Johansen Iris - A wtedy umrzesz.pdf

(843 KB) Pobierz
12901023 UNPDF
Iris Johansen
A wtedy umrzesz...
(And then you die...)
Przełożyła Anna Maria Nowak
Prolog
19 września Danzar,
Chorwacja
Psy wyły.
Jezu miłosierny, myślała Bess, czy one wreszcie umilkną?
Ostrość.
Migawka.
Następne.
Ciemno. Zmień przesłonę. Dzieci...
O Boże, dlaczego?
Nie myśl o tym. Po prostu rób zdjęcie.
Ostrość.
Migawka.
Potrzebny jej następny negatyw.
Bess trzęsły się ręce, gdy otworzyła aparat, wyjęła zużytą rolkę i włożyła nowy
film.
– Musimy już iść, pani Grady.
W drzwiach za nią pojawił się sierżant Brock. Mówił grzecznie, ale gdy
przyglądał się kobiecie, na jego twarzy malowało się obrzydzenie.
– Zbliżają się do wioski. Nie powinno tu pani być.
Ostrość.
Migawka.
Krew. Tak strasznie dużo krwi.
– Musimy iść.
Następne pomieszczenie.
Ktoś wytrącił jej aparat z rąk. Sierżant Brock stał teraz naprzeciwko niej
z twarzą bladą jak ściana.
– Gdzie pani ma serce? Wampirzyca. Jak można wytrzymać coś takiego?
Nie mogła. Już ani jednego więcej. Coś w niej eksplodowało.
Musi to zrobić. Schyla się po aparat.
– Niech pan czeka w wozie. Zaraz przyjdę.
Nie zwróciła uwagi na przekleństwo, które rzucił, odwracając się i zostawiając
ją samą.
Nie, nie samą.
Dzieci...
Ostrość.
Migawka.
Przebrnie przez to.
Nie, nie przebrnie.
Oparła się o ścianę i zamknęła oczy.
Wymazała obraz dzieci.
Psy dalej wyły.
Tego nie potrafiła nie słyszeć.
Potwory. Świat jest pełen potworów.
Więc rób, co do ciebie należy. Niech wszyscy zobaczą potwory.
Otworzyła oczy i chwiejnym krokiem ruszyła do ostatniego pomieszczenia.
Nie myśl. Nie słuchaj psów.
Nastaw ostrość.
Migawka.
Następne.
1.
21 stycznia 16.50
Meksyk
Najchętniej by ją zabiła. – Widzisz? A nie mówiłam? – oświadczyła
rozpromieniona Emily. – Wszystko się układa po prostu cudownie. Bess
przygotowała się na szarpnięcie, gdy dżip wjechał w kolejną dziurę.
– Nienawidzę ludzi, którzy mówią: „A nie mówiłam?” I czy możesz przestać
być taka cholernie wesolutka?
– Nie, bo jestem szczęśliwa. I ty też będziesz szczęśliwa, gdy przyznasz, że
miałam świętą rację, namawiając cię, byś mnie wzięła ze sobą. – Emily zwróciła
się do kierowcy, przy którym siedziała: – Daleko jeszcze, Rico?
– Jakieś sześć, siedem godzin. – Pogodny uśmiech rozjaśnił śniadą twarz
chłopaka. – Ale powinniśmy się zatrzymać i rozbić obóz. Muszę widzieć drogę. Od
tego miejsca robi się odrobinę nierówna.
Jakby na potwierdzenie jego słów samochód podskoczył na kolejnym wyboju.
– A to się nazywa równa? – spytała kąśliwie Bess.
Rico pokręcił głową.
– Rząd dobrze dba o tę drogę. Tylko trasy do Tenajo nikt nie naprawia. Za
mało mieszkańców.
– To znaczy ilu?
– Może setka. Przed paru laty, kiedy opuściłem Tenajo, było więcej. Ale
prawie wszyscy młodzi się zwinęli, jak ja. Kto by chciał mieszkać w wiosce,
w której nie ma nawet kina? – Obejrzał się przez ramię na Bess, siedzącą z tyłu. –
Nie sądzę, żeby pani znalazła coś ciekawego do sfotografowania. Tam nic nie ma.
Żadnych ruin. Żadnych osobistości. Po co sobie zawracać głowę taką wiochą?
Przygotowuję dla „Travelera” cykl artykułów o nieznanych zakątkach
Meksyku – wyjaśniła Bess. – I lepiej, żeby w Tenajo coś się znalazło, inaczej
ludzie z Conde Nast nie będą zachwyceni.
– Coś ci wyszukamy – pocieszyła Emily. – W każdym meksykańskim
miasteczku jest placyk i kościół. Od tego zaczniemy.
– Doprawdy? Czyżbyś zaczynała mnie uczyć, jak robić zdjęcia?
Emily się uśmiechnęła.
– Ten jeden raz. Podoba mi się to zlecenie. Cieszę się, że będziesz pstrykać
przyjemne, ładne widoczki zamiast wystawiać się pod lufy jakichś szaleńców.
– Lubię swoją pracę.
– Na miłość boską, Danzar opłaciłaś szpitalem. Nie służy ci twoja praca.
Powinnaś była skończyć medycynę i razem ze mną poświęcić się chirurgii
dziecięcej.
– Jestem za miękka. Zrozumiałam to tamtej nocy, gdy dzieciak umarł w izbie
przyjęć. Nie wiem, jak ty sobie radzisz.
– Za to Somalia była łatwiutka, a Sarajewo – po prostu bułka z masłem. Co
z Danzarem? Kiedy mi powiesz, co tam się stało?
Bess zesztywniała.
– Odczep się od mojej pracy, Emily. Mówię poważnie. Nie potrzebuję niańki.
Mam prawie trzydzieści lat.
– Oprócz tego jesteś wyczerpana fizycznie i emocjonalnie, a mimo to dalej
masz fioła na punkcie tego cholernego aparatu fotograficznego. Od początku
podróży ani na chwilę się z nim nie rozstałaś.
Bess odruchowo objęła dłońmi aparat. Potrzebowała go. Stanowił cząstkę jej
samej. Po tylu latach, gdyby przyszło jej się z nim rozstać, czułaby się jak ślepa.
Nawet nie próbowała tego wyjaśnić siostrze.
Dla Emily zawsze wszystko było czarne albo białe; miała też niezachwiane
przekonanie, że odróżnia złe od dobrego. I nieustannie starała się nakłonić Bess
do zrobienia tego, co sama uważała za dobre. Na ogół Bess to wytrzymywała. Ale
z Danzaru wróciła zdruzgotana, a to natychmiast obudziło w Emily instynkt
opiekuńczy. Bess powinna unikać siostry, ale dawno jej nie widziała.
Zresztą kochała tę jędzę.
Teraz Emily rozkwitała w swej roli starszej siostry. Pora zmienić temat, nim
ostatecznie przeistoczy się w dyktatora w spódnicy.
– Emily, a może byś spróbowała zadzwonić z komórki do Toma? Rico
ostrzegał, że niedługo znikniemy z zasięgu ostatniej stacji.
Zgodnie z oczekiwaniami Bess, Emily natychmiast o niej zapomniała. Jej życie
koncentrowało się na mężu Tomie i ich dziesięcioletniej córce Julie.
– Dobry pomysł – przytaknęła, wyjmując telefon i wystukując numer. – To
może być moja ostatnia szansa. O świcie wylatują do kanadyjskiej dziczy.
Żadnych telefonów, telewizji ani radia. Tylko Tom i przekazywanie dziedziczce
wiedzy o przeżyciu.
Z telefonem przy uchu nasłuchiwała, potem zmarszczyła brwi.
– Za późno. Tylko buczenie. Nie mogłaś wybrać jakiegoś cywilizowanego
miasta i tam mnie zawieźć?
Zgłoś jeśli naruszono regulamin