Dickson Gordon R. - Encyklopedia ostateczna.rtf

(2859 KB) Pobierz

 

Gordon R. Dickson

 

 

 

 

Encyklopedia Ostateczna

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

(The Final Encyclopedia.)

 

Przełożył Marek Pawelec


Rozdział 1

 

Światło dnia, padające pod ostrym kątem na czytane przez Waltera InTeachera strony poematu Alfreda Noyesa pociemniało nagle, jakby popołudniowe słońce rzucające ukośne promienie przez okno za jego plecami, zostało na chwilę przesłonięte przez chmurę. Ale kiedy Walter obejrzał się, gwiazda Ziemi świeciła na niebie jasno i czysto. Nie było żadnej chmury.

Zmarszczył brwi, odłożył na bok antyczną książkę i sięgnął do staromodnej Marańskiej togi wyciągając mały, przejrzysty sześcian wypełniony płynem, w którym zwykle dryfował różowy płatek na wpół ożywionej tkanki. Przysłano mu go na Ziemię czternaście lat temu, jako pozostałość ze starego odłamu kultury kobiet i mężczyzn ze świata Mary, który razem z Kultis tworzył dwa światy Exotików. Przez wszystkie te lata, kiedy na nią spoglądał, wygląd tkanki nie uległ zmianie. Jednak teraz spostrzegł, że wyglądała na wyschniętą, poczerniałą i zwiniętą, jakby nadpaloną, leżąc na dnie naczynia. Z implikacji tego faktu nadeszło zrozumienie, zimne i od jakiegoś czasu podświadomie oczekiwane, że zbliżyła się godzina jego śmierci.

Odstawił sześcian i wstał szybko. Mając dziewięćdziesiąt dwa lata wciąż był wysoki, zdrowy i aktywny. Ale nie wiedział od jak dawna wskaźnik życia był wysuszony, albo ile pozostało czasu. Tak więc ruszył szybko przez bibliotekę i drzwi balkonowe na kamienny taras, osłonięty z obu końców obficie ukwieconymi krzewami bzu, zawieszony około piętnastu metrów nad jeziorem otaczającym posiadłość Mayne.

Na tarasie, na szeroko rozstawionych nogach i z rękami założonymi za plecy stał Malachi Nasuno, niegdyś oficer Dorsajów, obecnie – tak jak Walter – nauczyciel. Przyglądał się jajowatemu canoe z tworzyw sztucznych i jego pasażerowi, wiosłującemu w stronę domu. Zmierzchało. Słońce raptownie opadając za ostre szczyty Łańcucha Sawatch, w otaczających ich Górach Skalistych, szybko przesuwało na powierzchni jeziora zbliżającą się do budynku linię cienia. Człowiek w canoe ścigał się z cieniem, znajdując się odrobinę przed jego krawędzią na jasnej jeszcze wodzie.

Walter nie tracąc czasu ruszył do stojącego na końcu tarasu masztu. Rozwiązał węzeł rozgrzanej słońcem liny, która przesuwając się lekko otarła mu palce i opuścił na kamienie tarasu sztandar przedstawiający jastrzębia wylatującego z lasu.

Na jeziorze wiosło jeszcze raz uderzyło o powierzchnię wody po czym zamarło. Ludzka postać znikła za burtą, a po chwili canoe zapadło się odrobinę, napełniło wodą i zatonęło, jakby zostało od spodu przedziurawione i wciągnięte w głębinę. Kilka sekund później nadciągnął cień i ciemność zakryła miejsce, w którym unosiła się łódka.

Walter poczuł na lewym uchu ciepły oddech Malachiego Nasuno. Obrócił się stając twarzą w twarz ze starym, grubokościstym żołnierzem o pobrużdżonej twarzy.

– O co chodzi? – cicho zapytał Malachi. – Czemu ostrzegłeś chłopca?

– Chciałem żeby uciekł, jeśli potrafi – odpowiedział Walter. – Reszta z nas jest już gotowa.

Wyrazista, stuletnia twarz Malachiego stwardniała jak stygnący metal, a jego brwi zetknęły się krawędziami.

– Mów za siebie – odpowiedział. – Kiedy zginę, będę martwy. Ale jeszcze nie umarłem. O co chodzi?

– Nie wiem – odpowiedział Walter. Wyciągnął z szaty sześcian i pokazał go. – Przeczucie oraz to ostrzeżenie.

– Kolejne z twoich Exotikowych czarów – wyburczał Malachi. Ale zrobił to bez zaangażowania. – Pójdę ostrzec Obadiaha.

– Nie ma na to czasu – dłoń Waltera zatrzymała byłego żołnierza, łapiąc go za potężnie umięśnione przedramię. – Obadiah od lat jest gotów na spotkanie swojego osobistego Boga, a w każdej chwili mogą się tu pojawić oczy obserwujące co robimy. Im mniej będziemy wyglądać na takich, którzy się czegoś spodziewają, tym większe szanse na ucieczkę ma Hal.

Gdzieś daleko, na ciemnym brzegu jeziora, z trzcin zerwała się do lotu dzika kaczka, głośno protestując przeciwko intruzowi, który zakłócił jej spokój i trzepiąc skrzydłami o powierzchnię wody na wpół lecąc, na wpół biegnąc oddaliła się w spokojniejsze okolice. Walter westchnął z ulgą.

– Dobry chłopiec – powiedział. – Żeby jeszcze pozostał w ukryciu.

– Zostanie – ponuro odpowiedział Malachi. – Nie jest już chłopcem, a mężczyzną. Ty i Obadiah wciąż o tym zapominacie.

– Mężczyzną? W wieku szesnastu lat? – zapytał Walter. W kącikach oczu poczuł nieoczekiwanie zbierające się łzy żalu. – Tak szybko minął czas?

– Jest dostatecznie męski – zaburczał Malachi. – Kto nadchodzi? Lub co?

– Nie wiem – odpowiedział Walter. – To, co ci pokazałem, to po prostu urządzenie ostrzegające o gwałtownym wzroście ciśnienia energii ontogenetycznych kierujących się w naszym kierunku. Pamiętasz zapewne, że jedną z ostatnich rzeczy, jakie mogłem zrobić na Marze było sprawienie, żeby przeprowadzili dla chłopca obliczenia ontogenetyczne. Wykazały wysokie prawdopodobieństwo jego wejścia w konflikt ze spiętrzeniem ciśnień obecnych sił historycznych, zanim osiągnie wiek siedemnastu lat.

– Cóż, skoro chodzi tylko o energię... – prychnął Malachi.

– Nie daj się zwieść! – przerwał mu Walter, niemal ostro jak na Maranina. – Przejawem tych energii będą ludzie lub rzeczy, tak jak tornado jest efektem spadku ciśnienia. Może... – przerwał. Spojrzenie Malachiego odwróciło się od Maranina. – O co chodzi?

– Prawdopodobnie Inni – cicho odpowiedział Malachi. Jego wydatne nozdrza rozszerzyły się, wciągając ochładzające się powietrze, które w zachodzącym świetle przedzierającym się przez lekko ośnieżone szczyty gór, nabrało lekko różowej barwy.

– Czemu tak mówisz? – Walter uważnie rozejrzał się dookoła, ale niczego nie dostrzegł.

– Nie jestem pewien. Przeczucie – odparł Malachi.

Walter poczuł chłód.

– Zrobiliśmy krzywdę naszemu chłopcu – niemal wyszeptał. Oczy Malachiego ponownie skupiły się na nim.

– Czemu? – zapytał były żołnierz Dorsai.

– Wyszkoliliśmy go, by mógł zmierzyć się z ludźmi – co najwyżej mężczyznami i kobietami, – wyszeptał Walter, uginając się pod poczuciem winy. – A teraz już na czternastu światach grasują te diabły.

– Inni nie są diabłami! – ostro zaprotestował Malachi, nie starając się nawet mówić cicho. – Zmieszaj swoją krew z moją i Obadiaha – jeśli chcesz zmieszaj razem krew wszystkich oderwanych kultur, a wciąż uzyskasz człowieka. Ludzie spłodzą ludzi – nic innego. Nie wyciągniesz z garnka nic, czego tam wcześniej nie włożyłeś.

– Inni to hybrydy. – Walter zadygotał. – Ludzie złożeni z pół tuzina talentów, w jednej skórze.

– No i co z tego? – grzmiał Malachi. – Człowiek rodzi się, żyje i umiera. Jeśli żyje dobrze i dobrze umiera, jaka za różnica, co go zabije?

– Ale to nasz Hal...

– Który kiedyś musi umrzeć, jak wszyscy. Weź się w garść! – wymamrotał Malachi. – Czy na Exotikach nie hodujecie kręgosłupów moralnych?

Walter pozbierał się. Stanął prosto i przez kilka sekund oddychał w kontrolowany sposób, po czym przywdział spokój niczym płaszcz.

– Masz rację – przyznał. – Przynajmniej Hal posiada wszystko, co mogliśmy mu dać we trzech – umiejętności i wiedzę. I ma w sobie potencjał, by stać się wielkim poetą, jeśli przeżyje.

– Poeta! – ponuro skomentował Malachi. – Jest kilka tysięcy bardziej użytecznych rzeczy, które mógłby zrobić ze swoim życiem. Poeci...

Przerwał. Jego oczy zetknęły się ze spojrzeniem Waltera w nagłym ostrzeżeniu.

Oczy Waltera potwierdziły wiadomość. Złożył ramiona w szerokich rękawach swojej błękitnej szaty w geście zakończenia.

– Ale poeci również są ludźmi – powiedział radośnie i swobodnie jak ktoś prowadzący swobodną dyskusję.

– Dlatego właśnie, spośród dziewiętnastowiecznych poetów tak wysoko cenię sobie Alfreda Noyesa. Znasz Noyesa, prawda?

– A powinienem?

– Tak sądzę – odpowiedział Walter. – Oczywiście, przyznaję, obecnie ze wszystkich jego poematów pamięta się tylko o The Highwayman. Ale Opowieści z syreniej tawerny i ten jego długi poemat – Sherwood oba mają w sobie geniusz. Wiesz, ta część, w której Oberon, król elfów i wróżek mówi swoim poddanym, że Robin Hood umrze i wyjaśnia, czemu wróżki są mu coś winne...

– Nigdy tego nie czytałem – burknął Malachi nieuprzejmie.

– A więc zacytuję ci – powiedział Walter. – Oberon mówi do swoich poddanych i opowiada im o jednej z nich, którą Robin uratował kiedyś z czegoś, co jak sądził nie jest niczym groźniejszym od pajęczej sieci. Noyes wkłada w usta Oberona następujące słowa:

 

...Uratował ją z uścisków czarnoksiężnika,

Tej okrutnej i mrocznej odwiecznej tajemnicy,

Którą wszyscy znamy i wzbraniamy się przed nią...

 

Walter przerwał na widok młodego mężczyzny o blade twarzy wychodzącego zza znajdujących się za Malachim krzewów bzu. Ubrany był w garnitur, a w dłoni trzymał broń energetyczną o długiej, wąskiej lufie z cewkowatą osłoną. Chwilę później dołączył do niego drugi, podobnie uzbrojony. Obracając się Walter zauważył kolejnych dwóch. W stronę starych mężczyzn kierowały się teraz cztery pistolety.

 

– „... Wydobył ją tak delikatnie, że ani jedna z tęczy lśniących na jej skrzydłach przyćmiona nie została...”

– Głęboki, dźwięczny głos dokończył cytat, a z tych samych drzwi balkonowych, przez które kilka minut wcześniej wyszedł Walter, wyłonił się wysoki mężczyzna z ciemnymi włosami i szczupłą, drobnokościstą twarzą, niosąc książkę, którą przed chwilą czytał Walter, mając jeden z palców wsunięty w wolumin jak zakładkę.

– ...Ale chyba dostrzega pan – kontynuował, mówiąc teraz do Waltera – jak obniża loty po tym przebłysku siły, który pan zacytował, tworząc zaledwie poezję ładną i ozdobną? Natomiast gdyby zamiast tego wybrał pan pieśń Blondina Minstrela z tego samego poematu...

– Jego głos nabrał niespodziewanej siły i bogactwa, na wpół skandując cytowane wersy, na modłę pieśni średniowiecznych mnichów.

 

Na wąskiej drodze rycerzu,

Dokąd chcesz jechać mój panie?

Odpowiedź padła: „Do przodu”

„Miłości mej na spotkanie!”

 

– ...Wtedy musiałbym się z panem zgodzić.

Walter z czystej uprzejmości pochylił odrobinę głowę. Ale w piersiach poczuł zdradzieckie poruszenie. Wspaniały głos wysokiej, wzniosłej postaci przed nim, uderzył w zmysły Waltera wyczulone przez życie pełne subtelności z żądaniem uznania, jakie poczułby wobec Stradivariusa w rękach wielkiego skrzypka.

Wbrew swojej woli Walter poczuł pragnienie, by ów wysoki mężczyzna darzył go uznaniem – rzecz nie do pomyślenia, jakby ten Inny był mistrzem lub królem.

– Nie wydaje mi się, żebyśmy się znali – powiedział powoli.

– Nazywam się Ahrens. Bleys Ahrens – odpowiedział mężczyzna. – I nie macie powodów do obaw. Nikomu nie stanie się krzywda. Po prostu chcielibyśmy użyć waszej posiadłości na krótkie spotkanie, przez dzień lub dwa.

Uśmiechnął się do Waltera. Moc głosu tego odmieńca była zabarwiona delikatnym akcentem, który brzmiał jak archaiczny angielski. Jego twarz, sama w sobie niczym się nie wyróżniająca, dzięki delikatnym zmarszczkom wokół ust i oczu sprawiała wrażenie atrakcyjnej. Prosty nos, wąskie usta, szerokie czoło i błyszczące oczy zostały dzięki tym liniom zmiękczone w wyraz żartobliwej łagodności.

Poniżej tej twarzy znajdowały się nadzwyczaj szerokie, kanciaste ramiona, które u kogoś o niższym wzroście wyglądałyby nieproporcjonalnie, ale dzięki jego wzrostowi i wyprostowanej postawie szczupłego ciała, sprawiały wrażenie zupełnie zwyczajnych. Stał swobodnie, ale w sposób podświadomie zrównoważony, jak ciało pantery. A bladzi ludzie z bronią kierowali ku niemu spojrzenia pełne psiego uwielbienia.

– My? – zapytał Walter.

– Och, rodzaj klubu. Szczerze mówiąc, lepiej, żebyście w ogóle nie przejmowali się tą sprawą. – Ahrens wciąż uśmiechał się do Waltera i popatrzył na jezioro oraz jego widoczny z tarasu zalesiony brzeg.

– Powinna was tu być jeszcze ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin