Tadeusz Boy-Żeleński - Słówka.pdf

(420 KB) Pobierz
BOY SŁÓWKA
BOY SŁÓWKA
Wydanie nowe przedmową i komentarzem
opatrzył dr Tadeusz Żeleński
Copyright by Tower Press Wydawnictwo „ Tower Press ”
Gdańsk 2001
OD AUTORA
Kiedy nakładca zwrócił się do mnie z tym, że Słówka znowu, jak co parę lat, są na
wyczerpaniu i że trzeba pomyśleć o ich przedruku, zafrasowałem się nieco. Uczucie
to miałem już przy paru ostatnich wydaniach. Miałem świadomość, że trzeba by coś
zrobić, coś przewietrzyć, przebrać, przesiać przez sito, że sporo już w tej książeczce
jest rzeczy niezrozumiałych dla publiczności. Ale po namyśle zmieniłem zamiar. Niech
zostanie wszystko, jak było: właśnie takie Słówka, jak są, mogą być dokumentem chwili,
miejsca i okoliczności, które je wydały i od których nie da się ich oderwać. Raczej
należałoby opatrzyć rzecz jakimś komentarzem, mniej lub więcej historycznym. Tak
szybko życie nasze zmienia się dziś w historię. . . Sposobność nastręcza się bodaj
i dlatego, że wydanie niniejsze schodzi się z d a t ą j u b i l e u s z o w ą, a
wszak jubileusze to moja słabość. W jesieni 1930 upłynęło dwadzieścia pięć lat od
powstania „ Zielonego Balonika ” . Wprawdzie Słówka , to nie „ Zielony Balonik ”
– w każdym razie nie całe Słówka – ale geneza ich jest ściśle z tą wesołą instytucją
związana.
Kusiłoby mnie tu napisać monografię tego pierwszego „ kabaretu ” artystów, ale na
to nie starczy miejsca. Trzeba by wprzódy podjąć to, co – bardzo szkicowo, co prawda
– czyniłem 1 gdzie indziej: podmalować tło dawnego Krakowa, tej jedynej w swoim rodzaju
maleńkiej stolicy; pokazać te stare mury, te wąskie ulice, jesienią i zimą tonące
w lepkim błocie, licho oświetlone, wczesnym wieczorem puste, bez ruchu, nie dające
żadnej strawy młodzieńczemu głodowi wrażeń; nabożeństwa majowe i pasterki w mrocznych,
przesyconych zapachem kadzideł kościołach jako surogat erotycznych przeżyć; dewocje,
sodalicje, sutanny, św. Wincenty a Paulo, matrony o tłustych lub kościstych rękach,
czarne mantyle, dobroczynne hrabiny z ich cudzoziemską polszczyzną, a często polską
francuszczyzną, więdnące pannice w oczekiwaniu na męża, latami oprowadzane przez
matki „ po Plantach ” ; obchody, pogrzeby, linia A – B, lejtnanci, handelki, pilzner
i bryndza, bryndza, bryndza. . .
W tym historycznym mieście wszystko było historyczne. Gdy w Warszawie wrzała walka
około pozytywizmu i postępu, w Krakowie terenem jej były retrospektywne spory o rok
1863. Na obchody jedni kładli kontusze, drudzy przeciwstawiali im czamary. Gdy w
kościele ci intonowali Boże, coś Polskę , tamci przekrzykiwali ich śpiewem Z dymem
pożarów. Ale nam, malcom, wszyscy kazali śpiewać „ Przy Cesarzu mile włada Cesarzowa
pełna łask. . . ”
Mówię tu oczywiście o bardzo dawnym Krakowie, z epoki mojej ławy szkolnej; a mówię
o nim dlatego, że ta rozpaczliwa młodość zaciążyła na całej naszej generacji. Szkoła
trzymała nas zresztą jak pod brudnym kloszem, spod którego nie widziało się świata.
Nie dawała nic, nawet tego ucisku, który rodzi bunt i mocne podziemne życie. Ot,
rośliśmy, młodzi durnie, kując gramatykę i stękając Odę do młodości . Jako wyżycie
się fizyczne – ślizgawka kilkanaście razy do roku; jako nasycenie romantycznego głodu
– przyglądanie się „ facetkom ” wychodzącym w niedzielę ze mszy u Kapucynów.
Było coś chorowitego w ówczesnym Krakowie, z jego nienaturalnie rozdętą głową na
maleńkim korpusie. Można by ówczesny jego symbol widzieć w anachronicznie „ hetmańskiej
” głowie na małym ciałku hrabiego Stanisława Tarnowskiego, wielokrotnego rektora
uniwersytetu i prezesa Akademii. Ten papież dawnego Krakowa trzymał rękę na wszystkim
i wszystko naginał do katechizmu grzecznych dzieci: profesor literatury, który później
jeszcze, w epoce
1 Brewerie , Ludzie żywi , Plotki, plotki. . . , Pijane dziecko we mgle , Marzenie
i pysk , Słowa cienkie i grube , Znaszli ten kraj? . . .
4 Przybyszewskiego, Wyspiańskiego, Kasprowicza, dąsał się na nich, przeciwstawiając
im Rydla;
któremu Litka z Rodziny Połanieckich wydawała się nie dość dobrze wychowana; który
po ukazaniu się tomu poezyj Kazimierza Tetmajera pytał w „ Przeglądzie Polskim ”
: „ Co by powiedział pan Tetmajer, gdyby ktoś, przejąwszy się jego hasłami, oblał
naftą kościół Mariacki i podpalił? ”
Zabawna figura, powie ktoś. Ale wówczas to nie było zabawne. Bo koteria, której szczytowym
punktem byt „ Szlak ” ( pałac Tarnowskiego) , skupiała całkowitą i bezwzględną władzę.
Miała nieoficjalny wpływ na „ rząd ” , którego każdorazowy „ delegat ” był na jej
usługi; obsadzała urzędy starostów; miała mandaty poselskie dzięki systemowi kurialnemu;
miała w ręku Wydział Krajowy i Radę Szkolną; kler i banki; „ Floriankę ” i „ Zachętę
” ; miała wpływ na wszystkie instytucje, obsadzała swoimi ludźmi uniwersytet, trzymała
za łeb Akademię i wszystko, co się z nią wiązało w postaci nagród, stypendiów, podróży.
Dla grzecznych dzieci były wszystkie ciasteczka, krnąbrnym, groził absolutny post.
Dodajmy do tego osobisty prestige tej kasty. W maleńkim Krakowie, który w epoce,
gdy ja chodziłem do szkół, miał mało co ponad 50 000 mieszkańców, nie było przemysłu,
handlu, finansów; nie było nic, co by się mogło przeciwstawić tej sile społecznej.
„ Arystokracja ” – często dość samozwańcza – była zarazem plutokracją w tym ubożuchnym
mieście; ona bywała za granicą, znała świat, miała powozy, strojne kobiety, salony.
Miała w swoich najlepszych egzemplarzach rzetelną kulturę; ich malował Matejko, im
przygrywała księżna Czartoryska, uczennica Szopena, ich bawił dowcipem znakomity
Kazimierz Morawski, dla nich błaznował niewysłowiony ksiądz Pawlicki. Tak więc kasta
ta miała wszystkie środki władania duszami i nigdy może władza nie była tak kompletna.
Bo cóż mogło przeciwstawić tylu splendorom zahukane „ miasto ” ? Chyba pocieszną
bałucczyznę swoich „ domów otwartych ” . . .
Nie chcę tu popełniać niesprawiedliwości. Bardzo być może, że ówczesny Kraków nie
byłby się mógł zdobyć na nic innego i że byłby jeszcze mizerniejszą mieściną bez
tej „ śmietanki ” , w której pływało zresztą kilkunastu istotnie wartościowych ludzi.
Ale faktem jest, że ta przewaga, w połączeniu z wpływami Tow. Jezusowego, zanurzała
ów dawny Kraków w letniej wodzie „ dobrze myślącej ” martwoty. To była epoka, w której
dosłownie nie było młodzieży, w której dwudziestoparoletni ludzie byli rozsądni,
ograniczeni i – mierni.
. To wszystko trzeba by pokazać. Trzeba by dalej w owym szkicu nakreślić, jak w owej
martwocie zbudziło się nowe życie: jak wtargnęło w ten cichy pański folwarczek, jak
nastała nagle doba „ renesansu ” , jak nagle Kraków stał się miastem, na które zwróciły
się oczy całej Polski. Teatr, malarstwo, rzeźba, literatura, polityka, cyganeria.
. . Szczęśliwym zbiegiem zeszło się kilka faktów, spotkało się kilka indywidualności.
Otwarcie nowego teatru, Pawlikowski. Przemiany w szkole sztuk pięknych i napływ nowych
sił ( zwłaszcza Stanisławski) ; przyjazd Przybyszewskiego w momencie przesilenia
w założonym przez Ludwika Szczepańskieeo i Gabrielę Zapolską „ Życiu ” ; wreszcie
Wyspiański. Z drugiej strony, na innej płaszczyźnie, działy się znamienne rzeczy:
pierwsze procesy polityczne młodzieży o socjalizm ( a także „ o symbolizm i dekadentyzm,
i inne prądy wywrotowe ” , jak brzmiał w jednym takim procesie prokuratorski akt
oskarżenia) , potem Daszyński, młody walczący socjalizm, odświeżający stęchliznę
galicyjskiej polityki. Zarazem coraz gęściej napływał do Krakowa element młodzieży
zmuszonej opuszczać Warszawę, co – zwłaszcza w r. . 1905 – stało się masowym zjawiskiem.
. Rzecz osobliwa: właśnie w tym dramatycznym roku 1905 powstał „ Zielony Balonik
” . Przypadek? Nie sądzę. Mimo że wyda się to paradoksem, bardzo być może, że właśnie
ów dreszcz, jaki wznieciły wypadki warszawskie, spowodował tę nieoczekiwaną reakcję.
Blut ist ein ganz besondrer Saft, jak powiada Goethe. Jedna tylko istnieje rzecz
stała: energia; natomiast transmisje jej i wędrówki podlegają najosobliwszym kaprysom.
„ Zielony Balonik ” był „ kropką nad i ” przeobrażenia starego Krakowa; był niby
ową małą
5 farsą, jaką niegdyś w dawnym teatrze dawano po pięcioaktowej dramie. Czerpał soki
z
wszystkich owych spraw, które się rozegrały w artystycznym światku Krakowa w poprzedzającym
go dziesięcioleciu.
Znamienną rzeczą jest, że „ Zielony Balonik ” był pierwotnie pochodzenia malarskiego
raczej niż literackiego, narodził się przy „ stoliku malarskim ” w kawiarence opodal
Akademii Sztuk Pięknych. Bo też przemiana, która się dokonała w świecie malarskim,
była najbardziej dotykalna. Przedtem, na schyłku życia Matejki, panował w tej uczelni
malarskiej też swojego rodzaju terror, terror genialnej, ale zamkniętej w sobie indywidualności.
Gdy z Zachodu szły już nowinki o „ plenerze ” , słońcu, impresjonizmie, w szkole
były wciąż g i psy i d r aper i e, i historyczne „ kobyły ” epigonów Matejki. Ci,
którzy rwali się do pejzażu, do natury, kryć się niemal musieli przed Mistrzem. Naraz
– zupełna zmiana. Słońce i powietrze w miejsce brudnych pracownianych „ sosów ” ;
zamiast Monachium – Paryż, koleżeńska swoboda zamiast dystansu i
respektu. Paryż! To czarodziejskie miasto coraz bardziej stawało się wówczas celem
tęsknot. Przedtem, gdy malarze jeździli nagminnie do Monachium, intelektualiści wędrowali
do Lipska, do Berlina,
do Heidelberga. Bohater Kisielewskiego W sieci marzy o. . . Zurychu, ale sam Kisielewski
w parę lat potem przybywa do Krakowa już z Paryża. Coraz więcej młodych tam śpieszy.
Czy nie z Paryża, tego buntowniczego miasta, powiała na Kraków szczęśliwa fala nieuszanowania?
Tak powstał „ Zielony Balonik ” . Nie będę tu powtarzał tego, co gdzie indziej opowiadano
o organizacji tego „ kabaretu ” i jego dość nielicznych zresztą manifestacjach, które
w ciągu kilku lat odbywały się, zachowając charakter raczej towarzyski niż widowiskowy.
Nie było tam właściwie ścisłego rozdziału między estradą a salą, między dostawcami
a odbiorcami zabawy; piosenkarz bywał nieraz redaktorem intencyj całej grupy. Gdyby
obecny jubileusz „ Zielonego Balonika ” mógł zgromadzić wszystkich jego weteranów,
zasiadłoby u stołu kilku dzisiejszych dyrektorów teatru, kilku czołowych publicystów,
sporo wybitnych ludzi w różnym zakresie, no i zatrzęsienie tęgich malarzy i rzeźbiarzy,
dziś profesorów, rektorów, laureatów. Ta mała, setkę osób zaledwie licząca salka
„ Jamy Michalikowej ” była naładowana elektrycznością. Było coś radosnego w tej maleńkiej
biesiadzie wszystkich sztuk, w tym misterium duchowej wolności, było jakieś zbawcze
odprężenie dziesiątków lat zakrzepłej żałoby, frazesu, celebry, załgania. Toteż ten
wybuch śmiechu, jaki poszedł na całą Polskę, miał energię większą, niżby pozwalał
wnosić drobny krąg zdarzeń, z których się urodził. Bo oto minęło ćwierć wieku, a
wciąż jeszcze zdaje się, że to ten nabój śmiechu raz po raz eksploduje. Ile i jak
oddziałał na formy naszego nowego życia, nie moją rzeczą robić tego bilans; może
bardziej, niż się niejednemu buchalterowi literatury wydaje.
I „ Balonik ” nie uniknął wszakże tego losu, który groził wszelkim krakowskim poczynaniom:
znów ta duża głowa na małym tułowiu! Wszystko można było w Krakowie zmienić, ale
nie to, aby przestał być małym, zabiedzonym miasteczkiem, w którym się „ nic nie
działo ” . Mieliśmy ostre zęby, nie bardzo mieliśmy co gryźć. Ówczesne życie galicyjskie
było tak mizerne. . . To, co było w sferze teatru, sztuki, literatury, ogryźliśmy
do kostki. Zbiorowy a bezinteresowny wysiłek zmontowania – na raz jeden, bo każdy
wieczór był tam premierą! – nowego programu przychodził organizatorom coraz ciężej,
wieczory „ Balonika ” stawały się co rok rzadsze.
. Co do mnie, odczuwałem to bardzo dotkliwie. Miałem już trzydziestkę, kiedy zabłąkałem
się do „ Balonika ” ; byłem od lat kilku lekarzem, asystentem kliniki, mordowałem
się nad pracą habilitacyjną, jako że szanujący się człowiek nie mógł zostać w Krakowie
czym innym jak profesorem uniwersytetu. Gdyby nie „ Balonik ” , męczyłbym się z pewnością
całe życie w fałszywie obranym zawodzie, nigdy nie dowiedziałbym się o swym istotnym
powołaniu. Ale od czasu, jak mnie ono nawiedziło, męczyłem się inaczej. Byłem jak
mamka, która ma za dużo pokarmu. Wstrzymany tak długo zmysł pisania rozpierał mnie;
skąpe okazje wieczorów
6 „ Balonika ” nie zaspokajały go, pisać zaś wiersze tak, bez okazji, jakoś mi było
głupio. Stary
koń, lekarz, asystent kliniki. . . To mnie pchnęło w dwóch kierunkach. Z jednej strony
instynktem samozachowawczym zwróciłem się ku przekładom, które zaspakajały bodaj
formalną potrzebę tworzenia. Polski Molier, Villon, Rabelais wyszli najzupełniej
z ducha „ Zielonego Balonika ” . Z drugiej strony zaczęły się lęgnąć we mnie wiersze
jakieś inne, bardziej osobiste, których wydawanie na świat połączone było z pogwałceniem
wrodzonej mi wstydliwości ducha. To są te inne Słówka , nie kabaretowe, zabłąkane
tu między innymi, zahukane i cokolwiek onieśmielone tym towarzystwem. Mało też kto
je zauważył. . . Ale to uczucie zawstydzenia stawało mi się coraz bardziej przykre,
tak że w końcu zacząłem się bronić tym napadom. Niebawem przemiana warunków naszego
życia otwarła nowe możliwości i dała mi możność wypowiadania się w sposób nie tak
upokarzający, jak pisanie wierszy. Słówka się skończyły.
Poza tym nie wydaje mi się, abym się odmienił zbytnio. Sposób, w jaki tymi Słówkami
ćwierć wieku temu na ciemnym rogu ulicy Floriańskiej poznałem się z literaturą, wycisnął
piętno na całej mojej karierze literackiej. Jak wówczas, tak i dziś jeszcze wszystko
wydaje mi się w niej zabawną i niespodzianą przygodą. I tak samo, jak po pierwszym
tomie moich wierszyków czytałem w pierwszej w ogóle, jaką miałem w życiu, „ recenzji
” takie dusery, jak „ znikczemniały drab ” – „ zwyrodniały głuptas ” – „ szarganie
świętości ” , tak samo czytuję mniej więcej to samo i dziś. Tylko już za co innego:
Słówka stały się tymczasem nietykalne, czcigodne, weszły niemal w program szkolny.
Niechże ten krótki komentarz naukowy posłuży kochanym malcom, pocącym się nad wypracowaniem:
„ Słówka ” Boya na tle epoki , albo: Krzywa humoru Boya na zasadzie chronologii „
Słówek ” .
Nie poprzestając na tym ogólnym komentarzu, umieściłem na końcu tomu przypisy z objaśnieniem
zawilszych miejsc tekstu. Nie taję, iż sporządzenie tych przypisów nie przyszło mi
bez trudności; wielokrotnie dawał mi się we znaki mój niedostatek metody naukowej.
Starałem się robić jak najlepiej; jako niedościgły wzór przyświecał mi ów znakomity
profesor- polonista, który ( kilkanaście lat temu) w „ krytycznym ” wydaniu dzieł
Słowackiego wiersz z Grobu Agamemnona „ tu cząbry smutne gór spalonych pachną ” opatrzył
następującym objaśnieniem: „ Comber – pieczeń sarnia lub cielęca ” . Było z tego
dużo śmiechu; ostatecznie trzeba było wycofać tom z obiegu i przedrukować kartkę.
Temu to królowi mimowolnych humorystów naukowych niniejsze pierwsze „ krytyczne ”
wydanie Słówek poświęcam.
Warszawa, grudzień 1930.
7
Różne wierszyki
SŁÓWKA Gdy coś mnie nadto wzruszy Lub serce mi podrażni, Chowam się po uszy Do swojej
wyobraźni.
Tam o każdziutkiej porze Schronienie mam zaciszne, Gdzie myśl wyprawiać może Przeróżne
rzeczy śmiszne.
Miast czerpać próżną chwałę W tym, że jak z książki gada, W głupiutkie słówka małe
Calutka się rozpada.
Te słówka mi uciechy Sprawiają nieraz mnóstwo, Lubię ich puste śmiechy I ducha ich
ubóstwo.
Jak błazenkowie mali Słówko się z słówkiem cacka, To jęzor mu wywali, To szczypnie
je znienacka.
Jedno przez drugie hasa Wydając kwik wesoły Niby dzieciaków masa, Gdy wyrwie się
ze szkoły.
Jednemu w tej pogoni Pąsem nabiegną lice, Gdy żywszy ruch odsłoni Młodziutkich płci
różnice;
Inne, troszeczkę z boku, Przystanie gdzieś nieśmiele I stoi z mgiełką w oku Jak zadumane
ciele;
Te dwa, w pustocie nowej,
8 Objęły się przyjemnie
I same w rym gotowy Splatają się beze mnie;
Ja patrzę na niewinne Figielki miłych dziatek I wolę niźli inne Ten mały własny światek.
. .
9 O BARDZO NIEGRZECZNEJ LITERATURZE
POLSKIEJ I JEJ STRAPIONEJ CIOTCE
J. E. Prof. Dr Hr. St. Tarnowskiemu poświęcam
I Pełna gracji, zacna, słodka, Żyła sobie stara ciotka. Bez zbytków, lecz i bez braku
Miała swój domek na Szlaku. Oprócz cnót rozlicznych wieńca Hodowała też siostrzeńca.
Brzydki chłopiec, z krzywą buzią, Zwał się – dajmy na to – Józio.
. Ciotka była panną czystą, A Józio był modernistą. ( Modernista – znaczy chłopak,
, Co wszystko robi na opak; Każdego się głupstwa czepi, A zawsze chce wiedzieć lepiej.
) Z tym smarkaczem ciotka stara Miała strapień co niemiara. Zawsze jej czymś umiał
dopiec, Taki już był brzydki chłopiec. Próżno ciotka mu wymienia Albo Lucka, albo
Henia, Co ich przykład wszystkim świeci, Jako grzecznych, dobrych dzieci; On rozeprze
się wygodnie, Obie ręce włoży w spodnie, Śmieje się i kiwa głową, Jakby mówił: „
Gadaj zdrowo! ”
II To rzecz nie do uwierzenia, Co on ma za przywidzenia! Czasem coś bez sensu maże
I mówi, że to w i t r a ż e. To znów wieczór biega nago I rozbija wszystkich lagą.
Ciotka krzyczy: „ Joseph! arrete! ”
A on: „ Ciociu, to kabaret! ” Wszystkie meble w domu psuje: Mówi, że sztukę s t o
s u j e. Wszędzie wlezie, wszędzie dotrze,
10 Deprawuje dzieci młodsze.
To rzecz w Polsce niesłychana: Nie chcą wierzyć już w bociana! Kiedyś wpada mała
Hanka: „ Ciociu, jestem r o t o m a n k a ” – „ Któż cię tak nauczył? ! ” – „ Józio
” – Mówi z rozpaloną buzią. „ A ja – sepleni Ludwiczka – Jestem święta pla- samiczka
” . Chociaż zwykle dobra, słodka, Zawyła ze zgrozy ciotka: Raziła ją na kształt gromu
Taka hańba w polskim domu!
III Czasem dobra ciotka woła: „ Usiądźcie, dzieci, dokoła, Powiem wam o dawnych dziejach,
O hetmanach, kaznodziejach, Potem każde z was wymieni, Którego najwyżej ceni ” .
A Józio ze śmiechu kona I krzyczy: „Ciociu! Kambrona! ”
IV Czasem, a najwięcej w poście, Przychodzą do ciotki goście. „ Józiu, przywitaj
się z panem! Co ty tam za parawanem? ! Wyłaź stamtąd, puść Haneczkę I powiedz gościom
bajeczkę ” . Wylazł Józio, głową kiwa I w te słowa się odzywa:
„ Bajeczka pana Jachowicza. Staś na sukni zrobił plamę, Oblał bowiem ponczem mamę;
A widząc ją w srogim gniewie, Jak przepraszać, sam już nie wie. « Plama głupstwo
– mama doda – Ale ponczu, ponczu szkoda! » ” Skończył Józio, gość się śmieje, A ciotkę
wnet krew zaleje: Biedaczka dostała mdłości I ze wstydu, i ze złości. Tak ten niegodziwy
chłopiec Zawsze ciotce umiał dopiec.
11 V
Tak się trapi dobra ciotka, Pełna gracji, zacna, słodka, Lecz największą ma subiekcję,
Gdy rozpocznie z Józiem lekcję. Dojdżże ładu z taką głową: Zawsze ma ostatnie słowo!
Ciotka prawi o Trzech psalmach , Józio o „ tańczących palmach ” ; Ciotka mu o apostołach,
On jej o spermatozoach; Ciotka uczy, kto był G a l l u s, On poprawia: „ Ciociu,
Phallus! ” Ciotka znów z innego wątku Baje o świata początku, Józio się ząb za ząb
kłóci, Że świat cały powstał z CHUCI. ( Mruknie ciotka w pasji szewskiej: „ Wciąż
ten łajdak Przybyszewski! ” ) . Ciotka znów o ideałach – Józio: „ Ciociu, co to wałach?
” Taką ciotka ma subiekcję, Gdy rozpocznie z Józiem lekcję.
VI Kiedy wieczór już zapada, Ciotka do snu się układa: „ Józiu! Zostaw ten rozporek
I chodź odmówić paciorek. Niech Józio przy łóżku klęknie I powtarza głośno, pięknie:
« Boziu, usłysz głos chłopczyny, Odpuść s y n ó w naszych winy! Polska cię na pomoc
woła! Niech tradycji i Kościoła Pozostanie sługą wierną! Erotyzmem ni m o d e r n
ą Niech się naród ten nie spodli! » Teraz Józio się pomodli Za mamusię, za tatusia,
Potem grzecznie się wysiusia I spokojnie, cicho zaśnie ” . Brzydki chłopak mruknął:
„ Właśnie! ”
12 Pisane w r. 1907
13 ACH! CO ZA PRZEŚLICZNE ABECADŁO!
( Fragment zamierzonego dzieła)
Bb B arbara się b awiła z b ernardynem b ardzo, Lecz że taką zabawą zacni ludzie
gardzą, Teraz każde z osobna winy swoje maże:
B ernardyn b eczy B ogu, a b ęben B arbarze.
Cc C ertował się co nocy z C ecylią C elestyn, Z ilu dań ma się składać ich miłosny
festyn; Dziś błąd swój poniewczasie pojmować zaczyna
C esia, c ałując c hłodne c iało C elestyna.
Dd D ługą d yskusję z d urniem d orzeczna D orota Wiodła, co jest ważniejsze, czy
miłość, czy cnota; Tymczasem się ściemniło: gdy weszli rodzice, W d łoniach d urnia
d ostrzegli D orotę d ziewicę.
Ee E kscytowała E dzia e teryczna E mma, Iż przewrotnej miłości chce poznać dilemma
: Póty się naprzykrzała, aż wreszcie znudzony
E dward e wakuował E mmy e dredony.
14 DZIADZIO
Raz maleńka Fryderyka Miała dziadzię tabetyka. A że stąpał dość niezdarnie, Dziecię
pusty śmiech ogarnie.
„ Przestań – rzecze jej na to staruszek łagodnie – I ja biegałem niegdyś żwawo i
swobodnie; A że mi dziś chodzenie idzie jak po grudzie, To dlatego, żem w pracy żył
Zgłoś jeśli naruszono regulamin