, za nic czegoś takiego nie zrobi, najwyżej dotknie umarlaka jednym palcem, przekona się, czy jest zimny, jeśli zimny, znaczy, że martwy, tylko dotknie jego ręki, jednym paluszkiem, tylko go lekko do...

- Nie!!!

Zanim Summer zdążyła wyciągniętą przed siebie dłonią skontrolować temperaturę ciała leżącego na stole do balsamowania zwłok mężczyzny, on chwycił ją błyskawicznym ruchem za nadgarstek i przyciągnął do siebie. Niesamowity horror w stylu Stephena Kinga stał się rzeczywistością! Koszmarną rzeczywi­stością... żywy trup boleśnie wykręcił Summer rękę do tyłu, za plecy. Owłosione, posiniaczone ramię oplótł jej wokół szyi.

Nie!!! - Zdławiona morderczym uściskiem i jadowitym wy­ziewem śmierci, jaki bił od niesamowitego prześladowcy, Summer próbowała mimo wszystko krzyczeć.

Milcz, kretynko, bo cię uciszę raz na zawsze! - syknął jej prosto w ucho.

Trup nie tylko żywy, ale i mówiący, miotający pogróżki i obel­gi! Czy którykolwiek scenarzysta horrorów mógłby wymyślić coś bardziej makabrycznego?

Napastnik, jeszcze przed chwilą całkowicie, zdawałoby się, bezwładny, trzymał Summer z niezwykłą wprost siłą, niczym w kleszczach. Odwrócona do niego plecami, musiała przeginać się w krzyżu do tyłu i stawać na czubkach palców, by spazmatycznie zaczerpnąć choć odrobinę powietrza. Bolała ją wykręcona ręka, ramię prześladowcy dławiło jej gardło, serce biło jak młotem, a w oczach robiło się ciemno. Bała się, że za chwilę zemdleje i wtedy już z całą pewnością nie zdoła się obronić ani nawet ubłagać napastnika o litość.

Nie czekając, aż będzie za późno, zaczęła błagać od razu, stłumionym, zduszonym półszeptem:

- Nie rób mi krzywdy, proszę!

Nie rozluźnił uścisku. Przez dłuższą chwilę dyszał chrapliwie, aż w końcu warknął:

- Gadaj, ilu ich jest!

Summer dusiła się. W instynktownym odruchu samoobrony wbiła paznokcie wolnej dłoni w przedramię tajemniczego drę­czyciela.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin