Robert Silverberg - Autostrada w mrok.rtf

(667 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl

ROBERT SILVERBERG

 

 

 

Autostrada w mrok

 

(Przełożyła: Anna Minczewska-Przeczek)

 

 

SCAN-dal


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

TAJEMNY GOŚĆ

 


1

 

Była to moja pierwsza podróż i miała ona mnie, który byłem nikim, absolutnie nikim - uczynić kimś.

Choć byłem nikim, ośmielałem się patrzeć na mi­liony światów - i współczuć im. Rozciągały się wszę­dzie wokół mnie, hucząc na swoich nocnych szla­kach. Każdy z nich ufał, iż w istocie dokądś zmierza. I każdy oczywiście mylił się, ponieważ światy nie zdążają donikąd, kręcą się tylko w kółko, w kółko i w kółko, patetyczne małpy na sznurkach, spętane na zawsze w jednym miejscu. Wydawało się, że są w ruchu, tak, ale w rzeczywistości trwały w miejscu. I ja, który wpatrywałem się w światy Kosmosu i przepełniało mnie współuczucie dla nich, wiedziałem, że choć pozornie tkwię nieruchomo - poruszam się jednak. Znajdowałem się wszak na pokładzie statku kosmicznego, statku Służby Zaopatrzenia, który po­chłaniał lata świetlne z szybkością tak nieprawdo­podobnie wielką, iż mogło się wydawać, że w ogóle się nie porusza.

Byłem bardzo młody. Moim statkiem, zarówno wówczas, jak i teraz, był Miecz Oriona, dążący z Kansas Four przez Cul-de-Sac, Strappado, Mangan's Bitch i wiele innych światów po przyjętych orbitach. Była to moja pierwsza podróż - i to ja dowodziłem. Przez długi czas myślałem, że w tej podróży stracę duszę; teraz jednak wiem, że to, co zdarzyło się na pokładzie statku, nie było traceniem duszy, ale jej pozyskaniem. I, być może, było to zyskanie więcej niż jednej duszy.

 


2

 

Roacher myślał, że jestem łagodny. Mogłem go za to zabić; on jednak oczywiście i tak był martwy.

Kiedy wyruszasz w Niebiosa, musisz zrezygnować z życia. Co do mnie, wiem, co się w zamian dostaje, a i wy dowiecie się, jeśli wam na tym zależy; nie­uchronnie jednak trzeba zostawić za sobą wszystko to, co kiedykolwiek łączyło z życiem na lądzie: stajesz się czymś innym. Powiadamy, że oddaje się ciało i dostaje duszę. Oczywiście, można zatrzymać ciało, jeśli się chce. Większość chce. Nie jest to już jednak tak dobre, w tym znaczeniu, w jakim dobre jest ciało. Zamierzam właśnie opowiedzieć, jak to było w moim przypadku, w trakcie pierwszej podróży na pokładzie Miecza Oriona wiele lat temu.

Byłem najmłodszym oficerem, więc naturalnie zo­stałem kapitanem.

Dowódcę mianują podczas startu, zanim jeszcze jest się kimś. Próba ta jest przekleństwem; rzucają cię na głęboką wodę i jeżeli umiesz pływać, to nie toniesz; w przeciwnym razie idziesz na dno. Tacy topielcy wracają w specjalnych pojemnikach i są póź­niej przydatni jako przetwarzacze energii, ładowacze, konserwatorzy, przynieś-podaj-pozamiataj i temu podobni.

Tych, którzy nie toną, przeznacza się do innych zadań. Nikt się nie marnuje. Era Marnotrawstwa skończyła się dawno temu.

Trzeciego dnia wirtualnego od wyruszenia z Kan­sas Four Roacher powiedział mi, że jestem naj­łagodniejszym kapitanem, pod którym kiedykolwiek służył. A służył pod wieloma, bo Roacher wyruszył w Kosmos co najmniej dwieście lat temu, a może jeszcze wcześniej.

- Łagodność widać w pańskich oczach. Widzę ją też w sposobie, w jaki pochyla pan głowę.

Nie był to komplement.

- Możemy pana wysadzić w Ultima Thule - powiedział Roacher. - Nikt nie będzie miał panu tego za złe. Wtłoczymy pana do butli i odeślemy, a mie­szkańcy Ultima Thule złapią pana, zdekantują i za dwadzieścia czy pięćdziesiąt lat będzie można wrócić do Kansas Four. Może to najlepsze wyjście.

Roacher jest mały i wysuszony, ma brązową skórę i oczy, które lśnią purpurową luminescencją prze­strzeni. O światach, które widział, zapomniano tysiąc lat temu.

- Sam się zabutelkuj, Roacher - odparłem.

- Kapitanie, kapitanie! Proszę tego źle nie zro­zumieć. No, kapitanie, niech pan da nam odczuć swój ą łagodność. - Wyciągnął łapsko, usiłując pogła­skać mnie po twarzy. - Tylko troszeczkę, kapitanie, tylko troszeczkę!

- Usmażę twoją duszę i zjem ją na śniadanie, Roacher. To właśnie ta odrobina łagodności specjal­nie dla ciebie. Zabieraj się stąd, dobrze? Podłącz się do masztu i łyknij sobie wodoru. Idź już, idź.

- Urocze - odrzekł.

Odszedł jednak. Byłem w stanie mu zaszkodzić. Wiedział, że mogę, ponieważ jestem kapitanem. Wie­dział również, że tego nie zrobię; zawsze jednak istniała możliwość, że się myli. Kapitan może podjąć pewne działania i decyzje, ale nie musi. Członek załogi dowiaduje się o tym na własne ryzyko. Roacher wiedział o tym. Poza wszystkim niegdyś sam był kapitanem.

Było nas siedemnastu podczas tej podróży, stano­wiących załogę dziesięciokilometrowego statku typu Megaspore, w pełni wyposażonego we wszelkie aneksy, poszerzenia i możliwości wirtualne. Nieśliśmy pokaźny ładunek towarów uważanych wówczas za niezbędne dla odległych kolonii: układy scalone do odczytywania parowania, sztuczne inteligencje, węzły klimatyczne, gniazda wtykowe do matryc, urządzenia medicąues, banki kości, konwertery gleby, powłoki tranzystorowe, syntezatory skóry i organów wewnę­trznych, panele do oswajania dzikich zwierząt, zesta­wy wymiany genów, zapieczętowaną przesyłkę zmie­lonego piasku, niedozwoloną broń i tym podobne. Mieliśmy również pięćdziesiąt miliardów dolarów w formie balonów płynnej waluty do przekazów bank centralny-bank centralny. Dodatkowo istniał ładunek pasażerski w postaci siedmiu tysięcy kolonistów. Ośmiuset z nich było w stanie przejściowym, na­tomiast innych przechowywano w formie matryc do transplantacji ciała w świecie przeznaczenia. Innymi słowy - standardowy ładunek. Załoga była na pro­wizji, również jak zwykle, jeden procent od wartości faktury frachtu, dzielony na zwyczajowe działki. Ja miałem jedną pięćdziesiątą, to znaczy dwa procent zysku netto, w czym zawarta była premia za sta­nowisko kapitana; w innym przypadku miałbym jedną setną lub nawet mniej. Roacher miał jedną dziesiątą, a jego kumpel Bułgar jedną czternastą, chociaż nie byli nawet oficerami. Ukazuje to wartość starszeń­stwa w Służbie. Starszeństwo jest wszak tym samym co przetrwanie, a czemu by przetrwanie nie miało zostać nagrodzone? W czasie mojej ostatniej podróży wyciągnąłem dziewiętnastą działkę, więc teraz i tak mam więcej.

 


3

 

Nigdy nie widzieliście statku gwiezdnego. Prze­bywamy wyłącznie w Kosmosie; kiedy zbliżamy się do jakiegoś świata, miejscowe promy przylatują do nas, aby wyładować towar. Najbliższa odległość, na jaką zbliżamy się do powierzchni planety, wynosi milion długości statku. Troszeczkę bliżej - i zostalibyśmy odrzuceni ową straszliwą siłą, która emanuje ze światów.

Nie pragniemy jednak poruszania się po stałym lądzie. Jest to dla nas rzecz śmiertelnie niebez­pieczna. Gdybym teraz musiał stanąć na planecie, po spędzeniu większości życia w Kosmosie, w ciągu go­dziny umarłbym skroplony. Jest to koszmarny spo­sób umierania; czemu jednak miałbym kiedykolwiek wyjść na brzeg? Prawdopodobieństwo tego wciąż dla mnie istnieje, od mojej pierwszej podróży na Mieczu Oriona, ale od dawna o nim zapomniałem. To właśnie miałem na myśli, gdy wspomniałem o ko­nieczności oddania życia, kiedy się żegluje w prze­strzeni. Ale oczywiście istnieje również poczucie, że lądowanie nie ma nic wspólnego z pozostaniem przy życiu. Gdybyście mogli kiedykolwiek żeglować na gwiezdnym statku lub przynajmniej widzieli jeden z nich, zrozumielibyście, co mam na myśli. Nie mam do was pretensji, że jesteście, jacy jesteście.

Pozwólcie teraz zaprezentować sobie Miecz Orio­na, chociaż nigdy nie zobaczycie go takim, jakim ja go widzę.

Pierwszym, co rzuca się w oczy, jest światło promieniujące od statku. Bije od niego niesłychanie intensywny blask, przeszywający niebiosa jak dźwięk trąbki. Ta wielka jasność zarówno wyprzedza statek, jak i ciągnie się za nim. Przed statkiem widnieje luminescencyjny stożek jasności, rozdzierający próż­nię. Za sobą pojazd pozostawia fotoniczny kilwater tak intensywny, że można by go zebrać i zważyć. Przyczyną powstawania tego światła jest napęd gwiezdny: statek łyka przestrzeń, a światło jest jego wydaliną.

Pośród tej jasności moglibyście dostrzec dziesięciokilometrową szpilę. To właśnie Miecz Oriona. Jeden jego koniec jest zaostrzony, drugi zaś zawiera Oko, a przejście z końca na koniec wymagałoby kilku dni marszu przez wszystkie pomieszczenia. To świat sam w sobie. Szpila statku jest spłaszczona. Mo­glibyście z łatwością spacerować po zewnętrznej powierzchni, stanowiącej pokrywę górnego pokładu nazywanego Pokładem Grzbietowym. Podobnie wy­gląda sprawa z dolnym pokładem - Pokładem Brzu­sznym. Jeden nazywamy dolnym, drugi zaś górnym, chociaż kiedy się przebywa na zewnątrz, rozróżnianie to nie ma znaczenia. Pomiędzy nimi leżą pokłady: Załogi, Pasażerski, Cargo i Nawigacyjny. Zazwyczaj nie ma potrzeby przemieszczać się z jednego na dru­gi; pozostajemy na tym, do którego należymy. Silniki znajdują się w Oku. Tam również umieszczone są pomieszczenia kapitańskie.

Opisana powyżej szpila nie stanowi jednak całości statku. Czego nie można dostrzec, to aneksy, posze­rzenia i pomieszczenia wirtualne. Towarzyszą stat­kowi, owijając go siecią powikłanych struktur ze­wnętrznych. Znajdują się one jednak na niższym po­ziomie rzeczywistości, tak więc nie można ich dostrzec. Statek rozciąga się w przestrzeni, poszerza i wydłuża, mając w ten sposób dość miejsca na wszystko, co przewozi. W tych zewnętrznych stre­fach znajdują się części zamienne, zapasy paliwa, magazyny żywności i całe cargo. Jeżeli na statku są więźniowie, podróżują w aneksach. Jeśli podczas kursu przewiduje się napotkanie poważnych turbu­lencji prawdopodobieństwa, statek rozpościera znaj­dujące się w pomieszczeniach wirtualnych ramiona stabilizujące, gotowe do realnego zaistnienia. To wła­śnie są tajniki naszego zawodu. Przyjmijcie je na wiarę lub zignorujcie, jak wam się podoba; nie mają dla was żadnego znaczenia.

Zbudowanie statku trwa czterdzieści lat. Obecnie funkcjonuje ich dwieście siedemdziesiąt jeden, a wciąż powstają nowe. Stanowią jedyną więź pomię­dzy Światami Macierzystymi i ośmiuset dziewięć­dziesięcioma ośmioma Koloniami oraz kolonistami Kolonii. Od początku Służby zaginęły cztery statki - nikt nie wie, co się z nimi stało. Strata statku gwiezdnego jest najgorszą katastrofą, jaką mogę sobie wyobrazić. Ostatni taki przypadek miał miejsce sześćdziesiąt wirtualnych lat temu.

Statek gwiezdny nigdy nie powraca do świata, z którego został odpalony. Galaktyka jest na to zbyt wielka. Przebywa wciąż w podróży i nieustannie dąży przez Kosmos po nieskończonych, otwartych szla­kach.

Oto, jak wygląda służba w Zaopatrzeniu. Powrót byłby bezcelowy, ponieważ od rozpoczęcia podróży dzielą nas tysiące lat czasu ziemskiego. Żyjemy poza czasem. Musimy, ponieważ nie ma innego wyjścia. To jest nasze brzemię i nasz przywilej. Na tym polega służba.

 


4

 

Piątego wirtualnego dnia podróży poczułem nagle wewnętrzne ukłucie, szarpnięcie, delikatny sygnał, że coś jest nie w porządku. Uczucie to było ledwo zauważalne, prawie niepostrzegalne, jak osypanie się zerodowanych kamyków, które uświadamia istnienie pałaców i wież wielkiego zrujnowanego miasta, leżącego pod wzgórzem, na które się wspinasz. Jeśli nie oczekuje się takich sygnałów, można je prze­gapić. Ja jednak byłem na nie przygotowany. Prag­nąłem ich. Ogarnął mnie przedziwny rodzaj radości, gdy dostrzegłem ten przelotny sygnał zagrożenia.

Włączyłem informator i spytałem:

- Co to było za drganie na Pokładzie Pa­sażerskim?

Informator pojawił się w moim mózgu natych­miast, ostra szarozielona obecność w otoczce szem­rzącej muzyki.

- Nie jestem poinformowany o żadnym drganiu, kapitanie.

- Był tam jednak wyraźny wstrząs. Właśnie odbie­ram strumień danych.

- Doprawdy, kapitanie? Wypływ danych, kapi­tanie? - Informator wydawał się skonsternowany, brzmiał nieco protekcjonalnie. Rozśmieszyło mnie to. - Jakie działania mam podjąć, kapitanie?

Było to zachęcenie do odwrotu.

Informatorem na służbie był Henry Henry 49. Seria Henry przejawia pewien rodzaj wykrętnej niewinności, którą uważałem za obłudę. Są to jed­nakże bardzo zdolne informatory. Zastanawiałem się więc, czy prawidłowo odczytałem sygnał. Być może zbyt mocno pragnąłem, żeby coś się stało, cokolwiek by to miało być, co potwierdziłoby mój związek ze statkiem.

Na pokładzie statku gwiezdnego nigdy się nie ma poczucia ruchu czy jakiejkolwiek aktywności; płynie­my w ciszy wśród ciemności, uwięzieni we własnym oślepiającym świetle. Nic się nie porusza, całe uniwersum wydaje się martwe. Od momentu opusz­czenia Kansas Four miałem poczucie osądzającej mnie wielkiej ciszy. Czy w istocie byłem kapitanem tego statku? W porządku: niech więc poczuję ciężar odpowiedzialności.

Minęliśmy już Ultima Thule i nie było możliwości powrotu. Związani z bryłą światła, jaką był nasz statek, mkniemy przez Kosmos tydzień po wirtu­alnym tygodniu, póki nie osiągniemy pierwszego z naszych celów, którym jest Cul-de-Sac w Archipe­lagu Vainglory koło Spook Clusters. Tu, w otwartej wolnej przestrzeni musiałem zacząć dowodzić stat­kiem, by on nie zaczął rządzić mną.

- Panie kapitanie? - zwrócił się do mnie informator.

- Rozpocznij odbiór danych - rozkazałem. - Wszystkie wejścia z Pokładu Pasażerskiego z ostat­nich trzydziestu minut. Coś tam się poruszyło. Na­stąpił przepływ danych.

Wiedziałem, że mogę się mylić. Jednak pomyłka z przezorności jest, być może, naiwnością, ale nie grzechem. Wiedziałem, że na tym etapie podróży wszystko, co powiem czy zrobię, będzie się wyda­wało załodze Miecza Oriona naiwne. Cóż mogłem stracić, zarządzając powtórne sprawdzenie danych?

Byłem spragniony niespodzianek. Jakakolwiek nie­prawidłowość dostrzeżona przez Henry'ego Hen-ry'ego 49 byłaby dla mnie korzystna, natomiast jej brak - niczym złym.

- Przepraszam, kapitanie - zgłosił się po chwili Henry Henry 49 - żadnego drgnięcia tam nie było.

- Może przesadzam, nazywając to drganiem. Mo­że to była jakaś inna anomalia. Co na to powiesz, Henry Henry 49? - Zastanawiałem się, czy nie poniżam się zbytnio, dyskutując w ten sposób z informatorem. - Coś tam jednak wystąpiło. Jestem tego pewien. Oczywiście zakłócenie w przepływie danych. Anomalia, tak. I co teraz, Henry Henry 49?

- Tak, kapitanie. - Tak co?

- Zapis wykazuje zakłócenie, kapitanie. Pańska uwaga była bardzo trafna, kapitanie.

- Jedź dalej.

- Nie ma powodu do alarmu. Nieznaczny ruch metaboliczny, nic więcej . Jak zmiana pozycji podczas snu. - Ty sukinsynu, co ty wiesz o śnie? - W naj­wyższym stopniu niezwykłe, że zdołał pan dostrzec coś tak nieznacznego. Wyrazy uznania. Wszyscy pa­sażerowie w porządku, kapitanie.

- Bardzo dobrze - powiedziałem. - Wprowadź tę zmianę do dziennika pokładowego.

- Już wprowadzona, kapitanie - odparł informa­tor. - Czy mogę się odłączyć?

- Możesz - zezwoliłem.

Pulsowanie muzyki sygnalizującej jego obecność poczęło zanikać i wreszcie ucichło całkowicie. Mo­głem wyobrazić sobie wymuszony głupi uśmiech in­formatora, kiedy cichcem wymykał się w pokrętne głębie neuralnych przewodów statku. Pogardliwy software, nadęty lekceważeniem dla swego pseudo-szefa. Biedny kapitan, myślał zapewne, biedny, bez­nadziejnie głupi chłoptyś z tego kapitana. Pasażer kichnie, a on jest gotów zamknąć wszystkie grodzie.

Ostatecznie niech się podśmiewa, pomyślałem. Działałem właściwie i zapis to wykazywał.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin