Ursula K. Le Guin - Hain 06 - Wydziedziczeni.pdf

(1094 KB) Pobierz
URSULA K
RSULA K. L
K. L E G
G UIN
UIN
WYDZIEDZICZENI
P RZEŁOŻYŁ
Ł UKASZ
UKASZ N
N ICPAN
ICPAN
U RSULA
RZEŁOŻYŁ Ł
Pochylił się na fotelu i potarł boleśnie czoło.
- Posłuchaj - rzekł - muszę ci wytłumaczyć, po co do was przybyłem, po co w
ogóle przyjechałem na ten świat. Przybyłem tu dla idei. Z powodu idei. Aby się jej
uczyć, żeby jej uczyć, by się nią dzielić. Widzisz, my na Anarres odcięliśmy się od
pozostałych światów. Nie rozmawiamy z innymi ludźmi, z resztą ludzkości. Tam nie
mógłbym ukończyć mojej pracy. A choćbym i mógł, oni jej nie chcieli, nie widzieli z
niej pożytku. Przybyłem więc tutaj. Tu znajduję to, czego mi potrzeba: rozmowy,
dzielenie się przemyśleniami, doświadczenia w Laboratoriach Badań nad Światłem,
dowodząc czegoś, co nie było ich celem, księgi teorii względności z obcego świata -
bodziec, jakiego mi brakowało. Tak więc doprowadziłem wreszcie mą pracę do
końca. Nie jest jeszcze spisana, mam już jednak równania, ogólny zarys, jest w
gruncie rzeczy gotowa.
Ale dla mnie ważne są nie tylko idee w mojej głowie. Moje społeczeństwo to
także idea. Ona mnie stworzyła. Idea wolności, przemiany, ludzkiej solidarności,
idea wzniosła. Byłem przeraźliwie głupi, ale przecież dostrzegłem wreszcie, że
poświęcając się jednej - fizyce - zdradzam drugą. Pozwalam, żeby posiadacze kupili
ode mnie prawdę.
Rozdział pierwszy
Anarres - Urras
Wznosił się tam mur. Nie wyglądał imponująco. Zbudowano go z nie
ociosanych głazów, byle jak spojonych zaprawą; człowiek dorosły mógł spojrzeć
ponad jego szczytem i nawet dziecko mogło się nań wspiąć. W miejscu przecięcia z
drogą - zamiast otwierać się bramą - zniżał się do czystej geometrii, linii, idei granicy.
Lecz była to idea realna. Ważna. Od siedmiu pokoleń nie było na tym świecie
niczego ważniejszego nad ten mur.
Był dwuznaczny i dwulicy jak wszystkie mury. Co znajdowało się wewnątrz,
a co na zewnątrz muru, zależało od tego, z której patrzyło się strony.
Oglądany z jednej, opasywał sześćdziesiąt akrów nagiego ugoru zwanego
Portem Anarres. Stało tam kilka olbrzymich suwnic bramowych, wyrzutnia rakiet,
trzy magazyny, garaż dla ciężarówek i noclegownia. Noclegownia sprawiała solidne,
posępne i przygnębiające wrażenie; nie tonęła w ogrodach, nie bawiły się wokół niej
dzieci; nikt w niej najwyraźniej nie mieszkał na stałe, ani nawet nie zatrzymywał się
na dłużej. Była to w gruncie rzeczy kwarantanna. Mur odgradzał nie tylko
lądowisko, ale i przybyłe z przestrzeni kosmicznej statki, ludzi, którzy na nich
przylecieli, światy, z których przybywali, a także resztę kosmosu. Mur opasywał
wszechświat, Anarres była poza murem, na wolności.
Oglądany z przeciwnej strony, mur opasywał Anarres; otaczał całą planetę -
wielką kolonię karną, odciętą od innych światów, od innych ludzi, poddaną
kwarantannie.
Drogą ku lądowisku zbliżała się gromada ludzi, inna skupiła się już w
miejscu, w którym droga przecinała mur.
Ludzie przychodzili tu często z pobliskiego miasta Abbenay w nadziei
ujrzenia statku kosmicznego, bądź tylko by zobaczyć mur. Ostatecznie był to jedyny
graniczny mur w ich świecie. Nigdzie indziej nie mieliby okazji oglądać tablicy z
napisem ”Wstęp wzbroniony.” Mur przyciągał szczególnie młodych. Gromadzili się
pod nim, przesiadywali na jego koronie. Można się było pogapić na brygady
wyładowujące pod magazynami skrzynie z ciężarówek gąsienicowych. Można się
było natknąć na frachtowiec na płycie wyrzutni. Frachtowce lądowały na Anarres
tylko osiem razy w roku; nikomu prócz zatrudnionych w Porcie syndyków ich
przybycia nie zapowiadano, więc gdy gapie mieli dość szczęścia, by na takie
wydarzenie trafić, byli zrazu bardzo podnieceni. Oto siedzieli na murze, a w oddali
tkwiła na lądowisku ona - masywna, czarna wieża wśród krzątaniny jezdnych
dźwigów. A potem zjawiła się jakaś kobieta z ochrony magazynów i
oświadczyła:”Zamykamy na dzisiaj, bracia”. Nosiła opaskę Defensywy - widok
równie rzadki, co widok statku kosmicznego. Wzbudziło to dreszcz emocji. Choć
wygłosiła swe oświadczenie tonem łagodnym, nie podlegało ono dyskusji. Była
drużynową i gdyby się jej sprzeciwiono, otrzymałaby wsparcie od swojej drużyny. I
tak zresztą nie było na co patrzeć. Obcy - przybysze z innych światów - nie wychylali
nosów ze statku. Żadne widowisko.
Równie mało zajmujące było ono i dla oddziału Defensywy. Jego drużynowej
marzyło się czasem, żeby ktoś choć spróbował przeleźć przez mur albo członek obcej
załogi wyskoczył ze statku, albo żeby jakieś dziecko z Abbenay spróbowało podejść
do frachtowca, aby go sobie obejrzeć z bliska. Lecz nic takiego się nigdy nie zdarzyło.
W ogóle nic się nigdy nie zdarzało. Gdy się więc zdarzyło, nie była na to
przygotowana.
Kapitan frachtowca Czujny zwrócił się do niej z pytaniem:
- Czy temu tłumowi chodzi o mój statek?
Drużynowa spojrzała we wskazanym kierunku i stwierdziła, że przy bramie
zgromadził się istotnie prawdziwy tłum - ze sto, jeśli nie więcej osób. Stali tam, po
prostu stali - jak ludzie podczas Głodu na stacjach towarowych. Przestraszyła się.
- Nie. Oni, tego, protestują - wyjaśniała powoli swoim ubogim ajońskim. -
Protestują, tego, no wiesz. Pasażer?
- Chcesz powiedzieć, że przyszli tu z powodu tego drania, którego mamy stąd
wywieźć? Mają zamiar spróbować zatrzymać jego czy nas?
Słowo ”drań”, nieprzetłumaczalne na jej język, nic dla drużynowej nie
znaczyło, wzięła je za obcą nazwę swojego narodu, nie spodobało jej się jednak jego
brzmienie - ani ton głosu kapitana, ani sam kapitan.
- Mógłbyś pilnować swego nosa? - zapytała krótko.
- Jasne, do cholery. Pośpieszcie się tylko z wyładunkiem reszty towaru. I
dawajcie mi na pokład tego drania. Nam byle banda Oddich krzywdy nie zrobi.
Poklepał rzecz, którą nosił u pasa - metalowy przedmiot podobny do
zdeformowanego członka - i spojrzał pobłażliwie na nie uzbrojoną kobietę.
Drużynowa zerknęła chłodno na falliczny przedmiot; wiedziała, że to broń.
- Załadunek zakończymy o 14 - oświadczyła. - Dopilnuj, żeby załoga nie
opuszczała pokładu. Start o 14.40. Jeśli będziecie potrzebowali pomocy, dajcie znać
na Wieżę.
Oddaliła się, nim zdążył się odciąć. Gniew wzmógł jej stanowczość wobec
swojej drużyny i tłumu.
- Zejść mi z drogi - rozkazała, zbliżywszy się do muru. - Nadjeżdżają
ciężarówki, jeszcze się komu co stanie. Na bok!
Mężczyźni i kobiety z tłumu wdali się z nią w dyskusję, spierali się też między
sobą. Dalej przechodzili przez drogę, a niektórzy zapuścili się nawet poza obręb
muru. Mimo to oczyścili w końcu jako tako drogę. Jeśli drużynowej brakowało
doświadczenia w panowaniu nad tłumem, im brakowało doświadczenia w byciu
nim.
Członkowie społeczeństwa - a nie cząstki kolektywu - nie ulegali zbiorowym
emocjom; uczuć było wśród nich tyle, ile osób. Nie nawykli ponadto do tak
stanowczych poleceń, nie nabyli też zwyczaju sprzeciwiania się im. Ich brak
doświadczenia ocalił pasażerowi życie.
Niektórzy z nich przybyli tam z zamiarem zabicia zdrajcy. Inni - aby zapobiec
Zgłoś jeśli naruszono regulamin