Dickson Gordon R - Młody Bleys.doc

(2267 KB) Pobierz
Gordon R

 

 

Gordon R. Dickson

 

Młody Bleys

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

(Young Bleys)

 

Przełożył Mirosław P. Jabłoński

 

Data wydania oryginalnego 1991

 

Data wydania polskiego 2003

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział l

 

Kobieta siedziała na różowej tkaninie miękko wyściełanego dryfowego siedziska i -

mrucząc do siebie - czesała włosy przed owalnym lustrem. Te pomruki były powtórkami

komplementów prawionych jej przez ostatniego kochanka, który dopiero co ją opuścił.

Niełamliwy, przejrzysty brązowy grzebień przesuwał się gładko przez lśniące pasma

jej kasztanowatych włosów. Włosy nie wymagały czesania, ale będąc sama, lubiła oddawać

się temu drobnemu, prywatnemu rytuałowi - po tym, gdy mężczyźni, którzy trzymali ją w

podobnych miejscach, wychodzili. Ramiona miała nagie i delikatne, o gładkiej, bladej skórze;

równie bladą kolumnę jej karku zasłaniały pasma włosów, które opadały aż do poziomu

dryfu. Od kobiety biła słaba woń - jakby perfum zmieszanych z piżmem - tak delikatna, że nie

wiadomo było czy rzeczywiście musnęła skórę perfumami, czy też był to jej naturalny zapach

- jeden z tych, które inna osoba tylko z trudem mogła poczuć.

Za kobietą stał chłopiec i obserwował ją; nie było go widać w lustrze, gdyż zasłaniała

go czesząca się, której obraz odbijał się w migoczącej elektronicznej powierzchni. Słuchał

słów, które powtarzała kobieta i czekał, aż z jej ust padnie konkretna fraza.

Wiedział, że w końcu tak się stanie, gdyż stanowiło to część litanii, której - choć byli

nieświadomi, że są poddawani indoktrynacji - uczyła wszystkich swoich mężczyzn, by

recytowali ją podczas i po uprawianiu seksu.

Chłopiec był wysoki i szczupły, w wieku wyznaczającym zaledwie połowę drogi do

dorosłości, a jego wąska twarz miała niemal nienaturalnie regularne rysy, które - stężawszy -

obdarzą go, jako dojrzałego człowieka, nadzwyczajną uroda i będą wystarczająco męskie, by

nie kojarzyć się z delikatnością. Jednocześnie, chłopiec był podobny do kobiety spoglądającej

w lustro.

Wiedział, że tak jest, chociaż w tej chwili nie widział jej twarzy. Wiedział, gdyż

mówiło mu to wielu ludzi, a on w końcu zrozumiał, co mieli na myśli. Teraz nie miało to dla

niego znaczenia w innych sytuacjach, niż podczas tych rzadkich spotkań z chłopcami w jego

wieku, którzy patrząc na niego uważali, iż można go łatwo zdominować - i przekonywali się,

że tak nie jest. Chłopiec - zarówno sam, jak i dzięki obserwowaniu kobiety podczas tych

niewielu lat swego życia - nauczył się różnych sposobów obrony.

Teraz dochodziła do kwestii, na którą czekał. Na chwilę wstrzymał oddech. Nie mógł

się temu oprzeć pomimo determinacji, żeby tego nie robić.

- „...Jesteś taka piękna” - mówiła kobieta do swego obrazu na ekranie. - „Żadna inna

nie była nigdy taka piękna...”

Pora była odezwać się.

- Ale wiemy, że jest inaczej, prawda mamo? - powiedział chłopiec tak opanowanym

tonem, że tylko dorosły mógłby się nań zdobyć; nawet on, inteligentny ponad swój wiek,

osiągnął owo brzmienie głosu dopiero po całych godzinach ćwiczeń.

Kobieta umilkła.

Obróciła się na wiszącym w powietrzu dryfie, który zakołysał się na skutek ruchu

ciała, a jej twarz znalazła się przed twarzą chłopca w odległości nie większej niż szerokość

dłoni.

W tej chwili jej oczy płonęły zielonym blaskiem. Kostki zaciśniętej na grzebieniu

dłoni były bezkrwiste; trzymała grzebień jak broń - jakby chciała przeciągnąć jego zębami po

gardle chłopca i otworzyć mu tętnicę szyjną. Nie wiedziała, nie myślała - a on to zaplanował -

że mógł stać za nią w takim momencie.

Przez dłuższą chwilę chłopiec patrzył śmierci w oczy, a jeśli wyraz jego twarzy nie

zmienił się, to nie dlatego, by chłopak nie odczuwał ogromnego strachu z powodu wiszącej

nad nim groźby zagłady, tylko dlatego, że zastygł jak zahipnotyzowany, z martwym

obliczem. W końcu zdecydował się podjąć ryzyko, chociaż wiedział, że jego słowa mogły

rzeczywiście skłonić kobietę do zabicia go. Zrobił to, gdyż osiągnął w końcu ten punkt, w

którym przekonał się, że mógł przeżyć tylko z dala od niej. A młody człowiek ma silny

instynkt samozachowawczy; chce przetrwać nawet kosztem narażenia się na śmierć.

Jeszcze kilka lat i byłby wiedział, co zrobi, gdyby powiedział to, co właśnie

powiedział; ale nie mógł czekać, żeby się o tym przekonać. Za kilka lat byłoby za późno.

Miał jedenaście lat.

Więc czekał... żeby podążyła za impulsem zabicia, który płonął w jej oczach. Gdyż

okrucieństwo jego słów - nawet dla niej - było największym, do jakiego mógł się posunąć.

Ponieważ powiedział prawdę. Prawdę nigdy nie wspominaną.

Oboje wiedzieli. Oboje - matka i syn. Kobieta wyglądała nieźle, jeśli pominąć

grubokościstą, prostokątną twarz. Dzięki niemal magicznej sztuce makijażu, jaką opanowała,

mogła uchodzić za atrakcyjną - możliwe nawet, że za bardzo atrakcyjną.

Ale nie była piękna. Nigdy nie była piękna i nigdy nie będzie; używała potężnej broni

swego umysłu w celu skłonienia wybranych przez siebie mężczyzn, by w odpowiednich

momentach powtarzali jej to słowo, którego łaknęła jej dusza.

Pomimo tego, co posiadała, nie potrafiła pogodzić się z brakiem urody. Z faktem, że

cała siła jej inteligencji i woli, która mogła dać jej wszystko inne, nie była w stanie uczynić jej

piękną. A jedenastoletni Bleys zmusił ją do skonfrontowania się z tą rzeczywistością.

Grzebień, zębami na zewnątrz, wzniósł się w drżącej ręce kobiety.

Bleys obserwował zbliżanie się ostrzy. Czuł strach. Przewidział go; mimo to - by

przeżyć - nie miał innego wyboru, jak powiedzieć, co powiedział.

Grzebień, drżąc, wznosił się jak nieświadomie kierowana broń. Obserwował jak się

zbliżała, i zbliżała... aż zatrzymała się tuż przed jego gardłem.

Strach nie minął. Został tylko powstrzymany, jak bestia na łańcuchu, chociaż teraz

Bleys przynajmniej wiedział, że przeżyje. Cóż w końcu ryzykował? Dziedzictwo pokoleń i

wychowanie jako Exotika, człowieka niezdolnego do użycia przemocy, sprawiały, że kobieta

nie była w stanie zrobić tego, do czego nakłaniało ją jej rozdarte ego. Porzuciła bliźniacze

światy Exotików i zostawiła za sobą wszystkie ich nauki i przekonania tak daleko, jak to tylko

możliwe, ale nie mogła, nawet teraz, zerwać oków wyszkolenia i uwarunkowań, jakie

wpojono jej, zanim jeszcze nauczyła się chodzić.

Krew ponownie napłynęła do jej kłykci. Grzebień wolno opadł. Położyła go ostrożnie

za sobą, pod lustrem, na stoliku z drewna w kolorze miodu; zrobiła to tak delikatnie, jakby

grzebień nie był twardy jak stal, ale kruchy i mógł pęknąć na skutek najlżejszego dotknięcia.

Ponownie była opanowana i pewna siebie.

- No cóż, Bleys - powiedziała absolutnie spokojnym głosem. - Myślę, że nadeszła

pora, żeby nasze drogi się rozeszły.

 

Rozdział 2

 

Bleys wisiał w przestrzeni, samotny i całkowicie odizolowany, oddalony o lata

świetlne od najbliższych gwiazd, nie mówiąc już o jakimkolwiek świecie zamieszkałym przez

choćby jedną ludzką rasę. Samotny, ale na zawsze wolny...

Tylko jego wyobraźnia nie poddawała się. Nagle stracił i to. W sali klubowej statku

wpatrywał się w indywidualny ekran, pełen gwiazd rozmaitej jasności.

Był sam, ale towarzyszyło mu zimne, przerażające uczucie, które nie opuściło go od

chwili, gdy wszedł na pokład i usadowił się w jednym z tych wielkich, zielonych, nadmiernie

wyścielonych obrotowych foteli statku rejsowego, który zabierał go z Nowej Ziemi, gdzie

dwa dni wcześniej zostawił swoją matkę, na planetę Zjednoczenie, mającą od tej pory być

jego domem.

Jeszcze dzień i znajdzie się tam.

Jakoś nie wybiegł wcześniej myślą w przyszłość poza ten moment, kiedy doprowadzi

do konfrontacji z matką. W jakiś sposób spodziewał się, że kiedy już uwolni się od niej i

legionu wciąż zmieniających się opiekunów, którzy zamykali go w okowach żelaznej rutyny

nauki i ćwiczeń, sprawy automatycznie obiorą lepszy kurs. Ale teraz, gdy w końcu znalazł się

w tej przyszłości, trochę się zagubił.

Jego miejscem dokowania na Zjednoczeniu miał być wielki port kosmiczny w

Ekumenii. Na całej planecie znajdowało się zaledwie dwanaście takich kosmodromów, gdyż

był to biedny świat, ubogi w zasoby naturalne - podobnie jak siostrzana planeta, Harmonia.

Większość religijnych kolonistów, którzy zasiedlili oba światy, utrzymywała się z

pracy na roli, korzystając z narzędzi i maszyn zbudowanych na zamieszkiwanej przez nich

planecie, gdyż brakowało na niej międzygwiezdnych kredytów, by zapłacić za importowane

urządzenia - z wyjątkiem tych sytuacji, gdy oddziały młodych mężczyzn z poboru

sprzedawano jako najemników na terminowy kontrakt na inną planetę, na której nadal toczyły

się walki między koloniami.

Bleys udawał zaabsorbowanego widokiem celu podróży na swoim ekranie.

Szczególnie gwiazdą przeznaczenia, Epsilon Eridiani, wokół której krążyła zarówno

Zjednoczenie jak i Harmonia. Podobnie jak obiegające Alfę Procjona Kultis i Mara -

bliźniacze światy Exotików, gdzie urodziła się i wychowała matka Bleysa i skąd odleciała na

zawsze w furii, czując obrzydzenie do Exotików, którzy nie chcieli przyznać jej przywilejów i

swobód, do jakich - była pewna - uprawniała ją jej wyjątkowość.

Zjednoczenie dzieliło od Nowej Ziemi tylko osiem skoków fazowych - jak

zwyczajowo, choć niepoprawnie nazywano ponowne ustalenie pozycji statku w kosmosie.

Gdyby rzecz sprowadzała się do wykonania każdego przesunięcia fazowego po kolei,

znaleźliby się na Zjednoczenia po upływie kilku godzin od opuszczenia Nowej Ziemi. Ale ze

skokami fazowymi wiązał się pewien problem. Polegał on na tym, że im większa była - w

euklidesowej przestrzeni kosmicznej - odległość, którą „pożerała” pojedyncza zmiana fazowa,

tym mniej pewny stawał się punkt, w którym statek miał się wyłonić w normalnej

czasoprzestrzeni po dokonaniu przejścia. A to oznaczało konieczność przeliczenia pozycji

statku po każdym wykonanym skoku.

W związku z tym, w celu zapewnienia pasażerom maksymalnego bezpieczeństwa, tę

podróż odbywano na zasadzie małych przesunięć fazowych, co sprawiało, że kosmiczna

żegluga trwała pełne trzy dni. Na Zjednoczeniu Bleys miał się spotkać z mężczyzną, który od

tej pory będzie się nim opiekować - ze starszym bratem Ezechiela MacLeana, jednego z

byłych kochanków matki. Jak daleko Bleys sięgał pamięcią, Ezechiel był jedynym

człowiekiem, który na trwale zaistniał w jego życiu.

Ezechiel stanowił jedyny jaśniejszy punkt w egzystencji Bleysa. To Ezechiel zgodził

się przyjąć na siebie odpowiedzialność i zastąpił ojca nie tylko Bleysowi, ale także Dahno,

jego starszemu przyrodniemu bratu. Dahno, podobnie jak Bleys, został kilka lat temu

odesłany na farmę Henry’ego MacLeana na Zjednoczeniu. Sprawił to Ezechiel.

Dziwne było to, w jaki sposób Ezechiel jednocześnie był i nie był podobny do matki

Bleysa. Ona opuściła planety Exotików. On, urodzony jako Zaprzyjaźniony na Zjednoczeniu,

odleciał z tej planety raczej tak, jakby z niej uciekał, a nie z pogardą i wściekłością, z jaką

matka Bleysa strząsnęła ze swoich stóp pył jej rodzinnej Kultis. Ezechiel MacLean był

absolutnym przeciwieństwem tego, w jaki sposób mieszkańcy innych światów wyobrażali

sobie Zaprzyjaźnionych. Był łagodny, ciepły, wyrozumiały - w jakiś sposób wszystkie te

cechy miał rozwinięte w takim stopniu, że cierpiał, pozostając w pobliżu Bleysa i jego matki,

widząc korowód jej kochanków.

Normalnie, matka Bleysa odprawiała od siebie byłego partnera, kiedy wybierała

następnego, ale zdawało się, że Ezechiel jest skłonny przystać na pozycję pół przyjaciela, pół

służącego. Swoją okrągłą, piegowatą i zawsze radosną twarzą, na której malował się wyraz

usłużności, podnosił na duchu matkę Bleysa - a zwykle nie były to dobre duchy. Ezechiel

przydawał się jej, chociaż odkąd zamknęły się przed nim drzwi jej sypialni, minęło sporo

czasu.

Jednym z przykładów tej przydatności - gdyż matka Bleysa nie miała pojęcia, kto był

jego prawdziwym ojcem - było to, że dwa tygodnie temu Ezechiel skontaktował się z Henrym

na Zjednoczeniu, żeby zapytać, czy ten przyjąłby jeszcze jednego domniemanego bękarta

swego błąkającego się po świecie, niereligijnego brata.

Bleys podejrzewał zawsze, że Henry lubił Ezechiela, chociaż ten przedstawiał swego

brata jako człowieka twardego jak głaz. Jednak Henry nie odmówił wcześniej przyjęcia

Dahno, o dziesięć lat starszego od Bleysa; i nie postąpił też tak teraz w stosunku do samego

Bleysa. To Ezechiel, którego nigdy nie opuszczał dobry humor i uprzejmość, dawał Bleysowi

nieco wytchnienia od wprowadzających żelazną dyscyplinę opiekunów i od

nieprzewidywalnej matki. A teraz Ezechiela nie było przy nim.

W swoim czasie matka trzymała Dahno przy sobie, twierdząc, że tylko ona może nad

nim zapanować. Ale to też się nie sprawdziło i Dahno, tylko parę lat starszy niż Bleys

obecnie, usiłował uciec od niej. W rezultacie, wysłała go statkiem do Henry’ego i

postanowiła, że nie popełni więcej tego samego błędu.

I nie popełniła. Ona sama robiła wszystko, co chciała i była niezależna, ale Bleys

został oddany pod kuratelę opiekunów, zmieniających się za każdym razem, gdy nowy

kochanek przenosił ich do innego miejsca i wynajmował inną grupę nauczycieli. Strzegli go i

rozkazywali mu cały czas, pozwalając wyjść tylko po to, by pokazał się gościom matki, która

pławiła się wówczas w chwale posiadania genialnego dziecka.

I był geniuszem - usankcjonowanym. Ale to, co w tych narodzinach było dziełem

przypadku, uzupełniały długie godziny nauki pod surowym nadzorem opiekunów.

W istocie nauka była ostatnią rzeczą, która go obchodziła. Wszystko go fascynowało.

Matka, niezdolna uciec od wychowania wpojonego jej przez Exotików, nie ukarałaby go

fizycznie, ale zasady, jakie ustanowiła dla niego - sprawiając, że znajdował się cały czas pod

nadzorem opiekunów - były tak surowe jak w więzieniu.

Stanowiło to tylko niewielką pociechę, że kara nie była fizyczna, a był nią pokój, do

którego wysyłano go, by „przemyślał to, co zrobił”.

Pokój nie był nieprzyjemny sam w sobie, ale jego umeblowanie ograniczało się do

łóżka z pola siłowego, które nie wymagało pościeli. Było to zwyczajnie pole, w którym ciało

tonęło bez reszty, utrzymywane w pożądanej temperaturze i wilgotności, zależnych od

życzenia zajmującej je osoby.

Był to pokój z narzuconą bezczynnością; nie było w nim nawet książek - nie tylko

tych w archaicznym sensie tego słowa, w postaci połączonych kartonów i papieru, ale

nowoczesnych wrzecion lub dysków, wsuwanych do czytacza. Robił więc to, co robiłoby

każde samotne dziecko i pozwalał, by wyobraźnia przenosiła go w inne miejsca.

Marzył o krainie bez opiekunów i bez matki; o krainie, w której dysponowałby

czarodziejską różdżką o mocy, dającej mu nieograniczoną władzę i wolność. Był to kraj,

gdzie otaczający go ludzie nie zmieniali się. Była tylko jedna rzecz, przy której obstawał jako

absolutny władca.

To była kraina, w której żył w ostrej opozycji w stosunku do swojego realnego życia.

Siedział teraz, wspominając to wszystko na statku kosmicznym lecącym na

Zjednoczenie. Z początku pomysł ucieczki zachwycił go, ale stopniowo, w trakcie lotu,

zaczynało mu świtać, że być może zmierza ku czemuś w rodzaju ekwiwalentu kolejnej grupy

opiekunów.

Tak jak korzystał ze swojej szybkiej, dziecięcej pamięci (szkolonej i ćwiczonej do

tego stopnia, aż była niemal eidetyczna), w celu zapamiętywania tabeli akcji i bieżących

wiadomości, tak teraz studiował materiały religijne, które zabrał ze sobą, by przygotować się i

stworzyć sobie ochronną tarczę przed tym nowym spotkaniem - z „wujem” i jego dwoma

synami, których imion Bleys jeszcze nie znał.

Między tymi okresami, kiedy siedział i patrzył w gwiazdy, nie czuł się otoczony przez

ciepło statku kosmicznego, ale jak ktoś stojący na uboczu i odizolowany od ludzkiej rasy,

oddalony o całe lata świetlne od innego człowieka czy od zamieszkałego przez ludzi świata.

Studiował w samotności przyniesiony ze sobą materiał, magazynując w pamięci obszerne

fragmenty, aż wszystko miał opanowane do tego stopnia, że mógł to powtórzyć jak papuga.

Tak jak powtarzał dane z tabel kursów akcji, cen nieruchomości i wiadomości

polityczne z planety swojej matki, by sprawić na jej gościach wrażenie uczonego, choć w

istocie, w większości wypadków, nie miał pojęcia co znaczy wiele spośród słów, które

wypowiadał.

Było to drugiego dnia lotu statku kosmicznego, gdy zupełnie nieprzygotowany poczuł

nagle obecność kogoś obcego u swego boku.

Chociaż Bleys nie wiedział o tym, od jakiegoś czasu był przedmiotem toczonej w sali

klubowej rozmowy.

- Myślę, że jest samotny - mówiła jedna z umundurowanych stewardes do drugiej. -

Większość dzieci ciągle biega. Domagają się napoi z barku. Nudzą się i nie dają ci spokoju. A

on po prostu siedzi, nie sprawiając w ogóle kłopotu.

- Ciesz się zatem z tego i zostaw go w spokoju - powiedziała druga stewardesa.

- Nie, sądzę, że jest samotny - upierała się pierwsza. - Tam, skąd przybył, musiało

wydarzyć się coś poważnego; jest samotny i niespokojny. Dlatego trzyma się na uboczu.

Druga stewardesa była nastawiona sceptycznie. Z nich dwóch, miała większe

doświadczenie zawodowe i odbyła więcej lotów niż ta zaniepokojona, która była młodym

rudzielcem o zuchwałej twarzy i szczupłym ciele wypełniającym srebrnoniebieski uniform. W

końcu, pomimo silnych sugestii koleżanki, żeby zostawiła chłopaka w spokoju, ruda zbliżyła

się do Bleysa, usiadła w sąsiednim fotelu i obróciła go tak, by móc patrzeć z boku na chłopca.

- Poznajesz gwiazdy? - spytała.

Bleys natychmiast stał się czujny. Życie nauczyło go ostrożności w stosunku do

wszelkich pozornie przyjacielskich prób zawarcia znajomości. Pomimo jej wyglądu i sposobu

mówienia, kobieta była najprawdopodobniej kolejnym udającym przyjaźń opiekunem,

traktującym to jako wstęp do zapanowania nad nim. Bleys odruchowo odrzucał każdą

nachalną próbę nawiązania przyjaźni przez ludzi dotychczas mu nie znanych; życie zbyt

często pokazywało, że z ich strony był to fałsz.

- Tak - odparł, mając nadzieję, iż udając pochłoniętego studiowaniem gwiazd, utnie

momentalnie awanse kobiety.

Możliwe, iż zamierzała tylko zaproponować mu, że zapozna go z obsługą niektórych

przyrządów, chociaż sam już do tego doszedł. Potem stewardesa odeszłaby i zostawiłaby go

w spokoju.

- Lecisz na Zjednoczenie, co? - nalegała. - Oczywiście, ktoś tam na ciebie czeka w

porcie kosmicznym?

- Tak - odparł Bleys. - Mój wujek.

- Jest młody, twój wujek?

Bleys nie miał pojęcia, ile jego wuj miałby mieć lat. Potem uznał, że to naprawdę nie

ma znaczenia, co odpowie.

- Ma dwadzieścia osiem lat - powiedział Bleys. - Jest rolnikiem w małym miasteczku,

leżącym w pewnej odległości od kosmoportu i ma na imię Henry.

- Henry? Ładne imię - pochwaliła stewardesa. - Znasz także jego nazwisko i adres?

- Nazywa się „McClain”. W istocie pisze się to M-a-c-L-e-a-n. Nie znam jego adresu.

To było kłamstwo. Bleys przeczytał adres, a jego pamięć, której teraz niemal nic nie

umykało, zmagazynowała informację. Ale chłopiec ukrywał ten fakt, tak jak nauczył się

ukrywać swoją inteligencję i talenty - z wyjątkiem tych chwil, kiedy matka wzywała go, by je

ujawnił albo, gdy z jakiejś sytuacji wynikało, że mógłby coś zyskać na takim przedstawieniu.

- Ale mam adres w torbie - powiedział i sięgnął w dół do małej torby, leżącej u

podstawy fotela, w której miał dowód tożsamości i akredytywy.

- Och, nie musisz mi pokazywać - odparła kobieta. - Wierzę, że jesteś odpowiednio

przygotowany. Nie chciałbyś dla odmiany zrobić czegoś innego, niż tylko siedzieć tutaj i

obserwować gwiaździsty ekran? Nie masz ochoty na jakiś napój z baru?

- Nie, dziękuję - odparł Bleys. - Przyglądanie się gwiazdom to część mojej nauki. Z

powodu tych wakacji u wuja Henry’ego zarywam trochę szkoły, więc w takim stopniu, w

jakim to możliwe, muszę kontynuować naukę. Pomyślałem, że dokonam większości

obserwacji przestrzeni podczas drogi w tę stronę, abym nie musiał spędzać na tym czasu w

trakcie drogi powrotnej.

- Och, rozumiem - powiedziała stewardesa.

Tym, co przekonało dziewczynę były nie tyle słowa Bleysa, ile pewność, jaką potrafił

nadać swemu głosowi - raźnemu i żywemu. Stewardesa zaczynała rewidować swój pierwotny

domysł, że podróż chłopca była wynikiem czyjejś śmierci lub innego kryzysu w rodzinie, i że

w związku z tym potrzebował ucieczki od własnych myśli.

W rzeczywistości ona także znała nazwisko i adres człowieka ze Zjednoczenia, który

miał odebrać Bleysa. Od całej obsługi pokładowej kosmicznych liniowców wymagano

przyjęcia pewnej dozy odpowiedzialności za każdego podróżującego samotnie pasażera w

wieku do lat dwunastu.

- Jeśli ci to nie przeszkadza - odezwał się Bleys - to powinienem natychmiast zabrać

się do nauki. Wziąłem ze sobą czytacz i książkę, podług której mam sprawdzać gwiazdy.

- Och, naturalnie. Absolutnie nie chcemy ci przeszkadzać. Ale gdybyś czegoś chciał,

naciśnij guzik, a zaraz się zjawię. Zgoda?

- Zgoda. Dziękuję - odparł Bleys, sięgając do torby podróżnej. - Tak zrobię.

Wstała i odeszła. Nie zadała sobie trudu, by spojrzeć na nieco większy od wąskiego

pudełka czytacz, który Bleys mógł trzymać wygodnie obu rękami na kolanach. Dlatego nie

zauważyła, że na pierwszej stronie książki wyświetlonej na elektronicznym ekranie

urządzenia, widniał złożony z wielkich liter tytuł: BIBLIA. Nie domyślała się także, że poza

tą książką, w czytaczu były zgromadzone inne teksty - pisarzy islamskich i innych wyznań.

Bleys siedział, trzymając czytacz na kolanach. Chłopiec potrafił sprawiać takie

wrażenie, jakby coś robił, pozwalając jednocześnie umysłowi zajmować się czymś innym.

Rzeczywiście chciał coś przeczytać z Biblii, którą Ezechiel, z dziwnym smutkiem, dał

mu, gdy Bleys odlatywał. Już dawno temu nauczył się na pamięć imion proroków, ale

czytywał także to, co uważał za opowieści, za małe fragmenty dziejów i przygód - jak, na

przykład, relacja ze spotkania Dawida z Goliatem - które były bardziej interesujące i, po

jednokrotnej lekturze, zmagazynowane w jego pamięci lepiej niż cokolwiek innego.

Ale stewardesa odeszła i w tym szczególnym momencie Bleys czuł się bardziej

zagubiony i porzucony niż kiedykolwiek wcześniej. T...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin