Keyes Gregory - Z wody zrodzony 01 - Z wody zrodzony.rtf

(1105 KB) Pobierz

J. Gregory Keyes

Z WODY ZRODZONY

tłumaczył Mirosław Kościuk

Dla Nell

Podziękowania Dla Kena Carletona, Veroniki Chapman, Toma Deitza, Pat Duffy, Nell Keyes, Charlesa Hudsona i Nancy Ridout Landrum


Prolog

Z głębi dziejów

Góra rozwarła się z hukiem tysiąca gromów, a ze szczeliny wytrysnął w niebo cyklon wyjącej pary. Z wichrem i wodą pomknęły płonące, wielobarwne błyskawice, rozcapierzone palce zagniewanego boga.

Innego boga, przyobleczonego w ciało srebrzystego ptaka, który gorączkowo machając skrzydłami, szukał ratunku w ucieczce, pierwszy podmuch złamał niczym gałązkę. Powyrywał mu skrzydła, zwęglił ciało, odarł je do czysta z kości, które następnie rozrzucił na cztery strony świata. Towarzyszył temu straszliwy ból, najokrutniejsza agonia, jakiej ten bóg kiedykolwiek doświadczył, a przecież w wieczności niemało zaznał bólu.

Utkawszy nowe ciało z powietrza i czarnego dymu, zdwoił wysiłki by wyprzedzić czoło burzy obdarzonej niewyobrażalną potęgą, którą sam uwolnił. Gnał więc w objęciach tornada, po stokroć rozdzierany na sztuki kłami wichru i po stokroć odzyskując swój pierwotny kształt. Poszarpane rany gór, zakrzepłe strupy płaskowyżów migały pod nim w przerażającym pędzie, niezrozumiałe i zabójcze jak spojrzenie bazyliszka.

Po raz pierwszy w swoim istnieniu bóg poczuł prawdziwy strach.

Któżby się spodziewał, że jego Brat władał taką potęgą, miał w sobie tyle wściekłości? Za sobą widział darte na strzępy powietrze, czemu towarzyszyły podobne błyskawicom, lecz jaśniejsze niż słońce rozbłyski.

..Pięknie - pomyślał. - Jeśli on mnie złapie, oznaczać to będzie prawdziwą, wieczną śmierć. Może - ale tylko może - popełniłem jednak błąd.

Zmusił serce do większego wysiłku i poleciał, szybciej niż cokolwiek dotychczas prócz wiatru szybowało w powietrzu, aż w końcu, niczym śmiertelnie zdrożony, bezsilny rumak spadł w dół.

Wysoko ponad nim burza uderzyła w górski szczyt i zdruzgotała go.

Bóg padł na ziemię i, wtulony w nią, patrzył jak niebo zasnuwa się sadzą, a przyćmione słońce przybiera postać bladego, ochrowego oka, by niebawem zupełnie zniknąć.

- Teraz on mnie znajdzie i umrę - pomyślał bóg. - Może wcale nie byłem taki sprytny, jak mi się wydawało.

Ale wtedy ziemia go pochłonęła i ułożyła w swym wnętrzu, dając bezpieczną kryjówkę. W górze tymczasem, para zmieniła się w deszcz, który przez dwadzieścia lat z okładem przywracał wilgoć na kość wyschniętym wzgórzom i równinom.

Upłynęło znacznie więcej czasu, zanim się obudził. Ponownie przyoblekł się w ciało. Rozprostował skrzydła, poczuł w żyłach ciepło złocistej krwi i wyszedł na powierzchnię.

Od razu zauważył, że świat się zmienił. Otaczały go grube pnie strzelistych drzew, tysiące żywych, śmiertelnych stworzeń, dokładnie tak, jak dawno temu ujrzał to w swej wizji. Uwalniając Brata, uwolnił życie na równi ze śmiercią. Wzbił się w powietrze i krążył w przestworzach, dopóki nowy świat nie ukazał mu się w postaci zielonego kobierca, który z czasem przykrył nawet zdruzgotane góry. Pośrodku ujrzał Brata. Wciąż tam był, tyle że całkiem spokojny, bez śladu złości. Wił się wzdłuż całej krainy, niczym wąż, połyskujący błękitem nieba. Rzeka, Całkiem ładna - pomyślał ptak.

- Ja natomiast ładny już nie jestem - On bowiem także uległ przemianie. Był teraz czarny do ostatniego piórka, a piękny srebrzysty połysk zniknął bez śladu.

Wkrótce jednak o tym zapomniał. Miał przed sobą nowy, dziwny świat, a w takim miejscu z pewnością nie brakowało nieszczęść.

Mrugnął żółtym okiem i upłynęło pięć następnych tysiącleci.


Część pierwsza

KRÓLEWSKA KREW

I Księżniczka i doskonała ciemność

Hezhi spoglądała w czarną głębię, czując, jak idący od dołu podmuch spowijają niczym oddech dzikiej bestii. Wydało się jej nagle, że spada, choć pod stopami wciąż czuła glinę, mokrą i śliską jak grzbiet salamandry z sadzawki w ogrodzie matki. Hezhi zadrżała; nigdy przedtem nie zetknęła się z taką ciemnością. Od chwili, gdy przed trzema laty odkryła ciasne, wąskie tunele starego pałacu, nie zapuszczała się poniżej górnych pięter, gdzie strop miał postać koronkowej siatki z popękanego kamienia, poprzetykanego dodatkowo gęstymi korzeniami drzew Q'ay. Dzięki temu w swych wędrówkach zawsze mogła liczyć przynajmniej na odrobinę światła.

Także jej komnata w pałacu nigdy nie tonęła w całkowitym mroku, nawet jeżeli za jedyne oświetlenie służyły jej wątłe płomyki gwiazd pełgające nad przyległym dziedzińcem.

Teraz jednak stała twarzą w twarz z chwengyu, doskonałą ciemnością, o której dotąd tylko czytała, ciemniejszą nawet niż jej smoliście czarne włosy.

Za jej plecami majaczyła słaba szara poświata usiłująca przywołać ją z powrotem niczym wierny pies, który czując, ze pani zmierza ku niebezpieczeństwu, napina smycz, aby ją powstrzymać.

Ciągnąc dłońmi po wilgotnej ścianie. Hezhi ruszyła naprzód, a jej drobne, bose stopy ugniatały rzadką glinę. Piękne, wyściełane buciki zostawiła dwa zakręty wcześniej, w miejscu, gdzie popękane schody mknęły pod warstwą błota. Jak dawno temu został pogrzebany dolny pałac? Pamiętała legendy o powodzi, ale żadna z nich nie ujawniała, kiedy doszło do tego nieszczęścia. Chyba za rządów Q'anaty. Któregoś dnia sprawdzi, kiedy to było. Q'anata .

Poślizgnąwszy się, westchnęła głośno i ponownie ciemność rozwarła się, jak gotowa ją pożreć ogromna paszcza. Drżąc na całym ciele, Hezhi odzyskała równowagę. Mogła teraz zawrócić, zawsze tak robiła. Powinna zawrócić. Jej strach był jak świerszcz, który cykał gorączkowo tuż pod mostkiem. Tym razem zaszłajednak dalej niż kiedykolwiek przedtem. Tym razem powodowała nią nie tylko ciekawość. Tym razem miała powód, by brnąć w głąb tych tuneli.

- D'en - On gdzieś tu był. Zabrali go kapłani, ot tak, po prostu. Hezhi dowiedziała się tego od Hekes, małej służącej D'ena. Kiedy kapłani chwytali kogoś z królewskiej rodziny, wszyscy wiedzieli, dokąd go zabierali. Zabierali go na dół. Sprowadzali po schodach za salą tronową do starego pałacu, a nawet jeszcze głębiej, tam, gdzie Rzeka wypełniała ukryte fundamenty miasta. Potem nikt więcej już ich nie oglądał, a ich imion albo nie wymawiano wcale albo wyłącznie z przyrostkiem -nata oznaczającym, iż osoba, o której mowa jest duchem.

- D'enata - pomyślała Hezhi bliska łez. Mając dziesięć lat widziała matkę najwyżej kilkanaście razy ojca być może nieco częściej. Oboje byli dla niej uprzejmi, ale bardziej odlegli niż bogowie.

Kuzyn D'en był od niej o trzy lata starszy; odznaczał się miłym usposobieniem i łagodnością. Był jej najlepszym przyjacielem, nie licząc wychowujących ją służących. Jej jedynym przyjacielem z królewskiej rodziny. Spędzali razem każdą wolną godzinę, przemierzając rozległe puste przestrzenie pałacu, umykając strażnikom i służbie, szpiegując dorosłych. A teraz D'en zniknął, został jej zabrany.

- Odnajdę cię - przyrzekła. Nie mogła skorzystać ze Schodów Ciemności, którymi poprowadzono chłopca, ale na szczęście znała inne drogi wiodące w głąb podziemi. Musi być jakiś sposób na odnalezienie kuzyna, na to, zęby znów się z nim zobaczyć i uchronić przed losem, jaki zgotowali mu kapłani.

Odliczyła kolejnych trzynaście stopni. Zejście stało się bardziej strome, by po chwili przejść w zupełnie płaskie podłoże. Hezhi ruszyła naprzód, obijając boleśnie palce stóp o kawałki cegieł, które musiały oderwać się od spękanego sklepienia. Przywarła do ściany po lewej stronie, jak gdyby szukając w niej oparcia i pomocy.

Ciemność zdawała się nie mieć końca, choć przecież dziewczynka wiedziała, że zaledwie na wyciągnięcie ręki przebiega przeciwległa ściana korytarza. Wyciągnęła prawe ramię, żeby potwierdzić swe przypuszczenia.

O dziwo, nie zdołała dosięgnąć muru; widocznie korytarz się rozszerzał. Hezhi przeszła w zamyśleniu jeszcze parę kroków.

Jej nogi wystrzeliły nagle do góry, jak gdyby została mocno popchnięta. Ciężko padła na wilgotną posadzkę, na próżno wymachując ręką. Pisk przerażenia przeszedł w bolesne stęknięcie, gdyż na skutek upadku straciła oddech. Zaczęła ześlizgiwać się, nim na dobre pojęła, co ją spotkało.

Potem spadała. Czuła, że trwa to niezmiernie długo, zanim świst powietrza ustąpił miejsca piekącemu wybuchowi. Miała wrażenie, że ogień strawił pół jej ciała, wysoko unosząc zamieszkującego w niej małego ducha i wydając ciężkie zwłoki na żer stworzeń zasiedlających głębokie, podziemne jeziorka. Znajdowała się bowiem w sadzawce. Woda była ciepła jak w kąpieli i śmierdziała zgnilizną.

Powietrze uwięzione w trzech warstwach spódnic utrzymało ją na powierzchni przez chwilę dostatecznie długą, by obolałe płuca zdołały zaczerpnąć tchu. Nim jednak w pełni odzyskała przytomność, namoknięte odzienie zaczęło ściągać ją w głębinę. Z przerażającą szybkością przeobraziło się w potężną dłoń, która bezwzględnie zagarniała ją w topiel. Gdyby nie trwoga, która już nią zawładnęła, z pewnością wpadłaby w popłoch w tym właśnie momencie.

Nie była jednak na tyle głupia albo sparaliżowana strachem, żeby nie wyplątać się ze spódnic. Szczupłe ciało dziesięciolatki o wąskich biodrach z łatwością wyślizgnęło się z warstw tkaniny, która jeszcze w swej drodze na dno przez chwilę usiłowała opleść dziewczynie kostki.

Hezhi właściwie nie umiała pływać, potrafiła natomiast utrzymać się na powierzchni. Z zadowoleniem pomyślała o ciężkim, wyszywanym cekinami kubraku, który zostawiła na górze razem z butami. Płócienna koszula ważyła niewiele i prawie nie krępowała ruchów.

Oczywiście nawet to brzemię wkrótce okaże się dla niej za ciężkie. Hezhi już teraz była znużona i odrętwiała.

Właśnie wtedy, po raz pierwszy w życiu uprzytomniła sobie, iż wcale nie ma ochoty umierać. A przecież takie rozwiązanie byłoby proste i łatwe. Woda, pomimo swego odoru, tak naprawdę wcale nie była nieprzyjemna. Zdawała się ją spowijać niczym niosące pociechę ramiona albo ciepła derka. Nabrała przeświadczenia, że woda musiała należeć do Rzeki, dawcy życia, praprzodka królewskiej linii.

Jej własnego przodka. Czyż Rzece nie leżało na sercu jej dobro? Czyż nie wiedziała ona ojej nieszczęściu i samotności? Tak łatwo było zanurzyć się w jej trzewiach, powrócić do źródła. Może wtedy byłaby znów razem z D'enem.

Ale nie, pragnęła żyć, nawet jeśli nienawidziła swojego życia.

Było to coś dziwnego, istne objawienie. Nawet stojąc na krytym czerwonym gontem dachu Wielkiej Sali i spoglądając tęsknie na równy bruk dziedzińca, nigdy nie widziała tego tak wyraźnie. Ilekroć bliska była zamachu na własne życie, zawsze w ostatniej chwili się powstrzymywała. Wdrapywała się na ten dach jedynie po to, by utwierdzić się w pewności, że istniał przynajmniej jeden ważny wybór, którego mogła dokonać samodzielnie. Pragnęła kontroli, nie zaś śmierci. Teraz, w obliczu śmierci nie zadanej własną ręką, różnica ta stała się oczywista nawet dla dziesięciolatki.

- Chcę żyć - pomyślała - ale mi się nie uda.

Właśnie wtedy zawołał ją Tsem. Tsem był czuwającym nad jej bezpieczeństwem strażnikiem, którego przechytrzyła i o którym sądziła, że jest zbyt głupi, by za nią podążyć.

- Tsem! - wrzasnęła, wkładając w ten okrzyk wszystkie siły.

- Spadłam! Tonę! Wysoko nad nią przesunęła się słaba żółta poświata. Blask zaczął przybierać na sile na podobieństwo wschodzącego słońca, odsłaniającego ostrą, czarną linię horyzontu. Hezhi pojęła, iż linia ta stanowi skraj przepaści, w którą runęła. Jasność zyskała nagle jądro w postaci jaskrawego światła lampy, za którym niewyraźnie majaczyły toporne kształty Tsema.

- Panienko? - zagrzmiał jego zaniepokojony głos. - Widzę cię, panienko. Zbliż się do ściany i przytrzymaj, dopóki po ciebie nie przyjdę.

Rozejrzawszy się dokoła, dostrzegła ścianę, o której mówił Tsem.

Wypadła poza krawędź schodów, którymi szła w dół. Sadzawka, w jakiej przyszło jej bronić się przed utonięciem, w istocie była na wpół zalaną salą; schody niewątpliwie biegły dalej, aż do posadzki, która musiała leżeć jakieś dziesięć stóp niżej. Jakże była głupia! Jeśli tylko zdoła dotrzeć do ściany, przytrzymując się jej, dopełznie do miejsca, gdzie schody dotykają wody i wdrapie się po nich na górę.

Gdyby tylko nie była taka zmęczona. Ale co robił Tsem? Światło tkwiło nieruchomo w jednym miejscu.

Hezhi z trudem dowlokła się do muru. Mur był śliski, bardzo śliski, toteż dawał niewielkie oparcie. Machając nogami ze wszystkich sił, próbowała podciągać się rękami, zaś w duchu przysięgała sobie, że jeśli tylko wyjdzie z tego cało, znajdzie kogoś, kto nauczy ją pływać.

Skrajnie wyczerpana, Hezhi usłyszała grzmiący plusk, a widoczna w słabym świetle lampy powierzchnia wody rozbryzgnęła się milionem kropel. W mgnieniu oka ramiona podobne do kamiennych kolumn podtrzymujących sklepienie Wielkiej Sali otoczyły ją i uniosły w górę, tak że jej głowa znacznie wystawała teraz ponad wodą.

Czuła jak potężne mięśnie młócą kipiel pod nią, popychając ich naprzód. Zupełnie jakby była niesioną przez cyklon panią burzy.

Nim dopłynęli do schodów, Tsem zaczął dygotać ze znużenia.

Ciężko dysząc, położył ją w błocie, po czym sam także osunął się na brzeg. Hezhi słuchała rzężenia swego wybawcy, również zajęta zmaganiem z szalejącym w płucach ogniem.

- Czy jestem taka ciężka, Tsem? - zapytała powodowana troską o wiernego strażnika.

- Nie, panienko - odparł urywanym głosem. - Doprawdy, ty ważysz tyle, co nic. To Tsem jest ciężki. Myślę, że mój lud nie jest dobry w pływaniu.

- Ty nie należysz do żadnego ludu, Tsem - stwierdziła Hezhi i dopiero w kilka lat później dotarło do niej, jak wielki zadawała mu ból, mówiąc w ten sposób.

Tsem milczał przez chwilę, potem ochryple się zaśmiał.

- Masz słuszność, panienko. Jednak moja matka nie była stworzona do pływania. Olbrzymy trzymają się od wody z daleka. Ojciec mój zaś był człowiekiem, takim jak ty, i zapewne nie lepszym od ciebie pływakiem. - Umilkł, po czym dodał: - Ale rozumu miał znacznie więcej.

Mówiąc to, dźwignął ją w górę i Hezhi wylądowała na masywnych barkach Tsema. Strażnik ruszył na czworaka w górę pochyłości i niebawem wdrapał się do miejsca, gdzie cierpliwie płonęła pozostawiona przez niego lampa. Teraz Hezhi widziała, że stała ona na długim na pięć kroków, płaskim kamiennym podeście umiejscowionym w szczycie schodów. Który to starożytny książę zbudował go w ten sposób, by stojąc wysoko, mógł pysznić się przed zebranymi w sali gośćmi? Tsem usadził Hezhi przy świetle i zabrał się za sprawdzanie, czy dziewczyna nie jest ranna, a jego grube palce poruszały się ze zdumiewającą delikatnością.

Chociaż liczył sobie zaledwie siedemnaście lat, był wielki. O półtora głowy przewyższał wszystkich znanych Hezhi mężczyzn, zaś barki miał tak szerokie, że z trudem obejmowała je rozpostartymi na całą długość ramionami. Gruby kościec oplatały widoczne pod bladą skórą postronki mięśni. Jego nogi były zbyt krótkie w proporcji do reszty ciała, natomiast ramiona - długie. Masywna szczęka była nieco cofnięta, toteż gdy się uśmiechał, odsłaniał zęby podobne do ogromnych kostek do gry z kości słoniowej, takich, jakimi czasem grają żołnierze. Od dziecka ćwiczył, by stać się tym, kim był strażnikiem królewskiego rodu. Jego matka, pełnej krwi olbrzym, teraz już -nata, należała do ulubienic ojca, a swym wyglądem w pełnym rynsztunku budziła powszechne przerażenie. Tsem nie był wielki - bardziej przypominał człowieka niż półkrwi olbrzyma ale za to odznaczał się znacznie większym sprytem. Jej ojciec przewidział to, kiedy nakazał ten związek.

Oboje stanowili niezwykłą parę, Pół-olbrzym oraz dziecko.

Członki Hezhi przypominały wierzbowe witki, jej drobna, brązowa twarz w kształcie serca stanowiła elegancką oprawę dla czarnych opali oczu. Choć Tsem mógłby ją podnieść jedną ręką, teraz delikatnie obmacywał jej długie kości.

- Chyba nie jesteś poważnie ranna - oznajmił w końcu. Tym niemniej, powinna cię obejrzeć Qey. Ona zna się na tym znacznie lepiej ode mnie.

- Nie, Tsem, nic mi nie jest.

- Oprócz tego, że postradałaś rozum.

- Nie powinieneś tak do mnie mówić. Jestem twoją panią, nie pamiętasz? Tsem westchnął.

- Tak, o mała, lecz twój ojciec jest panem większym. Bardzo by się na mnie gniewał, gdyby ciebie spotkało coś złego. W każdym bądź razie - Tsem wzruszył ramionami - nic na to nie poradzę, jeśli od czasu do czasu powiem coś nie tak. Jak ci wiadomo, Tsem nie jest zbyt bystry.

Hezhi roześmiała się drwiąco.

- Tak, widziałam, jak odgrywasz tę sztuczkę przed ojcem i jego dworem. - Tsem nie rozumie takich rzeczy, panie. Ale ja wiem, jak jest naprawdę, Tsem. I ty wiesz, że ja to wiem.

- Wiesz za dużo jak na tak młodą osobę - miękko odparł Tsem.

Na twarzy Hezhi pojawił się chytry uśmiech.

- To musi dawać o sobie znać płynąca we mnie Królewska Krew.

Tsem nachmurzył oblicze, jego grube brwi złączyły się na podobieństwo bliźniaczych gromów, ale tkwiące pod nimi oczy pozostały łagodne i smutne. Złapał ją za ramię.

- Nigdy tak nie mów, księżniczko - wyszeptał.

Hezhi zmarszczyła czoło.

- Nie rozumiem. Jestem córką mojego ojca. Noszę w sobie Królewską Krew. Także ze strony matki. Któregoś dnia będę potężna, tak jak oni.

- Któregoś dnia - Tsem potrząsnął głową, jakby chciał pozbierać myśli. - Ale teraz wracajmy na górę, żeby się wykąpać i przebrać.

- Nie - krótko odparła Hezhi, odsuwając się od pół-olbrzyma.

- Nigdzie nie idę.

- Tak? Więc zamierzasz znowu wpaść do wody? - Powinnam zabrać latarnię, to wszystko. A teraz już ją mam.

Słuchaj... - urwała i zmarszczyła brwi. - Sądziłam, że cię zgubiłam, jak zwykle. Jak mnie znalazłeś? Tsem lekko się uśmiechnął, odsłaniając ogromne zęby.

- Ty nie gubisz Tsema, mała panienko. Tsem zawsze trzyma się z daleka, zawsze pozostaje niewidoczny.

Hezhi poczerwieniała.

- To przez ten twój głupkowaty głos. Myślałam, że ty też jesteś głupi. Ale ja... - ponownie urwała i nieoczekiwanie zaczęła chichotać.

- O co chodzi? - spytał Tsem.

- Wyobraziłam sobie, jak ktoś twego wzrostu skrada się za mną i D'enem.

Tsem pogładził ją po ramieniu.

- Przykro mi z powodu D'enata.

- Jego imię - warknęła Hezhi, z miejsca tracąc dobry humor - brzmi D'en. Nnn! Ja zaś zamierzam go odnaleźć! - Wiedziałem, że to właśnie chodzi ci po głowie! - wykrzyknął Tsem. - Księżniczko, to beznadziejne. Zarzuć tę myśl. Spróbuj zapomnieć o swoim przyjacielu. To wszystko, co możesz zrobić.

- Nic z tego.

- Dokąd pójdziesz? Nawet mając latarnię, twa droga skończy się tam, w wodzie. - Machnął ręką w stronę zatopionych schodów.

To ją uciszyło. Tsem miał rację. Ale czy na pewno? W podnieceniu wywołanym sporem z Tsemem nie zbadała dokładnie otoczenia. Wyglądało jednak na to, że Tsem rzeczywiście się nie mylił. Pod wodą widziała niewyraźnie majaczący zarys drzwi. Gdyby do nich dotarła, być może zdołałaby zanurkować i przepłynąć do innego pomieszczenia. A może i nie.

- Wrócę - powiedziała - ale tylko do najbliższego zakrętu korytarza. Do ciemnicy na dole prowadzi wiele dróg. Jedną z nich musiał iść D'en.

Tsem pomachał palcem.

- Zabiorę cię stąd, księżniczko. Twój ojciec mi podziękuje.

- A ja tu wrócę, Tsem. Będę tutaj wracać dopóki go nie znajdę albo nie spadnę tak głęboko, że nawet ty mnie nie uratujesz. Skoro zawsze za mną łazisz, to wiesz, co czasami przychodzi mi do głowy.

A teraz, gdy juz wiem, jaki jesteś sprytny, spróbuję ci uciec. Nigdy nie byłam tak bystra, jak mogłam, Tsem, ponieważ nie zdawałam sobie sprawy, że jest mi to do czegoś potrzebne.

Tsem ponownie ściągnął brwi.

- Czego ty ode mnie chcesz, panienko? Moje zadanie polega na zapewnieniu ci bezpieczeństwa. Nie mogę pozwolić, żebyś kręciła się tutaj sama. Można tu spotkać różne rzeczy.

- Na górze też.

- Nie idzie mi o duchy, mała księżniczko. Te są prawie nieszkodliwe, zaś najgorsze przepędzili kapłani. Tu, na dole, czają się prawdziwe stwory. A kapłani nie zapuszczają się tak głęboko, żeby cokolwiek przepędzić.

Hezhi westchnęła.

- Już postanowiłam. Możesz albo pójść ze mną - tam dokąd zechcę - albo zostawić mnie samą. Co wybierzesz? Chronić mnie, czy zostawić na pastwę losu? - Coś mi się widzi - warknął Tsem - że tak czy inaczej stracę głowę.

- Nie pozwolę, żeby oni to zrobili, Tsem.

- W takich sprawach nie masz nic do powiedzenia, księżniczko.

Przez chwilę Hezhi bliska była rezygnacji. Tsem był taki dobry, taki wierny. Był przyjacielem prawie jak D'en. Ale Tsem, podobnie jak i cała reszta służby, zachowywał wobec niej pewien dystans.

Nawet Qey, piastunka, która zastąpiła jej matkę, w ciągu ostatnich kilku lat odsunęła się od Hezhi. D'en ze swym uczuciem był kimś całkowicie wyjątkowym.

- Tsem - powiedziała zdecydowanym tonem - ja odnajdę D'ena. Z tobą lub bez ciebie.

Tsem pokiwał ze smutkiem głową, nie odrywając wzroku od zatopionej sali.

- Bardzo dobrze - westchnął. - Wobec tego ze mną. Ale nie teraz, panienko. Nie dzisiaj. Jutro, kiedy odpoczniesz i przywdziejesz odpowiedni strój.

- Pójdziesz ze mną? - Tak, choć nie wyjdzie z tego nic dobrego.

- Znajdziemy go - przekonywała Hezhi.

- Co być może wcale nie będzie dobre - łagodnie odparł Tsem.

- Myślisz, że on nie żyje? Tsem przypatrywał się jej przez dłuższą chwilę, po czym zagarnął dziewczynkę w mocarne ramiona.

- Zostając tu dłużej w takim stanie, dostaniesz gorączki, księżniczko. - Pochyliwszy się, podniósł latarnię i ostrożnie ruszył w górę pokrytych błotem schodów.

- Dlaczego oni ich zabierają, Tsem? - Nie wiem, księżniczko - odparł strażnik po nieco zbyt długiej chwili zastanowienia.

- A ja myślę, że wiesz - rzuciła Hezhi rozdrażnionym tonem.

- Czy oni zabierają również służbę? - Nie. Kiedy jakiegoś służącego spotyka kara, wymierza się ją publicznie, z hukiem, tak żeby pozostali o tym wiedzieli.

Tsem pokonał najtrudniejszy odcinek drogi i z miejsca, do którego dotarli, widać już było odległy załom korytarza, skąd sączyła się słaba, szara poświata.

- Czy ty naprawdę nie wiesz, dokąd ich zabierają, Tsem? - Naprawdę. W każdym bądź razie nie mam pewności.

- Myślisz, że mnie też zabiorą? - Nie - odrzekł Tsem, a jego głos zabrzmiał dziwnie matowo i bezbarwnie.

- Jeśli mogli zabrać D'ena, to dlaczego nie mogą zrobić tego ze mną? Tsem wzruszył potężnymi ramionami.

- Za dużo myślisz, księżniczko. Dlatego, że nie mogą i koniec.

Tsem potrafił trzymać język za zębami. Hezhi wiedziała, kiedy już nie da się wydobyć z niego ani słowa więcej.

Gorąca kąpiel sprawiała przyjemność. Zagniewane spojrzenie Qey przyjemne jednak nie było. Jej okrągła twarz była niczym maska, a orzechowe oczy rzucały w świetle lamp niebezpieczne błyski, gdy tylko pochylała się. aby trochę poszorować zaschnięte na stopach Hezhi błoto.

- Gdzie twoja sukienka? - wyszeptała po pewnym czasie Qey. Jej szept nie brzmiał jednak konspiracyjnie, nie zachęcał też do zdradzania sekretów. Qey uciekła się do szeptu tylko dlatego, żeby nie krzyczeć.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin