Gimenez-Bartell Alicia - Śmiertelny talk-show.rtf

(832 KB) Pobierz

ALICIA GIMENEZ-BARTLETT

 

ŚMIERTELNY TALK-SHOW

 

(Przełożył: Filip Łobodziński)

 

1

       

       Melancholia dopadła mnie z samego rana. Od paru godzin po niebie pełzały obrzmiałe, czarne chmurzyska. Włosy aż mi się lepiły od wilgoci. Ni stąd, ni zowąd ogarnęła mnie niewesoła i dojmująca świadomość wrażenia, jakie niewątpliwie muszę wywierać na innych: oto czterdziestoletnia kobieta, która niczego nie pamięta z poprzedniego dnia pracy, a w perspektywie ma kolejny. Westchnęłam. Czemu w takich chwilach się zamartwiam, jak mnie postrzegają obce osoby? Zazwyczaj przecież nie rozmyślam nad tą sprawą - nie dość, że nudne, to jeszcze może doprowadzić do obłędu. Ostatecznie wszyscy składamy się po części z rzeczywistości i z tego, czym chcielibyśmy być. Jesteśmy... zbiorowiskiem stanów ducha i stanów zdrowia, stopem genetyki i biografii, wrażliwości emocjonalnej i zwykłego pokarmu. Nie da się porównać Szweda, rozkoszującego się stołem szwedzkim, z mieszkańcem Walencji, który już ma potąd paelli. Inaczej spogląda kobieta z przeszłością, inaczej dopiero co wyklute dziewczątko. Charakter hipotetycznej córki Mae West musiałby zdecydowanie różnić się od charakteru (tym bardziej hipotetycznej) córki Matki Teresy z Kalkuty.

        Temat moich rozważań wewnętrznych coraz bardziej mnie irytował. Skoro już atak melancholii - być może czysto meteorologicznej - sprawił, że zaczęłam filozofować, czemuż to nie znajdę sobie jakiegoś bardziej intelektualnego przedmiotu medytacji? Zawsze w niejaką dumę wprawiał mnie fakt, że nie zaliczam się do ostatnich głupków, że potrafię zadumać się nad losem ludzkości, a tu naraz zatruwają mi życie takie przyziemne kwestie. Jednakże owego poranka jakakolwiek refleksja o wyższym rejestrze była skazana na fiasko. Po zwojach mózgowych tłukło mi się niezmordowanie jak zwariowany meteor jedno zmartwienie: przygnębiające przekonanie, jakiego na mój temat mogliby nabrać bliźni.

        Dopiero po jakimś czasie zdałam sobie sprawę, że to sygnał ostrzegawczy. Wizja była na tyle klarowna, że aż wzięła mnie ochota, by rozgłosić wszem wobec: intuicyjnie spodziewałam się, że stanie się to, co się stało. Na próżno jednak my, kobiety, przypisujemy sobie rolę Kasandry. Ludzie tak przywykli do naszych ponurych proroctw, wypowiadanych z dużym wyprzedzeniem, że czują się znużeni na sam ich dźwięk, a co dopiero, gdy muszą je powiązać z późniejszymi wypadkami. Przyznaję, ciężko jest przewidywać wyłącznie złe rzeczy. Zgoda, przeczucia stanowią kiepską podstawę naukową i niewiele uczonych ksiąg przemawia w ich obronie, ale empirycznie są nie do obalenia. I nie potrafię znaleźć innego wytłumaczenia dla faktu, że mój melancholijny poranek miał konsekwencje w postaci sprawy mocno nietypowej. Sprawy, która rozgrywała się wokół wizerunku, wyglądu, oddziaływania na otoczenie i publicznego postrzegania pewnej postaci. Sprawy morderstwa, która wznieciła większy zamęt niż nagły najazd mongolski na pogrążone we śnie miasto.

        Garzon wyrwał mnie z rozmyślań bez specjalnego pardonu. Wszedł do gabinetu, a widząc, że gapię się przez okno, wydał z siebie mocno niezrozumiały pomruk. Ostatnio nie pracowaliśmy razem, ale zawsze udawało mu się sforsować bramy mojej twierdzy, by zajrzeć do archiwum. Dzięki temu zdarzały się okazje do krótkich, niezobowiązujących pogawędek, a czasem nawet można było wypić razem kawę. Wspomniałam, że ów dzionek wstał mętny i nieprzyjemny, wylewając na ludzi pokłady złego humoru. Widząc, że mojemu koledze również udzielił się fatalny nastrój, postanowiłam przypuścić uprzejmy kontratak.

        - Jak się masz, Fermin?

        - Potwornie - wymamrotał. - Łeb mnie boli.

        - Wziąłeś jakiś proszek?

        - Tak - rzucił szorstko.

        - I...?

        - Skoro mówię, że mnie boli, to chyba jasne, że nie pomogło, nie?

        Chmury to była pestka przy jego burzliwym humorze. Zmęczona okazywaniem nieuzasadnionej uprzejmości, rąbnęłam:

        - A co powiesz na trepanację czaszki, a nuż to ci pomoże?

        Zatrzasnął szufladę, w której właśnie grzebał, i odwrócił się do mnie.

        - Ale dowcipniś z pani, pani inspektor. To chyba w ogóle najlepszy kawał, jaki zdarzyło się pani powiedzieć, odkąd się znamy. Nie wiem tylko, czy zdaje sobie pani sprawę, że nie ma specjalnie powodów do śmiechu.

        - Czyżby? A to czemu?

        - A to temu, że właśnie dostaliśmy sprawę z desantu.

        - Co?

        - To, co pani słyszy. Za godzinę komisarz oczekuje nas u siebie. Tyle że plotki rozchodzą się szybciej niż smród po gaciach, więc już wiem, co nam przypadło.

        - Sprawa z desantu.

        - Otóż to.

        - A skąd ten desant?

        - Z rąk inspektora Molinera i jego adiutanta Rodrigueza.

        Aż zagwizdałam. Moliner i Rodriguez słynęli z tego, że zajmują się przypadkami najwyższego stopnia trudności, wymagającymi sporych umiejętności dyplomatycznych i jeszcze większej ostrożności. A mówiąc wprost: przestępstwami, które miały oddźwięk publiczny i mogły wywołać burzę prasową.

        - A czemu ją na nas spuścili? Czy plotkologia stosowana potrafi na to odpowiedzieć?

        - Bo obarczono ich inną sprawą. Taką, której zdaje się przyznano naprawdę klauzulę tajności.

        - To wystarczający powód, by plotki przyniosły trochę więcej informacji.

        - Żeby pani wiedziała. Podobno zamordowano jakąś elegancką pannę, a wszystko wskazuje na to, że była to kochanka jakiejś ważnej szychy.

        - O kurwa!

        - Sama pani więc rozumie, że przekazano ten przypadek Molinerowi i Rodriguezowi, a ten, którym się zajmowali, przypadł pani i mnie.

        - Równie dobrze mogli rozwiązać obydwa, to największe asy. Co to za sprawa?

        - Nie wiem.

        - Wspaniale! Nie masz pojęcia o jedynej rzeczy, jaką pewnie miałeś prawo wiedzieć.

        - Plotki nigdy nie dotyczą tego, czego się można dowiedzieć w prosty sposób.

        - Od kiedy ją prowadzili?

        - Od dwóch dni, nie dłużej.

        - No to nie rozumiem, dlaczego ten spadek tak ci nie na rękę. Zdołamy go poprowadzić po swojemu.

        - Zgoda, ale wie pani, jak nie lubię przejmować spraw po kimś, kto je rozpoczął.

        - To się nazywa syndrom dziewictwa, typowy dla ludzi obarczonych uprzedzeniami, czyli, dajmy na to... dla staroświeckich mężczyzn.

        Usiłowałam doprowadzić Garzona do pasji, ale w głębi duszy podzielałam jego obawy. Nieuczestniczenie w czynnościach wstępnych często wiele komplikuje. Może to kwestia przewrażliwienia, ale jeżeli śledztwo rozpoczęto wedle pewnych założeń, sporo wysiłku kosztowała weryfikacja, czy są to założenia optymalne. A już powrót do punktu zero i rozpoczęcie pracy z nowym spojrzeniem - to trudność najwyższego stopnia, niemal nie do pokonania. Ktoś mógłby zaoponować, twierdząc, że policjant to nie jest zawód twórczy i że najprawdopodobniej istnieje tylko jedna droga postępowania, wytyczona przez dowody. To by jednak oznaczało, że wszyscy detektywi są identyczni i że w naszym postępowaniu nie znajdziesz ani śladu osobowości. Czy mogłam sobie pozwolić na tak pozbawiającą motywacji refleksję na samym początku śledztwa, w dniu tak ciężkim od melancholii, a zwłaszcza z włosami polepionymi od wilgoci? Mowy nie ma. W drodze do gabinetu Coronasa wmawiałam sobie, że pod tym nowym dochodzeniem złożymy z Garzonem podpisy na miarę artystów, znaki firmowe albo chociaż proste symbole rzemieślnicze. I nie myliłam się. Szczerze mówiąc, wypaliliśmy oboje swoje inicjały pod sprawą, której zawdzięczamy może nie tyle chwałę, ile sławę w środowisku. I to znacznie większą, niżbyśmy sobie życzyli.

       

- Wiecie, kto to jest skurwysyn? - zapytał inspektor Coronas w ramach prezentacji zagadnienia.

        W tym samym momencie, gdy Garzon odpowiadał bez wahania: „Tak, oczywiście”, ja wdałam się w niepotrzebną przemowę.

        - No, nie wiem. W sumie to dziwne, że najgorsze obelgi skierowane przeciwko mężczyznom trafiają rykoszetem także w kobiety. Bo niech mi pan wytłumaczy, panie komisarzu: jeśli jakiś facet jest złośliwcem albo sukinsynem, dlaczego trzeba też obrażać jego matkę?

        Coronas uniósł rękę, chcąc powstrzymać moje dialektyczne zapędy.

        - Petra, nie wyciągaj słów z kontekstu. To po prostu takie określenie. Wiesz, kto to jest skurwysyn?

        - Tak.

        - O to chodzi. Otóż przypadło wam w udziale śledztwo w sprawie zabójstwa pewnego skurwysyna. Znaleziono go dwa dni temu we własnym mieszkaniu, zabitego z pistoletu. Jak wynika z oględzin, po wszystkim poderżnięto mu gardło. Przypadek bezwzględnego okrucieństwa.

        - Tak umierają skurwysyny - zauważył sentencjonalnie podinspektor.

        I znowu - choć tym razem powstrzymałam się od uwag - nie mogłam się zgodzić z przedmówcą. Powszechnie znany jest fakt, że skurwysyny wcale nie zawsze umierają tak, jak na to zasłużyły. Zauważyłam wręcz, że prawdziwe, rasowe skurwysyny wykazują niebezpieczną tendencję do uchodzenia z życiem z najgorszych opałów, a nawet do długowieczności.

        - Załatwili go o północy. Weszli do domu, stosując stary numer z fałszywym roznosicielem pizzy. Czyściutka robota, żadnych niepotrzebnych ruchów. Nieznaczne dowody walki, bo facet się bronił, przewrócone lampa i szklanka. Poza tym niewiele. Najmniejszych śladów. Nie pojawiły się na razie żadne tropy. Jedno mało przekonujące zeznanie. Sąsiadka widziała jakiegoś dobrze ubranego gościa, który oddalał się biegiem. Nie zdołałaby go zidentyfikować, bo mieszka na trzecim piętrze i miała słabą widoczność. Sprawa dla ludzi kompetentnych, szanowni państwo, w dodatku doświadczonych i z wyobraźnią.

        - Jak na przykład Moliner i Rodriguez - rzucił zjadliwie Garzon.

        - Tamci mają już co robić - odparł niewzruszony komisarz. - Ale jeżeli ta historia nie licuje z waszym statusem, mogę wam zawsze dorzucić jakąś niewyjaśnioną bójkę pijacką.

        - Nie, panie komisarzu, pan mnie źle zrozumiał. Chodziło mi o to, że mam osobiście nadzieję dorównać tak znakomitym kolegom. I spodziewam się, że inspektor Delicado czuje to samo.

        - Cokolwiek macie do zarzucenia swoim poprzednikom, wolałbym, żebyście powiedzieli im to wprost. Oczekują was właśnie w pokoju obok, mają wam przekazać narzędzia śmierci.

        Średnia metafora, gdy mowa o zbrodni, choć przytyk Garzona też nie należał do najlepszych. Tym bardziej że nasi koledzy Moliner i Rodriguez nie chełpili się szczególnie swoją gwiazdorską pozycją na firmamencie komisariatu. Jeżeli przypisywali już sobie jakąś wagę, to tylko dlatego, że rzeczywiście byli detektywami z krwi i kości. Czy mam przez to na myśli, że Garzon i ja jesteśmy gliniarzami do bicia? Nie, ale kusi mnie, żeby traktować nas samych jako normalnych ludzi, którzy w godzinach pracy wykonują swój zawód i basta. Tymczasem w Molinera i Rodrigueza w dniu Stworzenia z pewnością tchnięto policyjnego ducha. Czy ktoś inny potrafił tak nosić marynarki, na wpół byle jak, na wpół bojowo? Czy ktokolwiek równie stylowo badał podejrzanych, wymuszając szacunek samą swoją obecnością? Co zaś się tyczy słownika i żargonu, tysiące razy zastanawiałam się, jak to jest, że posługuję się tym samym językiem co oni, a jednak w ich ustach brzmi on jak w doskonałej interpretacji Humphreya Bogarta. Choćbym wkładała w wypowiedzi maksimum zuchwalstwa, nigdy nie uzyskam takiego efektu. Ale tak już jest i gdyby trzeba było przechować w muzeum w Sevres platynowo-irydowy wzorzec funkcjonariusza policji, trzeba by tam umieścić właśnie Molinera i Rodrigueza, gdyby zaś Noe musiał zabrać na arkę oprócz zwierząt także przedstawicieli ludzkich profesji, Molinera i Rodrigueza ocaliłby z potopu w przedziale dla policji.

        - Czyli że skurwysyn, tak wam Coronas nagadał? - Inspektor Moliner zaśmiał się w ramach zagajenia. - W sumie chyba niewiele się myli. Jak sądzicie?

        - O co ci chodzi? - spytałam, nie rozumiejąc ni w ząb tego, co mówi.

        - No, chyba znacie denata, nie możecie go nie znać! Przecież to Ernesto Valdes.

        - Nie! - krzyknął Garzon, jakby dostał nagle cios w samo serce.

        - Tak! - Rodriguez nie posiadał się z radości, że pierwszy sprzedał nam tę rewelację.

        - I jak to się dzieje, że media o tym nie huczą?

        - Fermin, przecież mamy sposoby, żeby sprawę nieco zbunkrować. Ale prędzej czy później bomba wybuchnie. Współczuję wam, bo...

        Choć to nieuprzejme, weszłam mu gwałtownie w słowo.

        - Chwileczkę, chwileczkę, czy to znaczy, że niejaki Ernesto Valdes jest znany wam trzem?

        Wlepili we mnie oczy, jakby się zastanawiali, skąd na tym zebraniu wzięła się jakaś kosmitka. Moliner przejął inicjatywę.

        - No wiesz, Petra, Ernesto Valdes, dziennikarz number one prasy plotkarskiej.

        - Otóż nie, nie wiem - odrzekłam ze spokojem ducha, jaki daje znajomość dzieł filozofa transcendencji.

        Rodriguezowi zebrało się na żarciki.

        - A ogląda pani czasem telewizję, czyta pani gazety? Może chociaż zdarzyło się pani przejrzeć jakieś pisemko u fryzjera?

        - Ona czyta tylko poważne książki i słucha Chopina. - Garzon przyłączył się do fali szyderstw.

        Moliner przerwał tę zabawę naszych podwładnych, zapewne w trosce o moją cześć i honor.

        - Dziwi nas, że o nim nie słyszałaś, bo Ernesto Valdes jest znany nie tylko dzięki prasie plotkarskiej. To jeden z tych agresywnych, bezwzględnych dziennikarzy, których programy i artykuły często komentują inne media. Jego specjalność to skandale: tajne śluby, rozwody, romanse sławnych ludzi, czujesz sprawę?

        - To ten koleś, co właściwie obraża swoich rozmówców?

        - We własnej osobie. Pracuje w telewizji i w paru pismach.

        - Z czego go zastrzelono? - spytał podinspektor.

        - Półautomat dziewiątka. Precyzyjny strzał w skroń, co raczej świadczy o profesjonaliście.

        - Płatny zabójca jeszcze by mu podrzynał gardło?

        - Bywają zadania złożone.

        - Ale najpierw wystrzelił?

        - Tak wykazuje sekcja.

        - Czyli ryzykował, pozostając jeszcze chwilę i dobijając go białą bronią.

        - Jeśli mu zapłacono, żeby dokonał na nim zemsty...

        - To wasza hipoteza?

        - Szczerze mówiąc, nie postawiliśmy jeszcze hipotezy, chociaż klub poszkodowanych przez tego typa jest już dość liczny. Nie wykluczamy zemsty.

        - Mogę sobie wyobrazić.

        - Żebyś się nie zdziwiła. Robił reportaże bez zezwolenia. Publikował kompromitujące zdjęcia. Babrał się w najintymniejszych sprawkach. Był facetem... jak to nazwać? Dosyć niemoralnym nawet jak na tę profesję.

        - Ja wolę określenie, którym posłużył się komisarz - wtrącił Rodriguez.

        - Ale żadna zbrodnia nie może być usprawiedliwiona - zakończył Moliner z ironicznym uśmieszkiem.

        - Jak świadek opisała tego, co podobno uciekał?

        - Wysoki, dobrze ubrany, atletycznej budowy, poruszał się pewnie. Nie potrafiła powiedzieć nic bardziej konkretnego, dlatego musimy być ostrożni i traktować to zeznanie bardzo wstrzemięźliwie.

        - W jakim punkcie śledztwa jesteście?

        - W martwym. Zebraliśmy wyniki z sekcji zwłok, z badania balistycznego, no i relację tego niby-świadka. Właściwie to dopiero punkt wyjścia.

        - Środowisko denata?

        - Żył sam. Rozwiedziony od siedmiu lat. Ma siedemnastoletnią córkę, która mieszka z matką. Nie wiadomo nic o jakichś głębszych przyjaźniach ani nawet o ulotnych. Całkowicie poświęcał się pracy.

        - Przesłuchaliście już byłą żonę?

        - Jeszcze nie.

        - Podejrzewasz kogoś raczej z kręgu zawodowego?

        - Obawiam się, że tak, co znacznie komplikuje sytuację. Czyli że witamy w świecie cekinów i przepychu! Petra, masz jakiś strój wieczorowy?

        - Zawsze śpię w piżamie.

        - A u ciebie, Fermin, znajdzie się w szafie jakiś smoking?

        - Nie, rzuciłem palenie dawno temu.

        Zaśmiał się serdecznie. Miałam wrażenie, że przekazując nam trupa z całym dobrodziejstwem inwentarza, tamci dwaj zrzucają z siebie jakieś brzemię. Nie potrafiłam jednak orzec, czy to korzystny, czy też niekorzystny spadek. Jeszcze było za wcześnie, jeszcze nie pojawiły się żadne kolejne elementy: nowi świadkowie, niespodziewane donosy... Trzeciego dnia po morderstwie sprawa jest wciąż białą kartą, na której można swobodnie pisać. Zresztą Molinerowi i Rodriguezowi również wcale nie zazdrościłam. Ich ofiara była martwa już od tygodnia, ale kiedy pojawiły się dowody, że to kochanka jakiejś grubej ryby, odebrano sprawę innej parze i przekazano ją Molinerowi. Ot, kolejny desant.

      

       - I co pani sądzi? - zagadnął mnie Garzon, kiedy zostaliśmy sami.

        - Nic szczególnego. Sądzę, że trzeba się wziąć do roboty.

        - Jakaś wizyta grzecznościowa na początek?

        - Choćby i nieproszona.

        Rzadko zdarzało mi się widywać Valdesa w telewizji, ale kojarzył mi się z typem dość nieokrzesanym. Jego profil duchowy był tak sugestywny, że z wielkim trudem zdołałabym obiektywnie oddzielić powierzchowność od wnętrza. Mętnie rysował mi się w pamięci: oczy łasiczki, nos lekko haczykowaty, nieszczególnie gęsty wąsik i usta starej wieśniaczki, ustawicznie toczącej pianę. Bez wątpienia typ, na którego widok robiło się niedobrze. Może dlatego tak pasowała mu ta śmierć. Dodała mu splendoru. Teraz, gdy wyłaniał się z celofanowego pokrowca niczym poczwarka z kokonu, sprawiał nawet dość ludzkie wrażenie. Dobrze było widać otwór po kuli w lewej skroni, a na szyi szramę po rozcięciu, którą lekarze zdążyli już elegancko zszyć. Jego martwa twarz nie wyrażała niczego.

        - Wreszcie zamknął gębę - rzucił sentencjonalnie Fermin.

        - In saecula saeculorum.

        - Pytanie: czy załatwili go, żeby zamilkł?

        - Można dorzucić inne pytanie: czy może załatwili go, bo za dużo gadał?

        - Niewątpliwie precyzja strzału pozwala sądzić, że mamy do czynienia ze szczególną perswazją: skoro nie żyje, to nie będzie więcej gadał. Ale brutalne ciach po gardle sugeruje zemstę.

        - To dwa możliwe tropy, Fermin. Chociaż nie jestem skłonna wykluczyć porachunków prywatnych.

        - Tego nigdy nie można wykluczyć.

        - Czy myślisz, że facet miałby coś przeciwko temu, żebyśmy zbadali jego dom?

        - Podobno nic specjalnego tam nie zostało. Na biurku leżało trochę papierów, Rodriguez zabrał je na komisariat, a ten drań nie używał komputera.

        - Nieważne. Chciałabym zobaczyć, jak mieszkał. Masz przy sobie raport Molinera i Rodrigueza?

        - Proszę.

        - No to porównajmy go ze stanem faktycznym.

        Możliwe, że operuję bardziej banalnymi kategoriami myślowymi, niż byłabym się w stanie przyznać, lecz, szczerze mówiąc, zupełnie inaczej wyobrażałam sobie opieczętowane lokum Valdesa. Nie wiem, jak to dokładnie wyrazić, ale obraz, jaki sobie zawczasu wyrobiłam, oscylował między wnętrzem w stylu amerykańskich powieści kryminalnych a mieszkankiem typowego sknery z sąsiedztwa. Poważny błąd. Nora tego szakala medialnego była urządzona jak dla nowożeńców. Wzorzyste zasłony pod kolor sofy, ściany na kremowo, dyskretne dywany, ogromne kokardy na tapicerce krzeseł, a zewsząd zwisała masa jedwabnych frędzelków. Jeśli powiedzenie „pokaż mi, jak mieszkasz, a powiem ci, kim jesteś” jest choć odrobinę wiarygodne, to coś tu nie pasowało. Albo nie był to dom Ernesta Valdesa, albo nasz ptaszek co innego demonstrował na zewnątrz, a co innego skrywał pod podszewką.

        - Co myślisz o tym wystroju?

        Garzon wzruszył ramionami i bąknął:

        - Pretensjonalne, nie?

        - Aż za bardzo, żeby można było uwierzyć. Poza tym to wszystko jest nowiutkie. Jakby dopiero co kupione.

        - To ma znaczenie?

        - Może świadczyć o zmianach w życiu Valdesa.

        Mój kolega spojrzał na mnie z powątpiewaniem.

        Postanowiłam go przebadać.

        - Fermin, w jakiej sytuacji zmieniłbyś u siebie zasłonki?

        - Nigdy ich nie zmieniam. Ciągle wiszą te, które mi pani doradziła, jak się wprowadzałem.

        - W porządku, ale abstrahując od tego konkretnego przypadku, to kiedy byś je zmienił?

        Zamyślił się, jakby to proste pytanie było gorsze od zadania arytmetycznego.

        - No więc... - wymamrotał wreszcie - no więc bym je zmienił, gdyby te stare zaatakowały mole.

        - Jesteś niemożliwy!

        - Dlaczego?

        - Dlatego! Bo już nie ma takich moli, które atakują jak szwadrony śmierci, a poza tym nie takiej odpowiedzi oczekiwałam! Chociaż i taka nie jest najgorsza. Zmieniłbyś zasłonki tylko w nagłym przypadku, jeśli dobrze rozumiem?

        - Chyba tak.

        - A cały wystrój mieszkania zmieniłbyś tylko w razie trzęsienia ziemi.

        - Nie wiem, do czego pani zmierza.

        - Do tego, że musiał być jakiś bardzo istotny powód, żeby rozwodnik pogrążony po uszy w absorbującej robocie postanowił tak upiększyć sobie mieszkanko.

        - Kobieta?

        - Na przykład kobieta, z którą zamierzał zamieszkać. No i co ty na taką hipotezę?

        - Że sam bym jej nie postawił nawet za tysiąc lat.

        - I pewnie uważasz, że nie warto jej stawiać przez następne tysiąc.

        - Tak z ręką na sercu, pani inspektor, upierać się, że mamy trop, bo koleś postanowił sobie zmienić meble, to co najmniej... lekkomyślność.

        - Jasne! Ale zapominasz, że lekkomyślność to sedno rzeczywistości, a czasem nawet jej siła sprawcza. Rozumiesz?

        - Skoro okazuje się, że mole są gatunkiem na wymarciu, to ja już nic nie myślę.

        - A wiesz, co w Peru oznacza słowo „mól”*[1]?

        - Litości, pani inspektor! Możemy wrócić do naszej sprawy?

       

W drodze powrotnej do komisariatu bawiłam się jeszcze w molierowską uczoną białogłowę, głównie po to, żeby podręczyć Garzona. Od czasu do czasu lubiłam się z nim podrażnić, inaczej doszlibyśmy do takiego stopnia wzajemnego zrozumienia, że nigdy byśmy się nie kłócili i byłoby nudno. Zresztą sam na to przystał, co mi bardzo odpowiadało. Czy istnieje dla kobiety większy sukces towarzyski niż mężczyzna - wszystko jedno, ojciec, kochanek, mąż czy kolega - który znosi jej uszczypliwości, i to nawet z niejakim zadowoleniem?

        Papiery Valdesa zabrane z jego domu leżały już na moim biurku jako część dosyć pękatego dossier. Uważnie je zbadałam i przekonałam się, że stanowią klasyczny zestaw dokumentów obecnych w przeciętnym gospodarstwie: faktury, kwity z ubezpieczalni, rachunki i wyciągi z konta, deklaracje podatkowe z lat ub...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin