Grisham John - Ominąć święta.rtf

(690 KB) Pobierz

JOHN GISHAM

OMINĄĆ ŚWIĘTA

(Przełożył: Jan Krasko)


ROZDZIAŁ 1

Poczekalnia była zapchana zmęczonymi podróżnymi, których większość tłoczyła się pod ścianami, ponieważ wszystkie znajdujące się tam plastikowe krzesła były od dawna zajęte. Każdy przylatujący i odlatujący samolot zabierał co najmniej stu pasażerów, tymczasem krzeseł było zaledwie kilkadziesiąt.

Zdawało się, że na wieczorny lot do Miami czeka tysiąc osób, ciepło opatulonych i obwieszonych podróżnymi torbami, zmęczonych i znużonych przebijaniem się przez zakorkowane ulice miasta i tłum w holu głównym oraz przejściem przez odprawę bagażową. Był wtorek przed Dniem Dziękczynienia, na wszystkich lotniskach najbardziej ruchliwy dzień roku. Potrącając się, tłocząc i przepychając w stronę wejścia, wielu z nich po raz setny zadawało sobie pytanie, dlaczego właściwie postanowili lecieć akurat tego dnia.

Powody były różne i w tej chwili zupełnie nieistotne. Jedni próbowali się uśmiechać, inni czytać, ale utrudniał im to ścisk i hałas. Jeszcze inni gapili się w podłogę i po prostu czekali. Stojący w pobliżu Święty Mikołaj, chudy i ciemnoskóry, irytował ich brzękliwym dźwiękiem dzwonka i świątecznymi życzeniami, które wygłaszał monotonnym basem.

Nadeszła mała, trzyosobowa rodzina. Spojrzeli na numer wejścia, zobaczyli kłębiący się tłum i przystanęli na końcu korytarza.

Córka była młoda i piękna. Miała na imię Blair i najwyraźniej tylko ona leciała do Miami. Rodzice nie. Wszyscy troje popatrzyli na zatłoczoną salę i tak jak pozostali podróżni zadali sobie w duchu pytanie, dlaczego właściwie wybrali akurat ten dzień.

Już nie płakali, przynajmniej ojciec i córka. Blair miała dwadzieścia trzy lata i chociaż właśnie skończyła studia - i to z niezłym wynikiem - nie była jeszcze gotowa do rozpoczęcia kariery zawodowej. Jeden z jej przyjaciół wyjechał do Afryki jako ochotnik Korpusu Pokoju i to podsunęło Blair pomysł, żeby poświęcić dwa lata życia na pomoc bliźnim. Skierowano ją do Peru, gdzie czekały małe peruwiańskie dzikuski: będzie je uczyć czytania i mieszkać w chatce bez kanalizacji, bez elektryczności i bez telefonu. Nie mogła się już doczekać, kiedy wreszcie rozpocznie podróż.

Miała lecieć do Miami, stamtąd do Limy, a potem przez trzy dni jechać autobusem w góry i trafić prosto do innego stulecia. Pierwszy raz w swoim młodym, bezpiecznym życiu miała spędzić święta poza domem. Matka trzymała ją kurczowo za rękę i próbowała być silna.

Już się pożegnali, i to kilka razy. Po raz setny zadali jej pytanie: “Czy na pewno tego chcesz?”

Luter, ojciec rodziny, patrzył na tłum z nachmurzoną miną. Co za obłęd, myślał. Wyrzucił je przy krawężniku przed halą odlotów i przejechał dobrych kilka kilometrów, żeby zaparkować na odległym parkingu. Wrócił na lotnisko zatłoczonym autobusem, a potem wraz z żoną i córką rozpychał się łokciami, żeby dotrzeć do tego wejścia. Martwił się, że Blair wyjeżdża, a skłębiony tłum działał mu na nerwy. Był w parszywym nastroju. Wkrótce miał być w jeszcze gorszym.

Nagle ożył stojący przy drzwiach pracownik hali odlotów i podróżni przesunęli się o kilka centymetrów do przodu. Zabrzmiało pierwsze ogłoszenie, to, w którym proszono do wyjścia osoby starsze i pasażerów pierwszej klasy. Przepychanie się przybrało na sile.

- Chyba już pójdziemy - powiedział Luter, patrząc na córkę, swoje jedyne dziecko.

Objęli się, z trudem powstrzymując łzy.

- Rok przeleci jak z bicza strzelił - powiedziała z uśmiechem Blair. - W następne święta będę już w domu.

Nora, jej matka, zagryzła wargę, kiwnęła głową i pocałowała ją jeszcze raz.

- Proszę, uważaj na siebie - powiedziała; nie mogła przestać tego powtarzać.

- Nic mi nie będzie.

Puścili ją i bezradnie patrzyli, jak dołączywszy do długiej kolejki, krok po kroku zaczyna się od nich oddalać: od nich, od bezpiecznego domu i od wszystkiego, co dotąd znała. Oddając kartę pokładową, odwróciła się jeszcze i uśmiechnęła do rodziców po raz ostatni.

- No dobrze - mruknął Luter. - Dość tego. Da sobie radę. Nora nie odpowiedziała: patrzyła za znikającą córką i nic nie przychodziło jej do głowy. Odwrócili się i dołączyli do tłumu ludzi zmierzających korytarzem w stronę wyjścia. Szli, mijając po drodze Świętego Mikołaja z irytująco brzękliwym dzwonkiem i rzędy maleńkich, zatłoczonych sklepików.

Kiedy wyszli z terminalu i stanęli w kolejce do autobusu, zaczęło padać. Kiedy autobus wjechał na mokry parking i wyrzucił ich dwieście metrów od samochodu, lało już jak z cebra. Wykupienie samochodu od zachłannych władz lotniska kosztowało Lutra siedem dolarów.

W drodze do miasta Nora w końcu się odezwała.

- Poradzi sobie?

Luter słyszał to pytanie tak często, że odpowiedział jak automat.

- Na pewno.

- Naprawdę tak myślisz?

- Oczywiście. - Myślał tak czy nie, jakie to miało teraz znaczenie? Blair wyjechała i nie mogli jej już powstrzymać.

Zacisnął ręce na kierownicy, przeklinając w duchu coraz wolniejszy ruch. Nie wiedział, czy żona płacze, czy nie, ale nic go to nie obchodziło. Chciał tylko dotrzeć do domu, wysuszyć się, usiąść przy kominku i poczytać gazetę.

Niecałe cztery kilometry od domu Nora oznajmiła nagle:

- Muszę kupić kilka rzeczy w spożywczym.

- Pada - burknął Luter.

- Trudno.

- Nie możesz z tym zaczekać?

- Nie musisz wysiadać. To potrwa tylko chwilę. Jedź do Chipa.

Więc pojechał do Chipa, sklepu, którego nie znosił za horrendalne ceny, nadętą obsługę i za beznadziejne miejsce. Wciąż padało, ale Nora oczywiście nie mogła wybrać Krogera, gdzie parkowało się tuż przed drzwiami i dawało nura prosto do sklepu. Nie, musiała wybrać Chipa, gdzie trzeba było parkować na odległym parkingu i dawać nura w ulewę.

A czasami nie parkowało się w ogóle. Jak właśnie tego dnia. Po prostu brakowało miejsc. Nawet drogi pożarowe były zastawione. Luter na próżno krążył dobrych dziesięć minut, wreszcie Nora powiedziała stanowczo:

- Wysadź mnie przed drzwiami. - Była wyraźnie poirytowana jego nieudolnością.

Luter skręcił, zatrzymał samochód przed restauracją z hamburgerami i warknął:

- Daj listę.

- Ja pójdę - mruknęła, udając, że naprawdę chce iść. Tymczasem to on miał wyjść na deszcz i oboje o tym dobrze wiedzieli.

- Daj listę.

- Kup białą czekoladę i pół kilo orzeszków pistacjowych - odrzekła z ulgą Nora.

- To wszystko?

- Tak, tylko weź czekoladę od Logana, taką w półkilogramowych blokach, i pistacje od braci Lance.

- I nie mogłaś z tym zaczekać?

- Nie, nie mogłam. Robię deser na jutrzejszy lunch. Jeśli nie chcesz iść, to zamknij się. Pójdę sama.

Luter wysiadł i trzasnął drzwiami. Pierwszy krok, drugi, za trzecim wdepnął w płytką dziurę. Prawą kostkę omyła mu zimna woda, która szybko wpłynęła do buta. Na sekundę zastygł bez ruchu, żeby złapać oddech, a potem ruszył przed siebie na palcach, omijając krążące samochody i rozpaczliwie wypatrując podstępnych kałuż.

Chip uważał, że nie ma to jak wysokie ceny i umiarkowany czynsz. Jego sklep mieścił się w bocznej uliczce, tak że nie było go znikąd widać. Tuż obok był sklep z winem, prowadzony przez jakiegoś Europejczyka, który twierdził, że jest Francuzem, chociaż plotka głosiła, że wyemigrował z Węgier. Mówił koszmarną angielszczyzną, ale szybko nauczył się języka zdzierców i lichwiarzy; pewnie od swego sąsiada. Jednakże fakt pozostawał faktem: wszystkie sklepy w tak zwanej Dzielnicy, jak nazywano ten rejon miasta, słynęły z horrendalnych cen.

I we wszystkich panował horrendalny tłok. Przed sklepem serowarskim stał Święty Mikołaj, który podzwaniał takim samym dzwonkiem jak Mikołaj z lotniska. Z głośnika ukrytego nad drzwiami sklepu o nazwie Matka Ziemia, którego wysuszeni na wiór klienci bez wątpienia nosili sandały nawet w listopadzie, niosły się rzężące dźwięki świątecznej piosenki Rudolf, czerwononosy renifer. Koszmar. Luter nie znosił tego sklepu, nie zbliżał się nawet do drzwi. Nora kupowała tam zioła, ale dlaczego akurat tam, tego nie wiedział. Stary Meksykanin, właściciel sklepu tytoniowego - fajka w kąciku ust, kłąb dymu nad głową - radośnie rozwieszał kolorowe lampki w oknie wystawowym, w którym stała już sztuczna choinka obsypana sztucznym śniegiem.

Istniała szansa, że nocą spadnie prawdziwy śnieg. Kupujący nie tracili czasu i śmigali od sklepu do sklepu. Skarpetka przymarzła Lutrowi do prawej kostki.

Przy wejściu nie było koszyków: zły znak, to oczywiste. Luter nie potrzebował koszyka, jednak ich całkowity brak oznaczał, że sklep jest zatłoczony. Przejścia między półkami były wąziutkie, a towary ułożone bez ładu i składu. Żeby zrobić zakupy, trzeba było przejść przez cały sklep, i to kilka razy.

Młody magazynier pracowicie układał świąteczne czekolady. Rzeźnik wywiesił tabliczkę z żądaniem, żeby wszyscy dobrzy klienci natychmiast zamówili świątecznego indyka. Właśnie przyszły świąteczne wina! I świąteczne szynki!

Co za marnotrawstwo, pomyślał Luter. Dlaczego tyle jemy i pijemy, żeby uczcić narodziny Chrystusa? Pistacje znalazł przy orzechach. Dziwne i całkiem sensowne jak na Chipa. W dziale z artykułami do pieczenia oczywiście nie było białej czekolady, więc Luter zaklął pod nosem i ruszył przed siebie, rozglądając się na wszystkie strony. Wpadł na niego ktoś z wózkiem. Przeprosin, rzecz jasna, nie było, bo ten z wózkiem nawet go nie zauważył. Spod sufitu płynęły dźwięki kolędy Niechaj Bóg was ukoi, mili panowie. Jakby Luter potrzebował ukojenia. Równie dobrze mogliby puścić Wesołego bałwanka.

Dwa rzędy półek dalej, tuż obok ryżu ze wszystkich stron świata, znalazł półkę z czekoladą do ciast. Podszedł bliżej i rozpoznał półkilogramowy blok czekolady od Logana. Zrobił jeszcze jeden krok i nagle blok zniknął w drapieżnych szponach srogo wyglądającej matrony, która nawet na niego nie zerknęła. Półeczka na słodycze Logana była pusta. Zrozpaczony Luter rozejrzał się na wszystkie strony, nie dostrzegając ani kawałeczka białej czekolady. Owszem, było mnóstwo ciemno- i jasnobrązowej, ale białej ani śladu.

Kolejka do kasy ekspresowej posuwała się oczywiście wolniej niż te do dwóch pozostałych kas. Upiorne ceny zmuszały do kupowania towarów w małych ilościach, jednak nie miało to żadnego wpływu na szybkość, z jaką klienci wchodzili i wychodzili ze sklepu. Nieuprzejmy kasjer brał każdy artykuł do ręki, uważnie go oglądał i ręcznie wbijał cenę do kasy.

Pakowacze pakowali lub nie, chociaż tuż przed świętami gwałtownie ożywali, by z entuzjastycznym uśmiechem na ustach przypomnieć sobie nazwisko każdego stałego klienta. Był szczyt sezonu napiwkowego, kolejny aspekt świąt Bożego Narodzenia, którego Luter nie znosił.

Ponad sześć dolarów za niecałe pół kilograma pistacji. Odepchnął na bok gorliwego pakowacza i przez ułamek sekundy gotów był go uderzyć, żeby nie odebrał mu bezcennych orzeszków i nie zapakował ich do torby. Wepchnął je do kieszeni płaszcza i szybko wyszedł na dwór.

Przed sąsiednim sklepem zebrał się tłum: wszyscy chcieli popatrzeć, jak stary Meksykanin ozdabia okno wystawowe. A on właśnie podłączył do prądu małe roboty, które ku uciesze gawiedzi brnęły przez sztuczny śnieg. Luter musiał zejść z chodnika na jezdnię i schodząc, zrobił krok w prawo zamiast w lewo. Lewa noga natychmiast zagłębiła się po kostkę w zimnej kałuży. Luter zamarł i gwałtownie wciągnął do płuc mroźne powietrze, przeklinając starego Meksykanina, jego roboty, gapiów i te cholerne pistacje. Podniósł nogę, strząsnął z nogawki brudną wodę i stojąc na krawężniku z przemarzniętymi stopami, przy akompaniamencie brzękliwego dzwonka i ogłuszających dźwięków piosenki Święty Mikołaj przyjeżdża do miasta, stwierdził, że zaczyna nienawidzić Bożego Narodzenia.

Zanim doszedł do samochodu, woda dotarła już do palców u stóp.

- Nie ma białej czekolady - syknął do żony, wciskając się za kierownicę.

Nora ocierała oczy.

- Co znowu? - warknął Luter.

- Właśnie rozmawiałam z Blair.

- Co? Jak to? Wszystko w porządku?

- Tak. Dzwoniła z samolotu. - Nora zagryzła wargę, próbując się opanować.

Ciekawe, ile kosztuje połączenie z wysokości dziewięciu kilometrów, pomyślał Luter. Tak, widział telefony w samolotach. Wystarczy jakakolwiek karta kredytowa.

Blair miała kartę, którą dostała od niego, jedną z tych, które obciążają rachunkami mamusię i tatusia. Z telefonu komórkowego tam do telefonu komórkowego tu, jak obliczył: co najmniej dziesięć dolarów. Na pewno.

I po co? Czuję się dobrze, mamusiu. Nie widziałam was prawie od godziny. Bardzo was kocham. Będę tęsknić. Pa, muszę już kończyć.

Silnik pracował, chociaż Luter nie przypominał sobie, żeby go uruchamiał.

- Zapomniałeś kupić białą czekoladę? - Nora doszła już do siebie.

- Nie, nie zapomniałem. Skończyła się.

- Pytałeś Reksa?

- Kogo?

- Rzeźnika.

- Nie, jakoś nie przyszło mi do głowy, żeby spytać rzeźnika, czy między kotletami i wątróbką nie ukrył przypadkiem białej czekolady.

Szarpnęła za klamkę z całym rozgoryczeniem, jakie mogła z siebie wykrzesać.

- Muszę ją mieć. Dziękuję ci, choć doprawdy nie wiem za co. - I już jej nie było.

- Mam nadzieję, że wdepniesz w kałużę - mruknął Luter. Gotował się ze złości, klął i mamrotał. Podkręcił ogrzewanie i skierował dyszę dmuchawy w dół, żeby ogrzać skostniałe stopy, a potem zaczął gapić się na tłumy ludzi wchodzących i wychodzących z restauracji z hamburgerami. Pobliskie ulice były kompletnie zakorkowane.

Ominąć święta, pomyślał. Jakby to było miło. Strzelić palcami, spojrzeć na kalendarz, a tam: drugi stycznia. Ani choinki, ani zakupów, ani bezsensownych prezentów, ani napiwków, ani kolorowych papierów do pakowania, ani zatłoczonych i zakorkowanych ulic, ani ciasta z owocami, ani whisky czy szynek, których nikt nie chce, ani Rudolfa, ani bałwana na dachu, ani przyjęcia w biurze, ani jednego zmarnowanego centa. Skulił się nad kierownicą, uśmiechnął i czekając, aż ciepłe powietrze rozgrzeje mu stopy, oddał się miłym marzeniom o ucieczce.

Nora wróciła z małym brązowym woreczkiem, który rzuciła obok niego na tyle ostrożnie, żeby czekolada nie pękła, dając mu do zrozumienia, że on jej nie znalazł, a ona tak.

- Wszyscy wiedzą, że trzeba spytać - warknęła, gwałtownie szarpiąc pas.

- Dziwny rodzaj marketingu - myślał na głos Luter. - Ukryć towar u rzeźnika, udać, że go brakuje i ludzie natychmiast zaczną o niego wypytywać. Ukryty jest pewnie droższy.

- Och, przestań już, Luter.

- Masz mokre nogi?

- Nie. A ty?

- Też nie.

- To dlaczego pytasz?

- Po prostu się o ciebie troszczę.

- Myślisz, że nic jej nie będzie?

- Blair? Jest w samolocie. Przed chwilą z nią rozmawiałaś.

- Nie, w tej dżungli.

- Przestań się zamartwiać, dobrze? Ci z Korpusu Pokoju nie naraziliby jej na niebezpieczeństwo.

- Bez niej to już nie to samo.

- Co?

- Święta.

Pewnie, pomyślał Luter i niewiele brakowało, żeby powiedział to na głos. To dziwne, bo manewrując między rzędami samochodów, lekko się do siebie uśmiechał.


ROZDZIAŁ 2

Z cieplutkimi, opatulonymi w grube, wełniane skarpety stopami, szybko zasnął i jeszcze szybciej się obudził. Nora buszowała po domu. Najpierw spuściła wodę w toalecie, pozapalała i pogasiła wszystkie światła, potem poszła do kuchni, gdzie zaparzyła sobie ziołową herbatę, a potem usłyszał, jak idzie do pokoju Blair, bez wątpienia gapi się na ściany i cicho łka na wspomnienie minionych lat. Wreszcie wróciła do łóżka i zaczęła przewracać się z boku na bok, szarpiąc kołdrą i robiąc wszystko, co tylko możliwe, żeby go obudzić. Chciała pogadać. Chciała, żeby zapewnił ją, że Blair nie grożą okropności peruwiańskiej dżungli.

Ale on ani drgnął i oddychał najgłośniej, jak umiał, ponieważ gdyby zaczęli rozmawiać, rozmawialiby do białego rana. Próbował nawet chrapać, co ją chyba uspokoiło.

Przestała się kręcić koło jedenastej. Luter miał szeroko otwarte oczy i upiornie gorące stopy. Zyskawszy absolutną pewność, że Nora śpi, ostrożnie wyślizgnął się z łóżka, ściągnął grube skarpety, cisnął je w kąt i poszedł na palcach do kuchni, żeby napić się wody. Potem zrobił sobie dzbanek bezkofeinówki.

Godzinę później siedział już na dole, w swoim gabinecie. Otwarte akta, mruczący komputer, drukarka wypluwająca tabelę za tabelą: przypominał śledczego, który szuka dowodów rzeczowych.

Z zawodu był księgowym, specjalistą od podatków, dlatego od lat prowadził bardzo staranną dokumentację przychodów i rozchodów. Dowodów przybywało i szybko zapomniał o śnie.

Na poprzednie Boże Narodzenie rodzina Lutra Kranka wydała sześć tysięcy sto dolarów. Sześć tysięcy sto dolarów! Sześć tysięcy sto dolarów na ozdóbki, lampki, kwiaty, nowego Śniegurka i kanadyjski świerk. Sześć tysięcy sto dolarów na szynki, indyki, orzeszki, sery, serki i ciasteczka, których nikt nie jadł. Sześć tysięcy sto dolarów na keksy od strażaków, kalendarze od policjantów i żarówki od tych z pogotowia. Sześć tysięcy sto dolarów na kaszmirowy sweter, którego nie znosił, sportową marynarkę, którą miał na sobie tylko dwa razy, i portfel ze strusiej skórki, który był drogi, brzydki i nieprzyjemny w dotyku. Sześć tysięcy sto dolarów na sukienkę Nory, którą nosiła podczas świątecznej kolacji w firmie, na jej kaszmirowy sweter, który zniknął w szafie zaraz po rozpakowaniu, i na modny szalik, który tak uwielbiała. Sześć tysięcy sto dolarów na kurtkę dla Blair, rękawiczki i buty, na walkmana do biegania i oczywiście na najcieńszy i najmniejszy telefon komórkowy na rynku. Sześć tysięcy sto dolarów na drobniejsze prezenty dla wybranej garstki dalekich krewnych, głównie tych ze strony Nory. Sześć tysięcy sto dolarów na świąteczne kartki ze sklepu papierniczego, trzy sklepy za sklepem Chipa w Dzielnicy, gdzie wszystkie ceny były dwa razy wyższe niż gdzie indziej. Sześć tysięcy sto dolarów na świąteczne przyjęcie, doroczną imprezę u Kranków.

Sześć tysięcy sto dolarów! I co z tego zostało? Najwyżej jeden czy dwa użyteczne przedmioty, nic więcej.

Podsumował straty tak drobiazgowo i skrupulatnie, jakby spowodował je ktoś obcy. Wszystkie dowody pasowały do siebie idealnie i jednoznacznie przemawiały za słusznością jego podejrzeń.

Pewne wątpliwości naszły go dopiero pod koniec, w trakcie analizy kwot, które wydali na cele dobroczynne. Datki na rzecz kościoła, prezenty dla biednych dzieci, dla bezdomnych ze schroniska i dla banku żywnościowego - szybko przejrzał wszystkie dane, by ponownie dojść do tego samego, straszliwego wniosku: sześć tysięcy sto dolarów na Boże Narodzenie.

- Dwanaście procent moich dochodów brutto - wymruczał z niedowierzaniem. - Sześć tysięcy sto dolarów. W gotówce. Z czego tylko sześćset wolne od podatku.

I ze zmartwienia zrobił coś, co robił bardzo rzadko: wyjął z szuflady butelkę i wypił kilka kieliszków koniaku.

Spał od trzeciej do szóstej, a o szóstej ożył z rykiem pod prysznicem. Nora próbowała wyprowadzić go z równowagi przy kawie i owsiance, ale nie zamierzał do tego dopuścić. Przeczytał gazetę, pośmiał się z komiksów, dwa razy zapewnił ją solennie, że Blair świetnie się bawi, pocałował ją na do widzenia i niczym człowiek obarczony ważną misją, popędził do pracy.

Biuro podróży mieściło się w atrium gmachu firmy. Mijał je co najmniej dwa razy dziennie, rzadko kiedy zerkając na wiszące w oknie plakaty z plażami, górami, żaglówkami i piramidami. Było to miejsce dla szczęśliwców, którzy mogli sobie pozwolić na podróżowanie. Nigdy tam nie zajrzał, nigdy nawet o tym nie pomyślał. Urlop spędzał z Norą na plaży, w domku przyjaciela: pięć dni, jeśli tylko pozwalał mu na to nawał pracy.

Wykradł się tuż po dziesiątej. Zszedł schodami, żeby nie musieć się przed nikim tłumaczyć i pognał prosto do biura podróży. Czekała na niego Biff.

Miała we włosach wielki kwiat, była opalona na brąz i wyglądała tak, jakby wpadła do firmy w drodze z plaży na plażę. Jej piękny uśmiech zmroził go i sparaliżował, a pierwsze słowa zdumiały i oszołomiły.

- Chce pan popłynąć w rejs.

- Skąd pani wie? - zdołał wymamrotać tylko tyle, bo Biff już ściskała mu rękę, już prowadziła go do długiego biurka, już wskazywała mu fotel, już siadała na krawędzi blatu. Ma długie nogi, zauważył. Brązowe i długie. Plażowe.

- Grudzień to najlepsza pora - zaczęła i poczuł, że połknął haczyk. Wyjęła broszury, kilogramy broszur, i rozłożyła je na biurku przed jego rozmarzonymi oczami.

- Pracuje pan w tym gmachu? - spytała, delikatnie zbliżając się do kwestii ceny.

- Na piątym piętrze, u Wileya i Becka - odrzekł, nie odrywając wzroku od pływających pałaców i niekończących się plaż.

- Jest pan poręczycielem?

Luter lekko drgnął.

- Nie, księgowym.

- Przepraszam. - Biff ugryzła się w język. Blada cera, podkrążone oczy, granatowa marynarka, kiepska imitacja uniwersyteckiego krawatu: powinna się była domyślić. Cóż, bywa. Sięgnęła po jeszcze bardziej błyszczące broszury. - Niewielu tu od was przychodzi.

- Nie mamy czasu na urlop. Za dużo pracy. Wezmę tę.

- Doskonały wybór.

Doszli do wniosku, że najlepsza będzie “Wyspiarska Księżniczka”, nowiuteńki gigant, statek z kajutami dla sześciu tysięcy pasażerów, z dwunastoma basenami i czterema kasynami. Do tego pięć posiłków dziennie, osiem przystanków na Karaibach - lista luksusów ciągnęła się w nieskończoność. Luter wyszedł z plikiem broszur i chyłkiem wrócił do swego gabinetu na piątym piętrze.

Zasadzkę zaplanował bardzo starannie. Po pierwsze, tego dnia pracował do późna, co nie było niczym niezwykłym, choć sprzyjało temu, co zamierzał zrobić wieczorem. Sprzyjała mu również pogoda, bo na dworze wciąż było pochmurno i posępnie. Kiedy niebo jest szare i pada deszcz, trudniej jest myśleć o świętach. I o wiele łatwiej marzyć o dziesięciu dniach w luksusie i słońcu.

Jeśli Nora przestała martwić się o Blair, na pewno ją do tego zmusi. Tak jest. Po prostu wspomni, że właśnie odkryto nowego, niebezpiecznego wirusa albo że w jakiejś kolumbijskiej wiosce doszło do kolejnej masakry. To wystarczy, żeby straciła głowę i przestała myśleć o świętach. Bez Blair i tak nie będą takie same, prawda?

A może byśmy w tym roku po prostu odpoczęli? Przywarowali gdzieś. Dokądś wyjechali. Uciekli. Trochę sobie pofolgowali.

Nie, Nora nadal była w dżungli; wystarczyło na nią spojrzeć. Objęła go na powitanie i uśmiechnęła się, próbując ukryć, że płakała. Dzień miała względnie dobry. Zjadła lunch z koleżankami i spędziła dwie godziny w klinice dla dzieci, co należało do ciężkich obowiązków każdej wolontariuszki.

Kiedy odgrzewała makaron, ukradkiem nastawił płytę reggae, ale jej nie puścił. Nie, najważniejsze to zgrać wszystko w czasie.

Pogawędzili trochę o Blair i już na początku kolacji Nora sama otworzyła mu furtkę.

- Bez niej święta będą zup...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin