Alan Dean Foster Krzywe zwierciadło tom II trylogii Przeklęci Przekład: Radosław Kot AMBER Tytuł oryginału: THE FALSE MIRROR Ilustracja na okładce: KLAUDIUSZ MAJKOWSKI Redakcja merytoryczna: ANNA SZUSTKIEWICZ Redakcja techniczna: LIWIA DRUBKOWSKA Korekta: DANUTA WOŁODKO, TADEUSZ MAHRBURG Copyright © 1992 by Thranx, Iiic. Ali rights reserved For the Polish edition Copyriglit © 1997 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 83-7169-226-9 WYDAWNICTWO AMBER Sp. z o.o. 00-108 Warszawa, ul. Zielna 39, tel. 620 40 13, 620 81 62 Warszawa 1997. Wydanie I Druk: Elsnerdruck Berlin Dla Harry'ego E. Fischera, krzepkiego żeglarza i bratniego włóczęgi Rozdział 1 Kończąc dwanaście lat, Randżi wiedział już, że lubi zabijać. Rodzice nie kryli aprobaty. Inaczej być przecież nie mogło. Od Prób dzieliły go wówczas jeszcze cztery lata. Cztery lata edukacji, zdobywania doświadczeń, cztery lata nabierania sił i słusznego wzrostu. Z czasem rosła wiara w jego możliwości, podziw dla wyrażanej łagodnym głosem pewności siebie; stawiano go za wzór. Ale nikt mu nie zazdrościł. Zazdrość mogła lęgnąć się tylko w prymitywnych umysłach tych potworów, które postawiły sobie za cel zniszczenie cywilizacji. Tutaj nie było miejsca na emocje tego pokroju. Czyż wszyscy kadeci nie dążyli do tego samego, czyż nie ożywiał ich wspólny entuzjazm? Osiągnięcia przyjaciół godne były słów uznania, a nie zawiści. Przecież każdy pragnie, by w boju osłaniał go jak najwprawniejszy w wojennym rzemiośle towarzysz. Współzawodnicząc, kadeci tylko zagrzewali się nawzajem do coraz większych wysiłków. Kiedyś, przed nadejściem potworów, cywilizacja ogarniała niewstrzymanie coraz większe połacie kosmosu. Chaos ustępował z wolna, porażki były rzadkie, a stracony grunt zawsze w końcu odzyskiwano. Jednak około tysiąca lat temu trafiono na sojusz potworów. I nic nie było już takie, jak kiedyś. Niektórzy spośród obcych przedstawiali sobą paskudny zgoła widok, a ścieżki ich myślenia były wręcz odrażające. Inni jednak przypominali gatunek, który wydał Randżiego. Najgorsze wśród nich były pewne zgoła nieprzewidywalne monstra, istoty dzikie i niewiarygodnie przebiegłe, a przy tym inteligentne i straszne w walce. Od pewnego czasu pojawiały się zawsze w pierwszych szeregach wroga, który dzięki temu odniósł wiele zwycięstw. Jednak ostatecznie udało się powstrzymać jego pochód i sytuacja wojenna zaczęła się stabilizować. Jeszcze trochę a ludy cywilizowane odrobią straty i wyzwolą te wszystkie nieszczęsne rasy, które od stuleci cierpią pod knutem potworów. Randżi i jego przyjaciele wiedzieli, że nie może być inaczej. Zostali wyszkoleni na wspaniałych żołnierzy i wzorowych obywateli. Nikt i nic nie zdoła oprzeć się światłu prawdy, gdy doborowi wojownicy, tacy jak Randżi-aar, ruszą na pierwszą linię frontu, by bronić zdobyczy cywilizacji. Cywilizowane istoty nie znają zazdrości, ale zazdrość to jedno, a duma to drugie, szczególnie uzasadniona duma. W grupie młodzieńców od piętnastu do siedemnastu lat drużyna Randżiego zajmowała jedną z najwyższych lokat. Prawdę mówiąc, na całym Kossut tylko jedna drużyna uzyskiwała regularnie podobne wyniki. Była to grupa ćwicząca w okręgu Kizzmat, po drugiej stronie łańcucha gór Massmari, w pobliżu wideł rzek Nerse i Joutoula. Dość blisko, by nawiązać przyjazną rywalizację, szeroko zresztą rozreklamowaną przez media. W trakcie końcowych egzaminów obie drużyny bez kłopotów zakwalifikowały się w swej grupie wiekowej do planetarnych finałów. Matka i ojciec Randżiego czerpali sporo skrywanej dumy z przychodzących tak łatwo postępów syna i jego przyjaciół. Ostatecznie też mieli w tym swój udział, pomimo że żadne z nich nigdy nie próbowało wojaczki. Ojciec Randżiego pracował w zakładach produkujących mikropodzespoły elektroniczne, matka była nauczycielką. Bez wątpienia jej talenty pedagogiczne odegrały znaczącą rolę w dobrym wychowaniu Randżiego, jego młodszego brata Saguio i ich maleńkiej siostry imieniem Synsa. Wprawdzie, jak wspomnieliśmy, kadeci nie wiedzieli, co to zazdrość, jednak należy uznać za szczęśliwy traf, że Randżi nie we wszystkim był najlepszy. Jego przyjaciel, Biraczii-uun, miał więcej siły, Kossinza-iiv zaś szybciej biegała. Jednak to właśnie Randżi reprezentował najlepszą kombinację cech, czyniącą zeń idealnego wojownika, co znajdywało odbicie w jego indywidualnej punktacji. Bez wątpienia wyróżniał się też bystrością umysłu. Miał dopiero szesnaście lat, ale mimo to podczas ćwiczeń często wyznaczano go na dowódcę. Stanowiska wodzów i strategów piastowali zwykle chłopcy ze straszych grup, siedemnasto- i osiemnastolatkowie i nie zdarzyło się dotąd, by powierzano je podobnym młodzikom. Randżi doceniał wyróżnienia i nie zawodził. Obdarzony sporym zmysłem organizacyjnym, zapałem i determinacją, wiódł swoich od sukcesu do sukcesu; rzadko bywało inaczej. Cieszył się ze spadających nań zaszczytów, wiedział bowiem, ile radości sprawia swymi osiągnięciami rodzicom. Sam nie przywiązywał większej wagi do otaczającego go podziwu, myślał tylko o tym, jak dobrze wykonać powierzone mu zadania, i niecierpliwie wypatrywał końca szkolenia. Był świadom, że zawsze może zdarzyć się jakaś porażka. Wiedział też, że nawet najlepsi kadeci załamywali się czasem w ogniu walki. Nikt ich za to nie potępiał. Przesuwano ich po prostu na inne odcinki, gdzie wspierali wysiłek wojenny zgodnie ze swymi umiejętnościami. Randżi ze spokojem wypatrywał finału. Był gotowy. Nie zamierzał zawieść. Nie mógł zawieść. Jak wszyscy, chciał być żołnierzem, a nawet więcej: czuł, że musi nim zostać. Wiedział, że po to się właśnie urodził. Aby zabijać i, być może, zginąć samemu w obronie cywilizacji. Walczyć z prawdziwym przeciwnikiem, którego dotąd znał tylko z symulacji. Podczas ćwiczeń usiłował zawsze wmówić sobie, iż to nie test, nie ułuda, ale rzeczywista walka. Że naprawdę unicestwia potwory, eliminuje je kolejno, by uchronić przed zagładą swój świat, cywilizację, przyjaciół. No i aby pomścić swych prawdziwych rodziców. Podobnie jak rodzice większości przyjaciół z kompanii, zginęli oni podczas inwazji potworów na Housilat. Wraz bratem i siostrą został potem zaadoptowany przez rodzinę z planety Kossut. Od najwcześniejszych lat zgłębiał historię owej batalii, aż wszystkie szczegóły zapadły mu głęboko w pamięć. Wiedział, że potwory zaatakowały bez ostrzeżenia i w swym dzikim pędzie do destrukcji nie zostawiły kamienia na kamieniu. Spustoszyły powierzchnię planety tak dalece, że nie nadawała się już do zamieszkania. Tylko kilka wahadłowców wymknęło się z pułapki, unosząc nielicznych szczęśliwców, między innymi jego samego z rodzeństwem. Czekający na orbicie okręt wojenny zabrał ich potem na Kossut. Nauczyciele opowiedzieli mu to wszystko dopiero wtedy, gdy podrósł nieco i sam spytał o los prawdziwych rodziców. Miał już dość lat, by zrozumiawszy przyczyny tragedii, rozwinąć w sobie chłodną determinację. Z jej to bagażem wkroczyć miał w dorosłość. Pamięć okrutnego losu Housilat towarzyszyła mu podczas rozwiązywania każdego testu, podczas wszystkich ćwiczeń. Starał się być lepszym kadetem niż koledzy, których życie nie doświadczyło wcale mniej okrutnie. W plutonie było ich dwudziestu pięciu, dokładnie tylu, ile etatów przewidziano dla standardowej grupy szturmowej. Ćwiczyli razem od dzieciństwa, zostawiając niezmiennie w pobitym polu kolejnych szkolnych przeciwników, a teraz zbliżał się najważniejszy moment edukacji. Niektórzy wypatrywali go radośnie, inni z obawą. Randżi aż płonął z niecierpliwości. W pewnej chwili okazało się, że pluton Randżiego pokonał już wszystkich konkurentów i znalazł się na samym szczycie tabeli rywalizacji. Spośród setek szkolonych na planecie grup ta drużyna okazała się plutonem niekwestionowanych mistrzów. Na drodze do ostatecznego sukcesu stał tylko znany już oddział z okręgu Kizzmat. Znany, ale tajemniczy zarazem, zwyciężający przeciwników z niemal taką samą biegłością, jak grupa Randżiego. On sam nie widział powodów do niepokoju. Mniejsza o wspaniały dorobek punktowy rywala, pluton Randżiego też nie dostał niczego za darmo. Kadeci ciężko zapracowali na sukces i wiedzieli dobrze, ile są warci. Instruktor Kouuad był niższy, niż się wydawał. Jego sylwetkę ukształtowało doświadczenie wojenne i wiele zaszczytów, którymi go obsypywano. Rzadko kierowano jemu podobnych wiarusów do szkolenia grup młodszych kadetów. Randżi i koledzy nie od razu pojęli, jak wielkie wyróżnienie ich spotkało, jednak z czasem zaczęli wysoko cenić sobie przewodnictwo Kouuada. We wczesnych latach kariery wojskowej Kouuad-iel-an odniósł poważną ranę, której skutków nawet najlepsi lekarze nie potrafili całkowicie zneutralizować. Plotka głosiła, że stało się to podczas walki wręcz z najgorszymi potworami przeciwnika. Nawet pozostali nauczyciele odnosili się do Kouuada ze sporym szacunkiem, a co dopiero kursanci. Szeptano też, iż grupa posiadająca takiego instruktora z miejsca zyskuje przewagę nad pozostałymi i że nie jest to do końca sprawiedliwe. Ale władze szkoły nie chciały słuchać podobnych narzekań. Drużyna z Siilpaan jest po prostu dobra, powtarzali. Poza tym, to nie instruktor zdobywa dla niej punkty, ale sami kadeci. Randżi i jego przyjaciele wiedzieli jednak, komu zawdzięczają swe sukcesy. - Muszę was ostrzec - powiedział pewnego ranka stary wiarus, gdy jak zwykle zebrali się przed kolejnymi ćwiczeniami. - Dotąd rozbijaliście wszystkich w puch, ale okręgowe rozgrywki dobiegły końca. Przed wami planetarny finał. W ciągu kilku najbliższych dni rozstrzygnie się, kim zostaniecie, jaka sposobność kariery będzie wam dana. Nie zapominajcie, że kursanci z Kizzmat również o tym wiedzą. Ich dorobek jest porównywalny z waszym. Widziałem rejestry. Nie spotkaliście jeszcze takiego przeciwnika. - Kouuad chodził w tę i z powrotem przed wielkim ekranem symulatora. - Lepiej, żeby bąbelki ...
marc144