Kasey Michaels - 02 Czekajac na milosc.pdf

(1094 KB) Pobierz
325817910 UNPDF
Kasey Michaels
Czekając na
miłość
Melindzie McRae i Ronowi Henry'emu
- za wypłynięcie na czyste wody!
Niebawem się żenię - i jestem oczywiście tak nieszczęśliwy, jak tylko może być
człowiek szukający szczęścia.
- Lord Byron
1
Na teren Hyde Parku od strony Park Lane wkroczyli dwaj nieskazitelnie
przyodziani dżentelmeni. Na głowach mieli zawadiacko przekrzywione
cylindry o najmodniejszych rondach, w prawicach dzierżyli po
eleganckiej lasce, co krok wywijając nią u boku leniwe półkole, obaj
roztaczali wokół siebie aurę prawdziwie arystokratycznego
zblazowania, na poły udawanego, na poły aż nazbyt autentycznego.
Jeden ciemny i przystojny. Drugi jasnowłosy, o płowej karnacji, i
bardziej niż tylko przystojny; wręcz po kobiecemu ładny. Obaj
utytułowani, obaj majętni, popularni, pewni siebie.
Błogo beztroscy i wolni od zobowiązań.
Zatrzymali się i przybrali wystudiowane pozy. Zdawali się przy tym
chciwie łowić nozdrzami powietrze - w sposób, w jaki mógłby węszyć
młody samiec, który usiłuje złapać trop samicy. Wymienili wymowne
spojrzenia. Musnęli badawczym gestem nienagannie zawiązane
krawatki i obciągnęli mankiety.
Po części w roli drapieżników. Po części ofiar.
Hyde Park był onegdaj terenem łowieckim, pełnym jeleni, dzików i
zwanych bykami danieli. Przez wiele wieków, gdy poranne mgły
pierzchały przed zaspanym słońcem, w cieniu tutejszych drzew toczono
pojedynki. Później wznosiły się tu fortyfikacje, a gęsta trawa upstrzona
była obozami wojskowymi.
Niegdyś ziemiami tymi władali zbójcy - do czasu, gdy Karol II zażyczył
sobie, by cały teren otoczono wysokimi murami, William II zaś wpadł na
szczęśliwy pomysł, by oznakować route du roi ponad trzystoma
ukrytymi w konarach drzew latarenkami. Duże, dekoracyjne jezioro o
nazwie Serpentine, grzejące się w promieniach słońca, powstało z woli
Karoliny, na której rozkaz wzniesiono na rzece Westbourne tamę, tak by
królowa wraz z rodziną mogła zażywać relaksu na pokładzie jednego z
dwóch jachtów, które kołysały się sennie na wodach jeziora.
Tak, Hyde Park był cudownym, spokojnym zakątkiem.
Niemniej, jak dobrze wiedzieli obaj mężczyźni, pozostał tym, czym był u
swego zarania... terenem łowieckim.
- O, rzuć okiem w tamtym kierunku, Kippie - odezwał się ciemnowłosy
mężczyzna, dyskretnie przechylając głowę w lewo. - Chociaż nie muszę
ci chyba mówić, gdzie patrzeć. Taką desperację czuć z daleka.
Kipp Rutland spełnił prośbę przyjaciela. Obejrzał się niespiesznie, w
samą porę jednak, by ujrzeć, jak wynajęty powóz bez mała porywa
swego woźnicę, wiecznego pechowca i zubożałego arystokratę sir
Alvine'a Clarke'a. Mężczyzna ubrał się najlepiej, jak to było możliwe, co
oznaczało, iż kołnierzyk i mankiety koszuli nosił najpewniej nie
pierwszy raz wywinięte na drugą stronę, by ukryć ich siepiące się brzegi.
Widać było, że do powożenia ma dwie lewe ręce; wisiał na lejcach, jakby
od tego zależało jego życie, bez powodzenia usiłując ściągnąć na siebie
uwagę młodej debiutantki i jej opiekuńczej mamy.
- Wiesz, Kippie, młody Ciarkę ma równe szanse wygrania Newmark na
tej szkapie, jak zaciągnięcia panny O1iver do swojego mocno
wyświechtanego łoża - skwitował ten widok Brady James, hrabia
Singleton, nie bez odcienia litości w głosie. - Bogu dzięki poprzysiągłem
sobie, że nigdy się nie ożenię, bo jak pomyślę, że to ja mógłbym teraz
robić z siebie durnia... - Wzruszył ramionami z przyrodzoną elegancją.
- Jeśli ta uwaga ma w zawoalowany, pokrętny sposób dać mi do
zrozumienia, że się nade mną litujesz, Brady - odpowiedział Kipp, baron
Willoughby, idąc ścieżką u boku przyjaciela - to przyjmuję twoje
współczucie z radością, obydwiema rękami. A więc jak, masz coś na
widoku dla twojego serdecznego druha?
- Ja? - Szeroki uśmiech Brady'ego stał się zdecydowanie przekorny. -
Oczekujesz, żebym to ja wybrał dla ciebie żonę?
Kipp uchylił kapelusza na widok przejeżdżającego właśnie otwartego
powozu, który zdawał się pękać w szwach, tyle wiózł chichoczących
młodych panienek.
- Dlaczego by nie, Brady? Zawsze podziwiałem twój gust. Pomijając
może tamtą satynową kamizelkę, w którą wystroiłeś się jakiś czas temu.
Uwierz mi, powinieneś się był dobrze zastanowić, nim postanowiłeś
pokazać się w niej publicznie.
- Jedwabną, nie satynową, poza tym mój służący dosłownie zaniemówił
ze szczęścia, że mu ją sprezentowałem. Następnym razem dopilnuj,
żebym słuchał się krawca, kiedy mam dobrze w czubie. Wróćmy jednak
na chwilę do twojej propozycji, żebym to ja wybrał przyszłą baronową
Willoughby, dobrze? Żebym zdążył odmówić przyjęcia tego zaszczytu,
co chyba zrozumiesz.
- I ty mienisz się moim przyjacielem? - spytał Kipp z uśmiechem. -
Zraniłeś mnie, Brady, dotknąłeś do żywego. Och, świetnie, skoro nie
chcesz. Czy przynajmniej pomożesz mi dokonać przeglądu dam do
wzięcia i nie poskąpisz swej światłej porady?
- Przeglądu? A jak niby miałbym go przeprowadzić? Poprosić je
uprzejmie, żeby raczyły odchylić głowy i otworzyć usta, żebym mógł
obejrzeć im zęby? Nie, nie sądzę. Ale mniejsza z tym, póki co chcę, żebyś
mi jeszcze raz wytłumaczył, dlaczego uważasz za konieczne
zaobrączkować się jeszcze przed końcem sezonu.
Kipp nie uśmiechał się już tak wesoło jak przed chwilą. Wcześniej podał
Brady'emu jakiś bzdurny powód, który miał wyjaśniać powzięty przez
niego zamiar zawarcia małżeństwa, coś o tym, że nuży go sypianie z
kobietami, jeśli musi potem zrywać się z łóżka, ubierać i truchcikiem
wracać do domu.
W tym, co powiedział Brady'emu, było trochę prawdy - matka przed
śmiercią wymogła na nim obietnicę, że wejdzie w związek małżeński,
nim skończy trzydziestkę, i że zadba o ciągłość rodu, zanim osiągnie
dojrzały wiek trzydziestu pięciu lat.
Trzydziestkę skończył jakieś pół roku temu i od tamtej pory dane matce
słowo ciążyło mu na sumieniu jak kamień. Osobiście guzik go
obchodziło, czy nazwisko Rutland zniknie z powierzchni ziemi, a tytuł
barona Willoughby przejdzie na jakiegoś niedowierzającego własnemu
szczęściu dalekiego kuzyna w Surrey. Bądź co bądź, on by już tego nie
oglądał, prawda?
Nie. Siedziałby sobie na chmurce obok matki, błagając ją o wybaczenie, a
ona szlochałaby cicho, kryjąc twarz w białych skrzydłach u ramion.
A więc ożeni się, żeby dotrzymać słowa danego nieboszczce baronowej.
Prawdę powiedziawszy, istotnie był to jeden z powodów, które kryły się
za jego dopiero co rozpoczętym „polowaniem na żonę".
Jeden, ale nie jedyny, i raczej nie najważniejszy.
- Mówiłem ci, Brady, potrzebuję następcy - mruknął w końcu Kipp,
przyglądając się kolejnym trzem otwartym powozom, z których każdy
wiózł przydziałowy ładunek debiutantek silących się na wyniosłe miny,
a mimo to wyglądających na równie zdesperowane jak chwilę wcześniej
sir Alvin. - Traf chciał, że miałem okazję rzucić okiem na kuzynka z
Surrey, przyjacielu, i drżę na myśl, że to cielę miałoby siedzieć w moim
fotelu, siorbiąc moje wino. Czy też pojąc nim swoje wieprze, co wydaje
się bardziej prawdopodobne.
- Dobrze, chcesz kłamać, to kłam - odparł hrabia przyjaźnie. - Mogę się z
tym pogodzić. Ale czy na pewno życzysz sobie ślubu z tą, którą bym ci
wybrał? Bo w Covent Garden jest taka apetyczna ruda tancerka...
- Pozycja, Brady - zaśmiał się Kipp. - Moja żona musi mieć odpowiednią
pozycję. Społeczną, a nie notorycznie horyzontalną. Z tymi od
horyzontalnej umiem sobie poradzić i radzę sobie sam, dziękuję ci
bardzo.
- Kobieta z pozycją. Moralna. O znośnej urodzie? Myślę sobie, że
chciałbyś, żeby była przynajmniej znośna. I żeby ciągle nie siedziała ci w
kieszeni ani nie uważała się za Bóg wie kogo, tak, Kipp? Bo wtedy
miałaby własne zdanie, a Bóg świadkiem, że tego u żony nie szukasz.
Sierota. Tak, dobrze wychowana, znośnie ładna sierota z pewną pozycją.
Ze zdrowymi zębami, przez wzgląd na dzieci, rozumiesz? Nie ma nic
gorszego, jak baronowa z zębami jak u osła.
- Ach, Brady - uśmiech Kippa wyrażał uznanie - wiedziałem, że mogę na
ciebie liczyć. To co, bierzemy się do dzieła?
Panie bawiły w Hyde Parku od ponad dwóch kwadransów. Abigail
Backworth-Maldon uprzytomniła sobie ten fakt dzięki ukradkowemu
spojrzeniu rzuconemu na dużą kieszonkową „cebulę", którą upchnęła do
torebki przed wyjściem z domu.
Jeszcze dwadzieścia pięć minut i poleci woźnicy odwieźć się na Half
Moon Street, jako że zbyt długi pobyt w parku równałby się przybiciu
do powozu tabliczki z napisem: „Panna bez posagu: chętnie wyjdzie za
mąż dla pieniędzy".
Chociaż nie można było powiedzieć, by jej obecna towarzyszka i
bratanica jej męża narzekała na brak wielbicieli. W rzeczywistości pannę
Edwardine Backworth-Maldon niemal zawsze otaczał wianuszek
adoratorów, ilekroć Abby pozwoliła podopiecznej wyjść z domu.
Na tym właśnie polegał cały problem.
Jeśli debiutantka w ogóle może być zbyt piękna, Edwardine Backworth-
Maldon stanowiła najlepszy przykład na to, że nadmierna uroda może
Zgłoś jeśli naruszono regulamin