McKinney Meagan - Zamek na wrzosowisku.pdf

(1035 KB) Pobierz
McKinney Meagan - Zamek na wrzosowisku
Megan McKinney
ZAMEK NA
WRZOSOWISKU
1
220409686.001.png
Pameli Gray Ahearn
Droga przyjaciółko
tę książkę dedykuję wyłącznie Tobie.
Obyśmy wszyscy dożyli, by dać świadectwo.
Niech Cię Bóg błogosławi
M . M .
Nie wchodź łagodnie do tej dobrej nocy...
Buntuj się, buntuj, gdy światło się mroczy.
Dylan Thomas
(przekład Stanisława Barańczaka)
1
Cóż to? Żyd nie ma oczu, cóż to - nie ma
Rąk, zmysłów, uczuć? Czyż nie jest karmiony
Tą samą strawą, od tych samych bron
Ran nie doznaje i tym samym lekiem
Czy się nie leczy, nie doznaje chłodu
Od zim tych samych, co i chrześcijanin?
„Kupiec wenecki”
J eszcze po latach miała pamiętać, że jej uwagę zwróciło to nazwisko. John Damien
Newell. Zwykły podpis; trzy starannie wykaligrafowane słowa, niebudzące żadnych
złych przeczuć.
Zaintrygowało ją nazwisko. Aleksandra zapragnęła poznać owego Johna Damiena
Newella. Mężczyznę, który jej potrzebował, chociaż jeszcze o tym nie wiedział.
Może usłyszała jakiś wewnętrzny głos. Uświadomiła sobie, że w myślach wciąż
powtarza jego nazwisko i próbuje sobie wyobrazić twarz, której rysów przecież
jeszcze nie znała.
John Damien Newell.
Nazwisko przemawiało do niej. Pewnego dnia miała uwierzyć, że w jakiś sposób
obudziło tę część jej natury, którą uważała za uśpioną na zawsze. Ale nie to mówiła
sobie owego szarego, dżdżystego ranka, trudząc się nad odpowiedzią.
Siedząc w bibliotece z piórem w dłoni, Aleksandra była pewna, że tylko
młodzieńcza nierozwaga skłaniają do odpisania na list Newella; nierozwaga i
poczucie głębokiej krzywdy, popychające do działania, nakazujące odpowiedzieć na
list, który należało podrzeć i wyrzucić.
Gdy tylko Mary podała jej kawę w dawnej bibliotece ojca, zasiadła, by odpisać.
2
Wziąwszy do ręki kartkę, przyglądała się swojemu wyraźnemu podpisowi na
welinowym papierze, podświetlonym przez ogień płonący na kominku.
Wpatrywała się w litery, zastanawiając się, czy można się z nich czegoś o niej
dowiedzieć. To oszustwo, pomyślała. Ogarnęły ją wyrzuty sumienia. Zaczęła
pospiesznie dmuchać na mokry atrament. Trzymając list w drżących dłoniach,
przeczytała go jeszcze raz, w głębi serca przekonana, że postępuje lekkomyślnie i
niemądrze, jeszcze nie wiedząc o tym, że powierza swoje życie rękom nieznajomego.
19 kwietnia 1858
Szanowny lordzie Newell,
z przykrością zawiadamiam, że nie może się stać zadość pańskiemu życzeniu, aby
mój ojciec, doktor Horacy Benjamin, stawił się w zamku Cairncross. Doktor
Benjamin zmarł na influencę w grudniu zeszłego roku. Jego notatki zostały
przekazane do Królewskiego Kolegium Chirurgów, aby można było kontynuować
prowadzone przez niego badania. Mam nadzieję, że dzięki temu uda się wyleczyć
pańskiego brata z jego przypadłości.
Jeśli uczelnia nie będzie mogła panu pomóc, proponuję swoje usługi. Nie posiadam
formalnego wykształcenia jak mój ojciec, ale asystując mu przez wiele lat, z ręką na
sercu mogę zapewnić, że znane mi są wszystkie jego teorie naukowe i wyniki
eksperymentów.
W oczekiwaniu na odpowiedź pozostaję z poważaniem,
Alex Benjamin
Wpatrywała się w list. Miała wyrzuty sumienia i przemożną chęć, by ująć pióro i
podpisać się pełnym imieniem. Okłamywała tego człowieka. Gdyby przystał na jej
propozycję, Aleksandra musiałaby odmówić z obawy przed jego słusznym
gniewem, kiedy odkryłby jej podstęp. Ale nie miała innego wyjścia. Gdyby podała
swoje imię, równie dobrze mogłaby w ogóle nie odpisywać. Lord Newell ani przez
moment nie brałby pod uwagę możliwości sprowadzenia do Yorkshire kobiety, w
dodatku nie- posiadającej dyplomu lekarza. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego,
że najprawdopodobniej z chwilą, gdy pojawi się w progu jego domu, Newell pokaże
jej drzwi, musiała jednak przynajmniej spróbować. Nie mogła już dłużej pozostać w
Londynie. Powinna koniecznie stąd wyjechać. Ten baron, ten John Damien Newell,
to jej ostatnia deska ratunku.
Nagle ogarnęła ją melancholia i rozejrzała się po pokoju, który tak dobrze znała.
Kiedyś na podłodze leżał ciemnozielony, wzorzysty dywan, w oknach wisiały
jedwabne, migoczące purpurą kotary, a pod ścianami stały szafki wypełnione
książkami z wielu różnych dziedzin, od archeologii starożytnej do etykiety
3
francuskiego dworu. Teraz Aleksandra obojętnie wpatrywała się w gołe ściany.
Zabrano dywan i po raz pierwszy od dnia, w którym razem z ojcem wprowadziła
się do nowego domu w mieście, ukazały się surowe deski. Dawniej w pokoju unosił
się zapach czerwonego wina i wosku do podłóg, teraz czuć było jedynie stare
drewno. Z okien zdjęto zasłony, sprzedane handlarzowi starzyzną. Teraz widziała
krople londyńskiego dżdżu padające na odsłonięte szyby. Kiedyś był to wspaniały
dom. Aleksandra miała zaledwie dziesięć lat, gdy zmarła jej matka. Wówczas ojciec
postanowił, że przeniosą się do Londynu, gdzie miał lepsze warunki do pracy
naukowej. Na osieroconej dziewczynce nie wywierały wrażenia monumentalne
drzwi ani płynne linie gzymsów, a po latach okazało się, że Belmont Crescent to
modny adres, gdzie spokojnie mogą mieszkać nawet tacy ludzie jak oni.
Aleksandra znów poczuła, jak w jej sercu budzi się zadawniona uraza, niczym
uparte pnącze, które gdy raz owinie się wokół muru, zdolne jest go rozkruszyć. Była,
kim była, i jej ojciec był tym, kim był. Dobrym i uczciwym człowiekiem, który
zawsze rzucał żebrakowi monetę, chociaż nieraz przy tej okazji wyrwano mu
sakiewkę. Na uczelni cieszył się wielkim szacunkiem. Poświęcił się studiowaniu tego
akurat zagadnienia, ponieważ poślubił kobietę głuchoniemą; piękną, ale
zaniedbywaną i traktowaną okrutnie przez rodzinę tylko dlatego, że nie słyszała i
nie mówiła. Jego największym pragnieniem jako męża i lekarza było usłyszeć, jak
żona wymawia jego imię. Dlatego nauczył ją mówić i poświęcił życie studiom, które
umożliwiłyby również innym opanowanie tej sztuki; tym, którzy jak jej matka
znaleźli się poza nawiasem społeczeństwa i byli uważani za głupców, a nie potrafili
wyrazić słowami gniewu, jaki w nich wyzwalało niesprawiedliwe traktowanie.
Lecz Aleksandra dobrze wiedziała, że wszystkie dobre uczynki świata nie zmazą
piętna na wieki straconej duszy Horacego Benjamina. Był Żydem. Zabójcą Jezusa.
Nie mógł dostąpić zbawienia, jak każdy uczciwy chrześcijanin. To, że jej matka była
Irlandką, najprawdziwszą katoliczką z Wexford, nie miało żadnego znaczenia.
Oceniano ją wyłącznie ze względu na krew ojca płynącą w jej żyłach. Aleksandra
płaciła wysoką cenę za swe pochodzenie.
Jednak z czasem stwierdziła, że gniew ma też swoje dobre strony. Zawsze pojawiał
się w porę, w chwilach bezradności i zniechęcenia. Aleksandra wiedziała, że nie jest
Żydówką, ponieważ jej matka nie była Żydówką. Ale jeśli cały świat wolał ją uważać
za córę Izraela, to na Boga, zniesie to z dumą i niech wszyscy będą przeklęci.
Zwłaszcza Brian.
Spojrzała na stojącą pod oknem kanapkę, na której spędziła wiele godzin, wsparta
na atłasowych poduszkach. Udawała, że czyta książkę, lecz co chwila zerkała przez
koronkowe firanki, wypatrując gościa. Dziś jeszcze pamiętała słodkie uczucie, które
4
ją ogarniało, kiedy Mary podchodziła do niej, by szepnąć do ucha, że Brian czeka w
salonie na jej ojca. Przez lata serce szybciej jej biło na sam dźwięk tego imienia. Jako
asystentka ojca pracowała razem z jego studentami i było prawdopodobne, że w
którymś z nich się zakocha. Oceniając to z perspektywy czasu, rozumiała, że
zapewne uniknęłaby cierpień, gdyby Brian nie wyznał, że ją kocha. Ale wtedy o tym
nie wiedziała. Nie wiedziała, jaki jest okrutny w swej układności, jak okrutna bywa
miłość i jak potrafi się wkraść niepostrzeżenie do serca za pomocą miłych słówek.
- Panienko?
Aleksandra podniosła wzrok. Mary wsunęła przez drzwi głowę w koronkowym
czepku. Po raz pierwszy dostrzegła, że rude loki służącej zaczyna przyprószać
siwizna.
- Panienko, przyszli po biurko. Co mam powiedzieć?
Aleksandra spojrzała na niezaklejony list leżący na ukochanym biurku ojca. Wstała,
roztopiła szkarłatny wosk, nakapała w miejscu, gdzie stykały się brzegi złożonej
kartki, i odcisnęła sygnet ojca. Kiedy wosk wystygł, widać w nim było wyraźną
literę „B” w gwieździe Dawida.
- Czy możesz to wysłać? - Aleksandra wręczyła Mary list. Skinęła w kierunku
korytarza, gdzie czekali wierzyciele. - Powiedz im, żeby weszli.
*
Aleksandra Benjamin była niezwykłym dzieckiem, pilnym, spokojnym, skłonnym
do zadumy. Sądziła, że stała się taka, ponieważ w wieku dziesięciu lat straciła matkę
i spędziła resztę dzieciństwa zagubiona w otoczeniu mężczyzn. Dom jej ojca często
służył za sypialnię jego licznym kolegom. Jeśli zasiedzieli się do późna w pracowni,
mieli zwyczaj nocować w bibliotece. Jednak ci, którzy lepiej znali Aleksandrę, jak ku-
charka i Mary, wcale nie uważali, że jedyną przyczyną jej nieśmiałości jest
przebywanie w towarzystwie mężczyzn. Przez lata szeptały między sobą i ze
smutkiem kiwały głowami, niepokojąc się losem Aleksandry. Gdyby ktoś je o to
zapytał, powiedziałyby, że ich zdaniem dziewczynka zamknęła się w sobie przez
ojca, który niosąc pomoc bezbronnym, nie dostrzegał tuż obok siebie tej małej istotki
darzącej go bezgranicznym podziwem. Horacy Benjamin od śmierci żony miał w
życiu tylko jedną pasję, a była nią praca. Zdarzało się, że mała Aleksandra nie
widywała ojca przez kilka dni, a nawet tygodni, chociaż mieszkali pod jednym da-
chem. Mary ze łzami w oczach wyznała kucharce, że aż jej się ścisnęło serce, gdy
dziewczynka wbiegła do pracowni ojca z błyszczącymi oczami, by się pochwalić
nową szarfą z niebieskiego atłasu.
- Nie słyszał jej. Nie widział - chlipała pokojówka, późnym wieczorem wychylając z
kucharką kieliszeczek. - Zachowuje się jak któryś z pacjentów, głuchy i ślepy na
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin