ALFRED HITCHCOCK
TAJEMNICA SZEPCZĄCEJ MUMII
PRZYGODY TRZECH DETEKTYWÓW
Przełożyła: ANNA IWAŃSKA
Wprowadzenie Alfreda Hitchcocka
Za chwilę ujrzycie Trzech Detektywów znowu w akcji. Tym razem rozwiązują zagadkę szepczącej mumii. Szepcze ona tylko do jednego człowieka. Jesteście zaciekawieni?
Jeśli spotkaliście już wcześniej tych tropicieli zagadek i tajemnic, nie traćcie czasu na czytanie wstępu. Odwróćcie stronę i zacznijcie rozdział pierwszy.
Jeśli zaś stykacie się z nimi dopiero teraz, pozwólcie że powiem wam o nich kilka słów. Trzej Detektywi to: Jupiter Jones, Pete Crenshaw i Bob Andrews. Jakiś czas temu stworzyli oni zespół detektywistyczny.
Jupiter jest mózgiem zespołu. Muszę powiedzieć, że ma ogromny talent dedukcyjny, ale nieco brak mu skromności. Bob prowadzi całą dokumentację i wynotowuje z prasy i książek wszystkie potrzebne informacje. Przyjął skwapliwie te obowiązki, gdyż dzięki swej pracy w bibliotece ma dostęp do książek. Pete jest bezcenny dla Jupitera, zwłaszcza kiedy potrzebna jest jego siła i zręczność.
Chłopcy mieszkają w Kalifornii, w Rocky Beach, mieście na wybrzeżu Pacyfiku, oddalonym o kilkanaście kilometrów od Hollywoodu. Są tu wszędzie tak wielkie odległości, że niezbędny jest samochód. Żaden z chłopców nie jest dość dorosły, by mieć prawo jazdy, ale udało im się rozwiązać ten problem. Jupiter wygrawszy konkurs otrzymał jako nagrodę prawo do używania przez trzydzieści dni wspaniałego rolls-royce'a wraz z szoferem.
Jeśli Trzej Detektywi nie są akurat w rozjazdach, można ich spotkać w Kwaterze Głównej. Jest to odpowiednio przerobiona przyczepa kempingowa, znajdująca się na terenie składu złomu, prowadzonego przez ciotkę i wuja Jupitera, Matyldę i Tytusa Jonesów. Chłopcy urządzili sobie w przyczepie małe biuro, laboratorium i ciemnię i wyposażyli je w urządzenia, które sami zmajstrowali z rupieci trafiających do składu. Przyczepa jest ukryta między stertami rozmaitych odpadów i prowadzą do niej sekretne przejścia, które tylko oni znają i w których tylko oni się mieszczą.
Jeszcze jedno. Kiedyś wysłałem Trzech Detektywów tropem jąkającej się papugi. Zdobyli wtedy ptaka, którego tu spotkacie.
I chciałem jeszcze wyjaśnić, że pisuję tajemnicze powieści i zgodziłem się przedstawić w nich przypadki, które rozwikłują chłopcy, a także zawiadamiać ich o nie rozwiązanych jeszcze zagadkach, które sam spotykam.
Na razie dość już wyjaśnień. Słuchajcie uważnie, niebawem mumia zacznie szeptać.
Alfred Hitchcock
ROZDZIAŁ 1
Emocjonujący list
— Ratunku! Ratunku! — wołał dziwny, skrzeczący i pełen przerażenia głos. — Ratujcie, proszę!
Trzej detektywi — Jupiter Jones, Pete Crenshaw i Bob Andrews — słyszeli bardzo dobrze te przejmujące wołania, ale ich treść nie robiła na nich najmniejszego wrażenia. Krzyczała bowiem ich żywa maskotka — wytresowany ptak o imieniu Sinobrody, który od czasu pomyślnego zakończenia ostatniej przygody stał się ich towarzyszem. Był to ptak niezwykły — w lot chwytał różne słowa i zdania, zapamiętywał je i powtarzał później z upodobaniem.
Pani Matylda Jones, ciotka Jupitera, popatrzyła na Sinobrodego krzyczącego w klatce zawieszonej na pałąku.
— Jupiter! — zawołała. — Ten ptak stanowczo za często ogląda telewizję. Naśladuje teraz kogoś z filmów kryminalnych!
— Pewnie tak, ciociu — przytaknął Jupiter sapiąc przy tym z wysiłku, bo właśnie podnosił stare drzwi frontowe. — Gdzie je mam postawić?
— Obok innych drzwi. Chłopcy, przestańcie się obijać! Mamy jeszcze tak dużo do zrobienia, a czas ucieka!
Ale Trzem Detektywom czas wcale nie uciekał tak szybko. Pytanie, ile pracy, prowadzonej pod nadzorem pani Matyldy, mogą wykonać trzej chłopcy w upalny dzień — nie było dla nich dostatecznie intrygujące. Eksperymentowanie na własnej skórze, jak na nie odpowiedzieć, było akurat tym, czego woleliby uniknąć. Pani Matylda, duża, energiczna kobieta, w gruncie rzeczy sama prowadziła skład złomu Jonesa. Jej mąż Tytus dokonywał wszystkich zakupów dla składu i przeważnie był w podróży.
Zdarzały się dni, i to niestety dość często, kiedy pani Matylda czuła nieodpartą potrzebę zrobienia w składzie gruntownych porządków. Wówczas ani Jupiter, ani jego przyjaciele nie mogli się wymigać od pracy. Czyścili wtedy różne przedmioty, przesuwali paczki z materiałami budowlanymi i marzyli tylko o jednym — by znaleźć się w Kwaterze Głównej, czyli ukrytej wśród złomu starej przyczepie kempingowej, i móc pracować nad nową pasjonującą zagadką. Ostatni sukces napełnił ich wiarą we własne zdolności detektywistyczne, może nawet zbyt silną wiarą.
Pani Matylda nie dała im jednak ani chwili wytchnienia, dopóki listonosz nie wjechał swym małym, trzykołowym pojazdem przez główną bramę składu. Wrzucił plik listów do staromodnej, żelaznej skrzynki na listy, zawieszonej na drzwiach biura i odjechał.
— O, Boże! — wykrzyknęła pani Matylda. — Na śmierć zapomniałam, że wuj zostawił do wysłania list polecony!
Z przepaścistej kieszeni wyłowiła lekko pogniecioną kopertę. Wygładziła ją nieco i podała Jupiterowi.
— Jedź natychmiast na pocztę i nadaj ten list. Masz tu pieniądze. Pośpiesz się, może uda ci się wysłać go jeszcze poranną pocztą.
— Na pewno zdążę, ciociu. Tymczasem Pete i Bob bardzo chętnie mnie zastąpią. Ostatnio narzekali na brak porządnej pracy.
Udając, że nie słyszy prychających z oburzenia kolegów, Jupe wskoczył na swój rower, śmignął przez bramę i pomknął jak strzała drogą wiodącą do miasta.
Pani Jones zaśmiała się.
— W porządku, chłopcy, macie wolne. Możecie teraz robić, co wam się podoba, majstrować albo zrobić sobie zebranie za tą kupą gratów.
Tu wskazała na stertę rozmaitego złomu i sprzętów, które pieczołowicie ułożone skrywały warsztat Jupitera na świeżym powietrzu, a także, o czym pani Matylda nie wiedziała, Kwaterę Główną. Po czym odwróciła się i podeszła do skrzynki na listy.
— Przejrzę teraz tę pocztę — powiedziała. — Może przyszło coś do Jupitera? Zdaje się, że ostatnio pisał w sprawie próbek jakichś przedziwnych rzeczy.
Chłopcy zadowoleni, że nadszedł wreszcie upragniony kres ich pracy, ochoczo podeszli do pani Matyldy, która wyciągnąwszy listy zaczęła je przeglądać.
— Zaproszenie na aukcję, rachunek, czek za stary bojler, hmm... — wsunęła trzy listy pod ramię i wertowała następne. — Znowu rachunek, pocztówka od mojej siostry Susan, reklama superkorzystnej możliwości osiedlenia się na Florydzie — ta ostatnia przesyłka wywołała wesoły uśmiech na twarzy pani Matyldy. Spojrzała na następny list. — Hmm... — mruknęła ponownie i także wsunęła go pod ramię.
Dalej przeglądała listy. Dwa były do Tytusa, prawdopodobnie zamówienia na jakieś specjalne artykuły. Skład Jonesa był bowiem powszechnie znany jako miejsce, w którym można dostać rzeczy niezwykłe i trudne do znalezienia gdzie indziej. Na przykład już od pewnego czasu Tytus miał do sprzedania stare organy z piszczałkami. Niekiedy wieczorem wychodził na podwórze i grał na nich pieśń “Uśpiony w głębinie”. Zaraz zjawiali się Hans i Konrad, dwaj bracia z Bawarii pracujący w składzie jako kierowcy ciężarówek, i wtórowali organom swymi melancholijnymi głosami.
Przy ostatnim liście pani Jones pokręciła głową:
— Nie, nie ma nic dla Jupitera. — Kierując się już w stronę biura, nagle odwróciła się do chłopców. Po chochlikach w jej oczach zorientowali się, że przekomarza się z nimi. — Są jednakże — powiedziała z ociąganiem — dwa listy zaadresowane do “Trzech Detektywów”. To wasz nowy klub, prawda?
Jakiś czas temu chłopcy założyli “Klub Miłośników Zagadek”, gdyż bardzo interesowali się rozwiązywaniem wszelkich łamigłówek. Dzięki temu Jupiter wziął udział w konkursie zorganizowanym przez agencję wypożyczającą samochody “Wynajmij auto i w drogę”. Wygrał ten konkurs, a jako nagrodę otrzymał możliwość korzystania przez trzydzieści dni z autentycznego rolls-royce'a wraz z szoferem.
Mając do dyspozycji samochód, chłopcy natychmiast przekształcili swój klub w zespół “Trzech Detektywów”, by móc przystąpić do rozwiązywania prawdziwych, życiowych zagadek, jakie im się tylko nadarzą.
Jednakże pani Jones, roztargniona we wszystkim, co nie było związane ze składem, zdawała się nie dostrzegać tak istotnej zmiany w działalności chłopców. Żadne wyjaśnienia nie mogły zmienić jej raz powziętego mniemania i w końcu chłopcy, przewidując z góry przebieg rozmowy, zaniechali dyskusji.
Teraz Pete wziął od niej listy, próbując ukryć podekscytowanie. Pani Jones weszła do biura, a chłopcy skierowali się ku swojej kwaterze.
— Nie popatrzymy nawet, od kogo są, póki nie znajdziemy się u siebie — powiedział z przejęciem Pete. — Z tego może wyniknąć całkiem poważna sprawa.
— Słusznie — zgodził się Bob. — Wreszcie będę mógł zacząć prowadzić kartotekę korespondencji. Mam już od dawna wszystko przygotowane, ale dotąd nie otrzymywaliśmy żadnych listów.
Przeciskali się przez sterty złomu, aż znaleźli się w warsztacie Jupitera. Był on wyposażony w tokarkę, świder, piłę tarczową i małą prasę drukarską oraz inne użyteczne przedmioty. Wszystkie te urządzenia trafiły do składu uszkodzone, w formie złomu i Jupiter wraz z kolegami doprowadził je ponownie do użytku. Skład otaczał wysoki płot z desek, a szeroki na półtora metra dach nie tylko zabezpieczał bardziej wartościowe przedmioty, ale osłaniał również pracownię. Były tu także różne plastykowe płachty na wypadek ulewnych deszczów.
Kawał karbowanej rury wentylacyjnej o niemałej średnicy zdawał się blokować wyjście z pracowni. Jednakże, kiedy chłopcy zdjęli ukrytą za prasą drukarską żelazną kratę, ukazał się otwór w rurze. Wczołgali się do jej wnętrza, ponownie zakryli otwór i na czworakach przeszli około dziesięciu metrów jej długości. Rura biegła częściowo pod ziemią, częściowo pod stertą bezużytecznych belek stalowych, a jej koniec znajdował się dokładnie pod starą kempingową przyczepą, którą chłopcy przekształcili w swoją Kwaterę Główną.
Pan Jones doszedł do wniosku, że nie uda mu się jej sprzedać i podarował ją chłopcom.
W podłodze przyczepy była klapa, która otwierała się do góry. Chłopcy podnieśli ją i zgrabnie wśliznęli się do środka, do maleńkiego biura wyposażonego w uszkodzone w pożarze biurko, kilka krzeseł, szafkę na akta, maszynę do pisania i telefon. Na biurku stał staromodny odbiornik radiowy. Jupiter podłączył mikrofon telefonu do jego głośnika, by wszyscy mogli równocześnie słuchać rozmów telefonicznych. Poza tym część przyczepy chłopcy przerobili na maleńką ciemnię, miniaturowe laboratorium i umywalkę.
Przyczepa ze wszystkich stron otoczona była stertami złomu, wewnątrz panował więc mrok. Pete zapalił umieszczoną nad biurkiem lampę. Usadowiwszy się wygodnie chłopcy zabrali się do czytania listów.
— Słuchajcie! — wykrzyknął Pete. — Ten jest od Alfreda Hitchcocka! Zacznijmy od niego.
Bob był również podekscytowany. Alfred Hitchcock jednak do nich napisał! To musi dotyczyć jakiejś zagadki! Pan Hitchcock przyrzekł, że jeśli tylko natknie się na jakąś tajemniczą sprawę, wymagającą ich pomocy, da im znać.
— Zostawmy ten list na koniec — zaproponował Bob. — Jest na pewno bardzo interesujący. Zresztą chyba powinniśmy poczekać na Jupe'a?
— Po tym, jak starał się zwalić na nas całą pracę w składzie? — powiedział z urazą Pete. — Chciał, żeby pani Jones nas zamęczyła. Zresztą, to ty prowadzisz dokumentację, a to obejmuje także wszystkie listy.
Bob zgodził się z Pete'em co do zakresu swoich kompetencji. Wziął jednak do rąk ten drugi, prawdopodobnie mniej interesujący list. Obracając w palcach kopertę powiedział:
— Wiesz co? Spróbujmy najpierw wydedukować coś bez czytania listu. Jupe mówi, że powinniśmy ćwiczyć dedukcję przy każdej okazji.
— Co możesz powiedzieć o liście, jeśli nie znasz jego treści? — zapytał sceptycznie Pete.
Ale Bob, jakby nie słysząc wątpliwości kolegi, dokładnie oglądał kopertę z obydwu stron. Była koloru jasnoliliowego. Powąchał ją. Miała zapach bzu. Potem spojrzał na złożoną kartkę papieru listowego. Była również liliowa i tak samo pachniała, a u góry widniał obrazek przedstawiający dwa bawiące się kotki.
— Hmm... — zamruczał Bob i podniósł palec do czoła w sposób sugerujący głębokie zastanowienie. — Zaczynam chwytać... Autorką listu jest kobieta w wieku... no, około pięćdziesiątki. Jest pulchna, farbuje włosy i prawdopodobnie dużo mówi. Ma bzika na punkcie kotów. Jest dobroduszna i czasami trochę niedbała. Zazwyczaj bywa pogodna, ale pisząc ten list wyraźnie czymś się martwiła.
Pete wytrzeszczył oczy.
— Bomba! — wykrzyknął. — To wszystko wydedukowałeś tylko z koperty i papieru?
— Pewnie — odpowiedział Bob nonszalancko. — Zapomniałem jeszcze dodać, że ma dużo pieniędzy i działa w organizacjach charytatywnych.
Pete wziął kopertę i list i zaczął przyglądać się im uważnie. Wkrótce błysk olśnienia pojawił się w jego oczach.
— Kotki na papierze listowym wskazują na to, że prawdopodobnie lubi koty — powiedział. — Fakt, że nierówno oderwała znaczek i krzywo go przykleiła, świadczy, że jest trochę niedbała. Linie jej pisma biegną do góry, jest to charakterystyczne dla osób o pogodnym usposobieniu. Pod koniec listu jednak linie te zaczynają się pochylać, co wskazuje na to, że ową panią ogarnęło jakieś zmartwienie i pewnie poczuła się nieszczęśliwa.
— Tak jest — powiedział Bob. — Dedukcja jest prosta, jeśli przestawisz swoje myślenie na odpowiednie tory.
— I jeśli masz takiego Jupe'a, który cię tego uczy — dodał Pete.
— No dobrze, ale powiedz mi jeszcze, skąd wiesz, w jakim jest wieku, jakiej tuszy, że farbuje włosy, jest gadatliwa, ma dużo pieniędzy i działa w instytucjach charytatywnych. Trzeba być chyba Scherlockiem Holmesem, żeby to wszystko odgadnąć.
— No więc dobrze — powiedział Bob ze śmiechem. — Adres wskazuje, że nadawczyni mieszka w Santa Monica, w dzielnicy bardzo drogich domów. Kobiety stamtąd są raczej zamożne i działają w instytucjach charytatywnych, bo, jak mówi moja mama, nie pracują, a chcą czymś się zajmować.
— Zgoda, ale co w takim razie z wiekiem, tuszą i z tym, że dużo mówi i farbuje włosy? — nie ustępował Pete.
— No więc zauważ, że używa pachnącego bzem liliowego papieru i zielonego atramentu. Może nie wiesz, że takie kolory i zapachy uwielbiają starsze panie. Jeśli mam być z tobą szczery do końca, to muszę ci powiedzieć, że mam ciotkę, która używa dokładnie takiego samego rodzaju papieru. A ponieważ ma ona pięćdziesiąt lat, jest okrągła, gadatliwa i farbuje włosy, to sobie pomyślałem — tu wziął list do ręki i spojrzał na podpis nadawczyni — że pani Banfry jest pewnie do niej podobna.
Pete roześmiał się.
— Nieźle to sobie wykombinowałeś, chociaż to tylko domysły. A teraz zobaczmy, co jest w liście.
Pochylił się nad nim i zaczął czytać:
Drodzy Trzej Detektywi. Moja bardzo bliska przyjaciółka, panna Waggoner z Hollywoodu, opowiedziała mi, w jaki sposób odnaleźliście jej zaginioną papugę. — Małą Bo-Peep...
W tym momencie Bob wyjął Pete’owi list z ręki. Najwyraźniej pani Banfry znała ich ostatnią niezwykłą przygodę — tajemnicę jąkającej się papugi.
— Ja prowadzę dokumentację — przypomniał.
Bob miał kłopoty z nogą wskutek nieszczęśliwego wypadku w dzieciństwie. W związku z tym nie mógł brać udziału w niektórych pracach kolegów. Dlatego też do jego obowiązków należało gromadzenie dokumentacji, wynajdywanie potrzebnych wiadomości w książkach i prasie oraz robienie notatek.
— Listy należą do mnie. W każdym razie pod nieobecność Jupe'a. Więc ja będę czytał, dobrze?
Pete mruczał coś pod nosem, ale ustąpił. Bob przyjął wygodniejszą pozycję i szybko odczytał list. Sprawa była prosta. Pani Banfry miała ogromnie cennego kota abisyńskiego o imieniu Sfinks, którego bardzo kochała. Tydzień temu Sfinks zaginął. Policja nie mogła go odnaleźć, więc pani Banfry dała ogłoszenia do gazet, ale nie przyniosło to oczekiwanego rezultatu. Tak więc Trzej Detektywi są jej przysłowiową ostatnią deską ratunku. Mając na uwadze ich błyskotliwe działania w sprawie odnalezienia papugi, pokornie prosi, by odszukali jej drogiego kota.
Będzie im bardzo zobowiązana. List kończyły słowa: z głębokim poważaniem — Mildred Banfry.
— Zaginiony kot — powiedział Pete w zamyśleniu. — No, to też jakaś sprawa. Wygląda na miły, spokojny przypadek nie szarpiący nerwów. Zatelefonuję do niej i powiem, że to bierzemy.
— Poczekaj! — Bob zatrzymał Pete'a sięgającego już po telefon. — Może zobaczymy najpierw, co ma dla nas pan Hitchcock?
— Masz rację, zapomniałem — zreflektował się Pete. A Bob rozciął podłużną kopertę, wyjął z niej list z wydrukowanym u góry nazwiskiem nadawcy i zaczął głośno czytać. Już po pierwszym zdaniu zamilkł. Pożerając wzrokiem kolejne linijki, zapoznał się z całą treścią listu. Skończywszy popatrzył na Pete'a wielkimi oczami.
— Niesamowite! — wykrzyknął. — Przeczytaj! Nigdy byś nie uwierzył, gdybym sam ci o tym opowiedział. Pomyślałbyś, że blefuję.
Zaintrygowany Pete wziął list. Kiedy skończył czytać, popatrzył na Boba z ogromnym i nieukrywanym zdumieniem.
— Coś takiego... — wyszeptał.
Następnie zadał pytanie, które każdy, kto nie czytał listu, uzna za dość dziwne:
— Jak może szeptać mumia, która ma trzy tysiące lat?
ROZDZIAŁ 2
Szept mumii
List Alfreda Hitchcocka dotyczył zdumiewających i niesamowitych wydarzeń, znacznie odbiegających od tych, z jakimi dotychczas spotykali się Trzej Detektywi.
W odległości jakichś dwudziestu pięciu, może trzydziestu kilometrów od Rocky Beach i składu Jonesa, wzgórza otaczające Hollywood przecięte są niewielkim kanionem. Na jego zboczach usadowiło się kilka zamożnych i rozległych posiadłości, obsadzonych pięknymi drzewami i krzewami. Jedną z nich jest stara rezydencja w hiszpańskim stylu. Właściciel, profesor Robert Yarborough, znany egiptolog przerobił jedno skrzydło budynku na prywatne muzeum.
W tej części domu przeważały wysokie, od podłogi po sufit, okna wychodzące na taras. W słońcu późnego popołudnia w sali muzealnej przy zamkniętych oknach było nieznośnie gorąco i duszno. Kilka posągów pochodzących ze starych egipskich grobowców stało w pobliżu okien. Jeden z nich, wykonany z drewna, przedstawiał Annubisa — boga starożytnego Egiptu. Miał korpus człowieka, a głowę szakala. Cień głowy padający na podłogę, tworzył granatową plamę o osobliwym kształcie, sprawiającą dość niesamowite wrażenie.
Cała sala zastawiona była cennymi przedmiotami pochodzącymi ze starożytnych grobowców egipskich. Na ścianach wisiały metalowe maski, które zdawały się znacząco uśmiechać, jakby znały wszystkie sekrety swoich czasów. W szklanych gablotach wystawiono gliniane tabliczki, złotą biżuterię, skarabeusze rzeźbione w nefrycie przez artystów z tamtej epoki.
W pobliżu okien ustawiono także drewniany sarkofag z zamkniętym wiekiem, na którym wyryty był wizerunek mumii znajdującej się wewnątrz. Pozbawiony ozdób w rodzaju złotych liści czy barwnych malowideł, które czyniłyby go bardziej okazałym, sprawiał wrażenie zwykłej skrzyni. Była to jednak trumna mumii, trumna kryjąca tajemnicę. I była to duma profesora Roberta Yarborougha — małego, nieco pulchnego mężczyzny w okularach w złotej oprawie i z kozią bródką dodającą mu powagi.
Za młodu profesor Yarborough, prowadził wiele ekspedycji naukowych w Egipcie. Odkrył wówczas grobowce wykute w zboczach skał. Odnalazł w nich mumie dawno zmarłych faraonów i ich żon, wraz z biżuterią i innymi przedmiotami. Wszystkie te skarby wystawił w swoim muzeum, a o swoich odkryciach właśnie pisał książkę.
Sarkofag z mumią nadszedł przed tygodniem, chociaż profesor odkrył go całe dwadzieścia pięć lat temu. Zaraz potem jednak zajął się inną, trudną wyprawą. Wypożyczył więc mumię do muzeum w Kairze. Kiedy przeszedł na emeryturę, zwrócił się do rządu egipskiego z prośbą o odesłanie mu mumii. Teraz, dysponując wolnym czasem, mógł zająć się wyjaśnieniem tajemnicy z nią związanej.
Pewnego popołudnia, dokładnie dwa dni przed nadejściem listu od Alfreda Hitchcocka do Trzech Detektywów, profesor Yarborough stał w swoim muzeum i stukał nerwowo ołówkiem w pokrywę sarkofagu. Był z nim jego kamerdyner Wilkins, wysoki i chudy mężczyzna pracujący od lat w rezydencji.
— Jest pan pewien, że chce pan ponownie spróbować, mimo wczorajszego szoku? — zapytał.
— Muszę sprawdzić, czy to się powtórzy — odparł zdecydowanie profesor. – A ty, Wilkins, proszę, pootwieraj okna. Nie cierpię, jak się je zamyka.
— Tak, proszę pana — i Wilkins otworzył na oścież najbliższe okna. Wiele lat temu profesor był przez dwa dni zatrzaśnięty w grobowcu i odtąd nie znosił zamkniętych pomieszczeń.
Następnie Wilkins podszedł do sarkofagu, zdjął wieko i oparł o skrzynię. Wraz z profesorem pochylił się nad jego wnętrzem.
Niektórzy ludzie nie lubią widoku mumii, chociaż nie ma w nim nic odrażającego. Ciała zmarłych władców i dostojników starożytnego Egiptu zanurzano w smole bitumicznej i innych konserwujących substancjach, po czym szczelnie owijano lnianą tkaniną. Dzięki temu przetrwały całe wieki w stanie niemal nienaruszonym. Ciała konserwowano po to, by zapewnić zmarłym godne przejście do innego świata, zgodnie z wierzeniami religijnymi. Wraz z ciałem chowano też różne przedmioty należące do zmarłego, na przykład biżuterię, żeby mógł on jej używać w przyszłym życiu.
Sarkofag w muzeum profesora Yarborougha wykonano dla mumii Ra-Orhona. Lniany kokon spowijający ciało był częściowo odsłonięty tak, że widoczna była twarz zmarłego. Niemłoda już i subtelna wydawała się wyrzeźbioną z ciemnego drewna. Usta były lekko rozchylone, jakby chciały coś powiedzieć. Oczy pozostawały zamknięte.
— Ra-Orhon wygląda bardzo spokojnie. Nie sądzę, żeby dzisiaj chciał coś panu powiedzieć.
— Mam nadzieję, że nie — odparł profesor. — W końcu to nie jest normalne, Wilkins, żeby mumia człowieka zmarłego przed trzema tysiącami lat mówiła, czy tylko nawet szeptała. To absolutnie nienormalne.
— Rzeczywiście, jest to co najmniej dziwne — zgodził się kamerdyner.
— Jednakże wczoraj, kiedy byłem z nim sam, naprawdę do mnie szeptał. Szeptał w nie znanym mi języku, ale brzmiało to jak ponaglanie, jak nakłanianie do czegoś, co powinienem zrobić.
Pochylił się nad mumią i powiedział:
— Ra-Orhonie, jeśli chcesz do mnie mówić, słucham cię. Będę starał się zrozumieć.
Minęła minuta, potem druga. Słychać było jedynie brzęczenie muchy. Profesor wyprostował się.
— Być może się przesłyszałem. Tak, jestem pewien, że to tylko moja wyobraźnia. Wilkins, proszę, przynieś mi małą piłę z pracowni. Mam zamiar odpiłować kawałek sarkofagu. Mój przyjaciel Jenings z Uniwersytetu Kalifornijskiego spróbuje ustalić datę pochowania Ra-Orhona, poddając próbki drewna testowi przy użyciu węgla radioaktywnego.
— Tak jest, proszę pana.
Kamerdyner oddalił się.
Profesor obchodząc skrzynię dookoła ostukiwał ją, by zdecydować, skąd wyciąć potrzebny kawałek drewna. Wydało mu się, że w jakimś miejscu słyszy pusty dźwięk, w innym — przytłumiony, jakby drewno było tam spróchniałe. Nagle uświadomił sobie, że słyszy jakieś pomrukiwanie, dobiegające z wnętrza skrzyni. Wyprostował się przestraszony. A jednak... Po czym szybko przybliżył ucho do ust mumii,
Mumia znowu do niego szeptała! Słowa wydobywające się z lekko rozchylonych warg wypowiadane były przez Egipcjanina nieżyjącego od trzech tysięcy lat.
Nie rozumiał ich. Były to szorstkie i syczące sylaby, wypowiadane tak cicho, że profesor musiał wytężać słuch. Niemniej, w intonacji zdawały się być coraz bardziej natarczywe tak, jakby mumii bardzo zależało na uświadomieniu czegoś profesorowi.
Ogarnęło go niesłychane podniecenie. Mumia szeptała prawdopodobnie w języku staroarabskim. Od czasu do czasu profesorowi zdawało się, że nawet rozumie jakieś słowo.
— Mów dalej, Ra-Orhonie! — zachęcał. — Staram się zrozumieć.
— Słucham, proszę pana?
Profesor podskoczył przestraszony. Za jego plecami stał Wilkins trzymający w ręku piłę.
— Wilkins! — wykrzyknął profesor. — Mumia znowu szeptała! Zaczęła, jak tylko wyszedłeś, a przestała, kiedy wróciłeś.
Wilkins w skupieniu zmarszczył czoło.
...
scullytailedsquirrel