Cabot Patricia - Amazonka.rtf

(1588 KB) Pobierz
Amazonka Patricia Cabot

Patricia Cabot

AMAZONKA

1

Lyming, Szkocja luty 1847

Przewoźnik nie żył.

Nie było co do tego żadnych wątpliwości. Nie miałtna. Jego skóra była lodowato zimna. Źrenice rozszerzone, oczy szkliste i nieruchome. Reilly Stanton nie musiał być licencjonowanym lekarzem, by stwierdzić, że ów człowiek znalazł się poza światem żywych.

Lecz to nie Reilly'ego należo przekonywać. Obok niego stał pomarszczony rybak, który zdawał się mieć co do tego jakieśtpliwości.

- Co mu jest? - zapytał, a jego oddech zmienił się w obłoczek pary w mroźnym zimowym powietrzu.

- Włnie. - Wątpliwości rybaka potwierdziło kilku jego ko­legów, którzy zebrali się, by obejrzeć zwłoki, wraz z Reillym, któremu strzeliło do głowy, by wskoczyć do lodowatej wody i wyłowić z niej tonącego.

- Obawiam się - powiedział Reilly, unosząc mokrąowę sponad piersi zmarłego - że odszedł.

- Odszedł? - Najstarszy z rybaków zamrugał oczami. - Co to znaczy „odszedł”?

- Inaczej mówiąc, przenió się na tamten świat. - Na widok pozbawionych wyrazu twarzy Reilly spróbował jeszcze raz: - Dokonał żywota.

Takie sformułowanie zazwyczaj wyjaśniało sprawę rodzinom zmarłych pacjentów Reilly'ego w Mayfair*[1]. Ale widząc, że wobec tych tu jegomości cała jego delikatność poszła na marne, Reilly dodał, z trudem, bo zęby szczękały mu z zimna. - Obawiam się, że wasz przyjaciel nie żyje.

- Nie żyje? - Stary rybak wymienił niedowierzające spojrzenie ze swymi towarzyszami. - Stuben nie żyje?

Reilly podnió się na kolana, co stanowiło nie lada wyczyn, zważywszy na to, że jego bryczesy były sztywne od zamarzniętej morskiej wody, i tęsknym wzrokiem spojrzał w kierunku piwiarni. A przynajmniej w kierunku tego, co sprawiało wrażenie piwiarni. Był to dom połony najbliżej przystani, w której się znajdowali, i Railly dostrzegł poprzez mgłę, że nad drzwiami kołysze się szyld, a w oknach płonie ciepłe, zachęcające światło. Piwiarnia czy burdel, dla Reilly'ego było wszystko jedno, byle tylko znaleźć się tam i wyschnąć oraz rozgrzać się przy ogniu, najlepiej ze szklanecz­ whisky w dłoni.

Ale najpierw, oczywiście, musiał obejrzeć martwego.

- To niemożliwe - upierał się bezzębny rybak. - Stuben nie mó umrzeć. Nigdy przedtem nie umarł.

- Cóż, na tym włnie polega istota śmierci - powiedział Reilly z pełnym współczucia uśmiechem. - Przydarza się nam tylko raz w życiu.

- Ale nie Stubenowi. - Zebrani wokół zwłok rybacy z przeję­ciem pokręcili kudłatymi siwymi głowami. - Stuben znikał pod wodą wiele razy, ale nigdy dotąd nie umarł.

- Cóż... - Reilly na próżno starał się wyobrazić sobie któregoś ze swoich lepiej wykształconych kolegów po fachu, na przykład Pearsona, z jego nieodłącznym cygarem, lub Shelleya, z dziwaczną laseczką o srebrnym uchwycie, której wcale nie potrzebował, stojącego na pomoście w przystani i dyskutującego z pstrokato ubranymi rybakami na temat tego, jak należy pojmować śmierć.

Zarówno Pearson, jak i Shelley mieliby dość rozsądku, by nie zatrudniać się w takim miejscu. Dość rozsądku i mniej porywczości, cechującej złotowłosego Reilly'ego.

- No, cóż, panowie. Obawiam się, że tym razem nie udało mu się. Bardzo wam współczuję z powodu straty. Ale najwyraźniej był upojony...

Delikatnie powiedziane. Przewoźnik był tak zalany, że Reilly omal nie spytał, czy nie ma tu jakiejś innej łodzi, któby się przeprawić na wyspę. Lecz powstrzymał się w ostatniej chwili. Co mogło go spotkać ze strony pijanego przewoźnika? Że łó ugrzęźnie na mieliźnie lub, co gorsza, zatonie?

Najwyżej utonąłby w lodowatych i wzburzonych wodach u gó­rzystych wybrzeży północnej Szkocji. Wielkie rzeczy! I tak nie miał po co ż! Pozostała w Londynie Christine dowie się o tym, że utonął, i będzie musiała ż ze świadomością, że Reilly Stanton zginął, usiłując zasł na jej miłość...

Lecz w chwili, gdy ten głupiec straciłwnowagę i wpadł do morza, akurat wtedy, gdy już dobijali do przystani, Reilly nie przejął sięasnym bezpieczeństwem ani tym, co sobie pomyśli panna Christine King. Bez wahania rzucił się w lodowate odmęty i wyciągnął z nich okropnie ciężkiego starca na ląd.

Dopiero teraz, kiedy dygotał, ociekając wodą, przyszło mu do głowy, że oto stracił następną doskonałą okazję, by obudzić w Christine poczucie winy. Romantyczna śmierć przeszła mu obok nosa! Nieomal słyszał, jak rozmawiają o nim damy w Mayfair:

yszał, moja droga? Młody doktor Stanton, no wiesz, ósmy markiz Stillworth, zginął we wzburzonych wodach, otaczających Hebrydy, usiłując ratować życie człowieka. Nie potrafię sobie wyobrazić, co myślała ta pozbawiona serca Christine King, żeby odtrącić takiego mężczyznę. Chyba straciła rozum. Taki pełen poświęcenia, szlachetny dżentelmen... i przystojny, z tego co słyszałam. Teraz nieszczęsna dziewczyna musi się zamartwiać”.

Tak, z całą pewnością pokpił sprawę. A ponieważ, pomimo jego usilnych starań, ten stary głupiec wziął i skonał, Reilly nie może nawet napisać do domu, wspominając od niechcenia, że już w pierwszym dniu pracy udało mu się uratować życie człowieka. Niech to wszyscy diabli!

Kiedy skończy się jego niefart?

- Przykro mi z powodu pana Stubena - powiedział, zwracając się do przyjaciół przewoźnika - ale jeśli to może stanowić jakąś pociechę, umierając, nic nie czuł. Był całkowicie odurzony. A teraz, jeśli panowie nie mają nic przeciwko temu, chciałbym się schować przed tym wiatrem, jestem całkowicie przemoczony i zmarznięty...

- Słusznie. - Kilku starców pokiwało siwymi głowami. - Za­bierzmy go z tego wiatru. I niech ktoś skoczy po pannę Brennę.

- Zrobione - zapewnił ich jakiś bezzębny dżentelmen. - Jak tylko zobaczyłem, że Stuben posze pod wodę, wysłem po nią chłopaka.

- To świetnie, chłopie. - Stary rybak westchnął. - Ja chwycę za głowę, a wy za nogi. Gotowi? Hej, rup!

Reilly stał targany wiatrem, spryskiwany słoną wodą, podczas gdy sękate dłonie chwyciły i uniosły ciało przewoźnika. Następnie uroczysta procesja ruszyła z zatrważającym brakiem pośpiechu w stronę najbliższego domu, który pełen nadziei Reilly uznał za piwiarnię.

Pozostawiony na przystani Reilly rozejrzał się dookoła. Miotany wiatrem i podrzucany na falach prom uderzał o nabrzeże przystani. Torby i kufer Reilly'ego wciąż znajdowały się na pokładzie, ale ponieważ był on jedynym pasażerem promu, oprócz nich były tam jedynie puste butelki przewoźnika, które z brzękiem turlały się po deskach. Poza przyjaciółmi zmarłego przewoźnika oraz wielką liczną krzykliwych mew wokół nie było żywej duszy. Wobec istniejącego stanu komunikacji z lądem Reilly nie spo­dziewał się, że zostanie uroczyście powitany, lecz myślał, że ktoś przynajmniej pomoże mu nieść bagaże...

Cóż, trudno. W końcu zdarzył się śmiertelny wypadek. Uznał, że torbom nic się nie stanie. Owinął się przemoczoną peleryną, chociaż nabita lodem tkanina stanowiła kiepską ochronę przed chłodem, i podąż za zmarłym i niosącymi go towarzyszami. Zmierzali ku jedynemu, widocznemu we mgle, budynkowi, któ­rego oświetlone okna obiecywały, że jest tam ogień, a może i coś więcej.

Reilly zrównał krok z rybakami i gdy jeden z nich poskarż się, że j...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin