Długie noce.pdf

(194 KB) Pobierz
Kañtoch Anna - D³ugie Noce
Długie Noce
Kańtoch Anna
Kańtoch Anna
Anna Kańtoch (ur. 28 grudnia 1976 w Katowicach ) -
polska pisarka fantasy , znana równieŜ pod pseudonimem
Anneke . Ukończyła orientalistykę (specjalność:
arabistyka ) na Uniwersytecie Jagiellońskim . Po studiach
wróciła do Katowic, gdzie obecnie pracuje w biurze
podróŜy. NaleŜy do Śląskiego Klubu Fantastyki .
Debiutowała w kwietniu 2004 opowiadaniem Diabeł na
wieŜy opublikowanym w czasopiśmie „ Science Fiction ”.
Pisała recenzje filmów i ksiąŜek do internetowego
magazynu „ Avatarae ” (gdzie ukazało się opowiadanie
będące kontynuacją Diabła na wieŜy - Czarna Saissa ),
dziś pisze do magazynu „ Esensja ”. W lipcu 2005 ukazał
się zbiór opowiadań Diabeł na wieŜy o ich bohaterze,
Domenicu Jordanie , wydany przez wydawnictwo
Fabryka Słów. Jej debiutem ksiąŜkowym była powieść
Miasto w zieleni i błękicie , dziejąca się w tym samym
świecie co opowiadania o Domenicu Jordanie.
32801905.001.png 32801905.002.png
Długie noce
Ufam Ci, Panie.
Domenic Jordan pochylił się i dłonią w skórzanej rękawicy odgarnął zalegającą
pod ołtarzem warstwę białego puchu. Z ust męŜczyzny unosiła się para, mróz
szczypał odsłoniętą twarz.
Spod śniegu ukazała się dalsza część napisu: Komu mam ufać?
Uśmiech, juŜ rodzący się na wargach Jordana, zamarł.
Ufam Ci, Panie. Komu mam ufać?
Słowa wypisano czarną farbą z boku kamiennej bryły ołtarza. Jordan poczuł
przypływ niepokoju. To nie był napis, jakiego moŜna by się spodziewać
w kościele. Bardziej przypominało to desperacki krzyk zdradzonego człowieka,
któremu tu, na Ziemi, odebrano wszelką nadzieję.
Cofnął się, by objąć spojrzeniem wnętrze świątyni. Drewniany dach pękł
i załamał się – moŜe pod naporem śniegu którejś mroźnej zimy? – lecz ściany
nadal stały prosto, godząc wyszczerbionymi murami w szare, grudniowe niebo.
Ławek ani drzwi juŜ nie było, zapewne drewno przydało się miejscowym na opał.
Został jednak krzyŜ, z figurą Zbawiciela, która wisiała na obluzowanych
gwoździach i wyglądała, jakby za chwilę miała spaść, a takŜe pokryty białym
puchem ołtarz.
Po ołtarzu spacerowały kruki – dwie czarne plamy na białym tle, kontrast
uderzająco piękny – a ich łapki zostawiały charakterystyczne, czteropalczaste
ślady. Ktoś dokarmiał mieszkające w ruinach drapieŜne ptactwo. W śniegu,
zabarwionym krwią na rudy brąz, leŜały resztki mięsa i kości
Kruki zerwały się do lotu i zniknęły w oknie dzwonnicy, która, wciąŜ cała,
wznosiła się obok kościoła.
Jordan skierował się w stronę wyjścia. Świat na zewnątrz zasłany był grubym
całunem śniegu, pomarańczowym i róŜowym w blasku zachodzącego słońca,
z maleńkimi srebrnymi iskierkami lśniącymi tam, gdzie załamywały się
promienie.
Naciągnął na głowę kaptur, chroniąc się przed zimnymi podmuchami wiatru, i raz
jeszcze spojrzał na zrujnowany budynek. Wiedział juŜ, Ŝe odkąd przed
kilkudziesięciu laty zawalił się dach kościoła, poboŜni mieszkańcy Almayrac
chodzili na msze do sąsiedniego Comblat. KaŜdej niedzieli, miesiąc po miesiącu,
z wyjątkiem okresu pomiędzy połową grudnia, a końcem stycznia, który to czas
nazywali Długimi Nocami. Wtedy Almayrac ogarniała fala najsilniejszych
mrozów, a na drogach tworzyły się zaspy sięgające dorosłemu człowiekowi do
pasa. Miejscowi siedzieli wówczas w domach, grzali się przy piecach i co noc
 
palili w oknach świece. Miały one ponoć odstraszać sivadi, górskie demony, które
wraz z mrozem, wichrem i śniegiem schodziły w dolinę.
Wszystko to usłyszał Jordan tydzień temu, gdy po raz pierwszy zobaczył te
światła i o nie zapytał.
Tydzień, pomyślał. Tyle czasu mieszkał juŜ w tej niewielkiej, spokojnej
mieścinie.
Jesienią wydawało mu się to znakomitym pomysłem. Kiedy wygrał pojedynek
z Tobiasem d’Eyquem i nagle jego nazwisko stało się znane, Jordan zaczął
odczuwać zwiększony w dwójnasób cięŜar popularności. Popularności tym
bardziej niebezpiecznej, Ŝe ktoś mógł w końcu wpaść na pomysł w jaki sposób
udało mu się zabić d’Eyquema. Dlatego teŜ uznał, Ŝe na kilka miesięcy powinien
wyjechać z Alestry. Peyretou, który nie chciał opuścić cięŜko chorej matki, został
zwolniony z obowiązków słuŜącego aŜ do wiosny, a Jordan rozpoczął
poszukiwania domu, w którym mógłby mieszkać przez zimę. Nie miał wielkich
wymagań, pragnął jedynie odrobiny spokoju, by móc dokończyć traktat, nad
którym pracował od zeszłego roku.
Od chwili przyjazdu Ŝył w Almayrac dokładnie tak jak sobie zamierzył: wstawał
wcześnie, pisał aŜ do wieczora i prawie z nikim się nie widywał. Przez siedem dni
nie wydarzyło się nic, co mogłoby zmienić raz ustalony rytm. Dziś jednak odkrył,
Ŝe taki tryb Ŝycia niezupełnie mu odpowiada. I nie chodziło wcale o samotność.
Jordan naleŜał do rzadkiego typu ludzi, którzy równie dobrze czują się
w towarzystwie jak i bez niego.
I wiedział czego mu brakuje. Tęsknił za niebezpieczeństwem, za emocjami jakie
niesie ryzyko. Za tym, co czuł wtedy w Charnavin i później w Tarris.
I w Alestrze, gdy walczył z Tobiasem d’Eyquem.
Odkrycie to zaniepokoiło go. Przywykł dotąd uwaŜać się za człowieka
opanowanego, który w Ŝyciu kieruje się logiką i rozsądkiem.
Podniósł głowę, spojrzał na ośnieŜone szczyty otaczające dolinę, w której leŜało
Almayrac. Dolina była maleńka, a szczyty wysokie i bliskie. Jordan urodził się
w górach i zawsze darzył je szacunkiem, nie lękiem, lecz teraz miał wraŜenie, Ŝe
się dusi.
Oddychał, wciągając w płuca powietrze tak mroźne i ostre, Ŝe z kaŜdym haustem
czuł w piersi ukłucie bólu. Od zimnego wiatru jego oczy zaczęły łzawić.
Zamrugał, sięgnął po chusteczkę. Nie zdąŜył i pojedyncza łza spłynęła mu na
policzek.
Wyjedź stąd, podszepnął mu wewnętrzny głos. Wyjedź póki śnieg nie zasypie
wszystkich dróg.
Ale miał tu dom, za wynajęcie którego zapłacił juŜ sporą zaliczkę, miał słuŜącego,
który całkiem nieźle zastępował Peyretou, miał w końcu spokój potrzebny mu, by
dokończyć traktat.
A Jordan był przecieŜ człowiekiem, który kieruje się rozsądkiem, a nie niejasnymi
przeczuciami. Chwila słabości przeminęła i myśl o wyjeździe wydawała się juŜ
tylko niemądra.
***
Plan Almayrac był zdumiewająco prosty. Siedziby najbogatszych obywateli,
murowane i okazałe, koncentrowały się wokół niewielkiego rynku, za nimi stały
uboŜsze, drewniane domy, a jeszcze dalej, juŜ na stokach gór, moŜna było
wypatrzyć chałupy górali, którzy na halach wypasali owce. Miasteczko przecinała
droga. Zaczynała się u wrót zrujnowanego kościoła, wiodła przez dzikie łąki,
teraz zasłane śniegiem, do Almayrac, a później jeszcze dalej na południe,
przełęczą aŜ do Comblat.
Jordan minął rynek, pocztę i najlepszą w miasteczku gospodę. Zwolnił kroku
dopiero tuŜ koło domu, który wynajął na zimę.
Wczorajszego wieczoru zauwaŜył przed przeciwległym budynkiem załadowany
kuframi wóz. Odgadł wówczas, Ŝe nie jest jedynym obcym, którego skusił urok
spokojnej zimy spędzonej w odciętym od świata Almayrac, a oceniając po ilości
bagaŜy załoŜył teŜ, Ŝe jego nowymi sąsiadkami będą kobiety.
Nie mylił się. Przed domem stał teraz powóz, a o drzwiczki opierała się
jasnowłosa kobieta. Mówiła coś podniesionym, ostrym tonem. Wdowa Mandrier,
właścicielka domu, słuchała jej ze spuszczoną głową.
Jordan podszedł bliŜej.
– Spodziewałam się – głos jasnowłosej drŜał hamowaną złością – Ŝe warunki
naszej umowy są jasno określone. Mieszkanie przed naszym przyjazdem miało
zostać wysprzątane i ogrzane. Wysprzątane i ogrzane, czy rozumiesz pani te dwa
słowa?
– Proszę o wybaczenie – mamrotała wdowa Mandrier. – Wynajmuję pokoje na
piętrze od dawna, od śmierci męŜa i nigdy nie było Ŝadnych kłopotów. Ale to było
zawsze latem... To znaczy, nikt dotąd nie wynajmował pokojów zimą. I po prostu
nie zdąŜyłam... Ale obiecuję, Ŝe juŜ za chwilę wszystko będzie w porządku. Sara!
Sara, gdzie jesteś?! – Pobiegła w stronę domu, nawołując po drodze słuŜącą.
Jasnowłosa prychnęła z pogardą. Jordan zastanowił się, jak kobieta bez Ŝadnych
skaz fizycznych, dobrze ubrana i niestara jeszcze moŜe sprawiać tak nieprzyjemne
wraŜenie. Była wysoka, co podkreślał fakt, Ŝe cały czas trzymała się prosto,
zadzierając jednocześnie głowę. Włosy związała na karku w ciasny węzeł,
odsłaniając w ten sposób wypukłe czoło i regularne, wyraziste rysy. Nie było
w nich nic męskiego, a jednak moŜna ją było określić jako "przystojną" raczej niŜ
"ładną". Ubrana była w wysłuŜony, tani płaszcz, zbyt cienki jak na tę pogodę,
a mimo to nie drŜała z zimna. Płaszcz ten miał dokładnie ten sam kolor, co jej
szare oczy, które spoglądały teraz na Jordana nieustępliwie i twardo.
W miarę jak lustrowała sylwetkę męŜczyzny jej wzrok łagodniał. W końcu na
wargach pojawiło się coś na kształt uśmiechu.
– Proszę wybaczyć tę awanturę – powiedziała. – Czy mylę się, sądząc, Ŝe jesteś
pan naszym nowym sąsiadem?
– Nie mylisz się, pani. Domenic Jordan – przedstawił się.
– Joana Lienard – zrewanŜowała się równie uprzejmie. – Pan nie jest stąd,
prawda? Spędzasz pan tu zimę? To zupełnie jak my. Od dawna pan mieszka
w Almayrac?
– JuŜ prawie trzy tygodnie.
W tym momencie rozległ się dziecięcy krzyk, a później wybuch śmiechu. Jordan
rozpoznał głos Flor, małej córeczki wdowy Mandrier. Dziewczynka wybiegła zza
rogu domu, a wokół jej nóg kręcił się, poszczekując jazgotliwie, łaciaty kundelek.
Ścigała ją rudowłosa panna. Złapała kołnierz Flor, przyciągnęła do siebie i drugą
ręką wtarła jej w twarz garść śniegu. Dziecko zapiszczało tak przenikliwie, Ŝe
Jordan zdziwił się jakim cudem nie popękały jeszcze szyby w oknach.
– Dość tych wygłupów – Joana Lienard skarciła rudowłosą , która natychmiast
puściła Flor i podeszła do nich.
– To moja córka.
– Eli – dziewczyna wyciągnęła dłoń. – Proszę mówić mi po imieniu. Wszyscy tak
na mnie wołają.
Tym razem Joana Lienard nie upomniała jej, choć bez wątpienia powinna to
zrobić. Zdawało się, Ŝe zbytnia swoboda córki nie robi na tej surowej kobiecie
Ŝadnego wraŜenia. Jordan zdziwił się, musiał jednak przyznać, Ŝe podobne
zachowanie pasuje do noszącej to męskie imię dziewczyny. Była starsza niŜ
wydawała mu się na początku, ale wyczuwało się w niej właściwą młodości
zadziorność i dynamikę. W przeciwieństwie do stroju jej matki ubranie Eli nie
było ani tanie ani wysłuŜone – spod krótkiego, eleganckiego koŜuszka śmiało
wyzierała równie elegancka, ciemnobłękitna suknia, Włosy panny Lienard były
intensywnie czerwone, a tęczówki równie intensywnie niebieskie. W oczach miała
ironiczny błysk, chłodny i twardy, za nic nie pasujący do jej młodej buzi.
– JuŜ gotowe! – Wdowa Mandrier stanęła w drzwiach. W ręku trzymała parciany
worek.
Joana Lienard weszła do domu. Eli zatrzymała się przy gospodyni i zajrzała do
worka.
– CóŜ, przynajmniej szczury mamy z głowy, prawda?
Zgłoś jeśli naruszono regulamin