Sztaba Zygmunt - Puszka błękitnej emalii.pdf

(1336 KB) Pobierz
Zygmunt Sztaba
Puszka błękitnej emalii
WYDAWNICTWO „ŚLĄSK” 1959
ŚMIERĆ W LUSTRZE
STAWIDŁA! - konduktor w ceratowym płaszczu zeskoczył na peron. W kilka sekund
później zastukały otwierane drzwi, z przedziałów sypnęła się gromadka podróżnych. Szli
szybko w stronę zapory, odgradzającej wyjście do miasta, okazywali bilety i niknęli w mroku
klonowej alei. W chwili, gdy kolejarz opuszczał latarkę, dając znak maszyniście, ostatnie
drzwi w ostatnim wagonie uchyliły się powoli i zaraz trzasnęły, mocno pchnięte - pociąg ru-
szył.
Mężczyzna, który teraz wysiadł, postawił kołnierz prochowca, nacisnął głębiej kapelusz
i długim krokiem poszedł w kierunku wyjścia.
Przed dworcem przystanął na chwilę, rozejrzał się. Po lewej stronie, w odległości może
pół kilometra przebłyskiwały poprzez deszcz światła nowego osiedla, po prawej, prostopadle
do torów przecinał placyk wysoki parkan. „Gminna Spółdzielnia Samopomoc Chłopska. Ma-
gazyny” - przeczytał napis na bramie oświetlonej z góry silną żarówką.
Do miasta prowadziła tylko jedna droga - między rozrośniętymi szeroko klonami, i
mężczyzna w prochowcu zdecydowanie wkroczył w jej tunel. Szedł szybko, z rękami w kie-
szeni, nieco przygarbiony. W połowie alei minął dwie osoby, sto metrów dalej jeszcze dwie.
Kroki było już słychać tylko za nim. Zaniepokoił się, ale zaraz odetchnął z wyraźną ulgą -
daleko w przodzie błysnęła zapałka. Ktoś przed nim, stojąc z boku, pod drzewem, zapalił pa-
pierosa.
Od tego momentu mężczyzna w prochowcu dostosowywał swój krok do człowieka z
papierosem - odległość między nimi wynosiła stale mniej więcej pięćdziesiąt metrów.
Wyszli z gęstego mroku klonowej alei, zanurzyli się w wąskie, skąpo oświetlone i puste
uliczki miasteczka. Mężczyzna w prochowcu nie spuszczał z oczu swego przewodnika, któ-
rym okazał się łysy, malutki człowieczek z walizeczką, w deszczowym płaszczu z połyskli-
wej, mieniącej się materii. Co kilka minut łysy przystawał, stawiał walizeczkę na chodniku,
1061170753.003.png 1061170753.004.png
sięgał pod płaszcz po chusteczkę, zdejmował okulary w prostokątnej rogowej oprawie i bez
pośpiechu wycierał dokładnie łysinę, chudą, długą twarz i na koniec - szkła. Była to typowo
syzyfowa praca, bo już po paru sekundach z nagiej czaszki spływały strumyki wody, zalewały
policzki, zamazywały obrazy w okularach.
Podczas tych regularnych postojów, mężczyzna w prochowcu również się zatrzymywał
i bądź, kryjąc się w jakiejś bramie zapalał papierosa, bądź poprawiał sznurowadła, a gdy wy-
padło, że znalazł się obok jakiegoś sklepu - przystawał przed wystawą.
Kolejny przystanek zaskoczył go przed warsztatem zegarmistrzowskim. Wystawa była
pusta - leżała na niej jedynie solidna, kieszonkowa „cebula” z napisem „dokładny czas”,
stwierdził więc, że do ósmej zostało niecałe pół godziny i nie miałby na czym skoncentrować
udanego zainteresowania gdyby... nie zegarmistrz. Siwy i wąsaty spec od czasomierzy sie-
dział w głębi pracowni przy małym stoliku, na uszach miał słuchawki, a jego wskazujący pa-
lec wystukiwał na metalowej dźwigience szybki rytm telegraficznego alfabetu.
- Radioamator - pomyślał mężczyzna w prochowcu i bliżej przysunął się do szyby. Tym
razem nie potrzebował maskować zainteresowania. Był czas, że i on sam pasjonował się tym
zajęciem - miał wówczas o prawie dziesięć lat mniej, nie nazywano go jeszcze Łasicą no i
oczywiście nie w ten sposób zwykł spędzać wieczory i noce.
Z uczuciem jakiegoś podświadomego żalu wpatrywał się w aparat za szybą i omal że
zapomniał o właściwym powodzie przyjazdu do Stawideł. Drgnął i obejrzał się błyskawicz-
nie.
W samą porę.
Łysy z walizeczką skręcił w najbliższą przecznicę.
Przyspieszył kroku.
Kiedy znalazł się na rogu, na jego szczupłej, wyrazistej twarzy odmalował się wyraz
bezsilnej wściekłości - łysy zniknął.
Stanął bezradnie, niezdecydowany. Dopiero widok dwóch szyldów w głębi uliczki wró-
cił mu zdolność działania. Po prawej wystawało nad chodnik oświetlone ramię wywieszki z
napisem „Bar”, naprzeciw połyskiwał miedziany talerz - międzynarodowe godło fryzjerskie-
go cechu.
Łysy człowieczek siedział w fotelu przed lustrem, z namydlonymi policzkami, niemalże
cały ukryty pod białą płachtą. Skórzana walizeczka stała w zasięgu ręki, na pseudomarmuro-
wej ladzie. Mężczyzna w prochowcu, znany w pewnych kołach podziemnej Warszawy pod
mianem Łasicy, obrzucił długim uważnym spojrzeniem skórzaną walizeczkę, powoli odwró-
cił się i pchnął oszklone drzwi knajpy.
1061170753.005.png
Lokal był niewielki, z małym barem w głębi, oświetlony jedyną, bardzo silną żarówką
bez klosza. Na obitej blachą ladzie znajdowała się tradycyjna gablotka z tradycyjnym, ze-
schniętym serem, kanapkami i kiełbasą, salaterka z sałatką o podejrzanym wyglądzie i słoi-
kiem korniszonów. Na półkach, z tyłu, stały w kilku rzędach butelki owocowego wina, wyżej
szklanki, kieliszki i kufle. Szynkarskiej całości dopełniała beczka piwa z wbitym w wieczko
niklowym kranem.
Mężczyzna w prochowcu usiadł przy stoliku obok okna. Przez szparę, między kretono-
wymi firankami widział okna fryzjerni, a w jednym z nich błyszczącą łysinę człowieka ze
skórzaną walizką.
- Głębszą czystą, kanapkę i piwo - rzucił w stronę bufetu.
Właściciel - barman i kelner w jednej osobie - rozłożył ręce.
- Wódki nie trzymamy - poinformował z nieukrywanym żalem.
- To piwo. Bez kanapek.
Szynkarz, nie patrząc, natoczył duży kufel, drewnianą łopatką zgarnął pianę, dolał i z
ostrożnością godną lepszej sprawy poniósł do stołu.
- Ba, żeby tak mieć koncesję - westchnął stawiając kufel na tekturowej podstawce. - Od
razu inny ruch. Wie pan, jak to jest...
Mężczyzna w prochowcu nie zdradzał chęci do rozmowy. Pogrzebał w portmonetce, z
przegródki wyciągnął pomięte dwa złote, dołożył złotówkę.
- Proszę - powiedział oschłym tonem. Oberżysta miał chęć na pogawędkę, ale doszedł
widocznie do wniosku, że należałoby się obrazić, bo położył na stole pięćdziesiąt groszy resz-
ty i wzruszając ramionami potoczył się z powrotem za bufet.
Mimo że Łasica specjalnie się nie śpieszył, zdążył wypić piwo, a łysy nie wychodził.
Zamierzał właśnie zamówić drugi kufel, gdy w obrazie obserwowanym przez szparę w firan-
kach zaszła nieoczekiwana zmiana: fryzjer podszedł do drzwi, przekręcił klucz w zamku,
opuścił na okna zasłony z nieprzeświecającego płótna, a szybę w drzwiach zastawił arkuszem
tektury.
Mężczyzna w prochowcu machinalnie spojrzał na zegarek - była za dwadzieścia ósma.
- Że też akurat dzisiaj musiał zamknąć wcześniej - pomyślał ze złością. Wstał, wyszedł
na ulicę.
Dom, w którym znajdował się zakład fryzjerski był dwupiętrową, wąską kamieniczką z
trzema oknami na każdym piętrze. Z prawej strony znajdowała się brama z szeroko otwartą
furtką. Łasica nie spuszczał z niej oka. Czas płynął - do ósmej pozostawało już tylko dziesięć
minut.
1061170753.006.png
Łasica odrzucił kolejnego papierosa, wetknął do ust następnego i znieruchomiał, z nie-
zapaloną zapałką w palcach - zasłona w jednym z okien odchyliła się zaczepiona ramieniem i
mimo, że zaraz opadła z powrotem, w tym krótkim ułamku sekundy zdołał zarejestrować dwa
równie ważne jak i niepokojące dla niego fakty:
Fotel przed lustrem był pusty, a fryzjer szykował się do wyjścia, ściągając paskiem dłu-
gi, granatowy płaszcz.
Łasica nie darmo nosił swój przydomek. W paru susach znalazł się w bramie, wpadł do
sieni. Były tam tylko jedne drzwi. Nacisnął klamkę i znalazł się w jasno oświetlonym zakła-
dzie.
Łysego nie było. To znaczy nie było go w tej części lokalu, którą zlustrował rozbiega-
nym, złodziejskim spojrzeniem.
Tok chaotycznych, spłoszonych myśli przerwał mu szorstki, i gniewny głos.
- Pan tu czego?...
Zreflektował się. Nawet potrafił przyoblec twarz w szybko wywołany uśmiech.
- Na pewno nie po kartofle - roześmiał się. - Pan chyba najlepiej wie po co się przycho-
dzi do fryzjera. - Aha - udał, że dopiero teraz zrozumiał zapytanie. - Strzyżenie czy golenie? -
mówił szybko, nie dając tamtemu przyjść do głosu. - Golenie. Tylko golenie.
Fryzjer obserwował go spode łba, nie ruszając się z miejsca.
Odchrząknął.
- Nie widzi pan, że zamknięte? - powiedział drewnianym głosem, ruchem głowy wska-
zując na drzwi.
- Widzę. Dlatego wszedłem od tyłu.
- Zamknięte - powtórzył fryzjer.
Łasica przestał się uśmiechać. Znacząco popukał palcem w szkiełko zegarka.
- Za osiem minut ósma - stwierdził sucho.
- To co, że za osiem.
- To to, że lipy nie ma. Jak na drzwiach pisze, że do ósmej, to musi być do ósmej i nie
ma gadania - nie potrzebował udawać gniewu. Coraz bardziej podnosił głos. - W całej Polsce
do ósmej może się człowiek ogolić, a w waszych zakichanych Stawidłach...
Fryzjer powziął jakieś postanowienie. Szarpnął pasek, rzucił płaszcz na stołek pod wie-
szakami.
- Siadaj pan - warknął.
1061170753.001.png
- No proszę, dogadaliśmy się - ucieszył się Łasica, ściągając również płaszcz. Nie zau-
ważył dziwnych błysków, które zapaliły się w oczach fryzjera. Rozsiadł się wygodnie na fote-
lu, oparł nogi na podpórce...
- Zapali pan. - wysunął poza siebie paczkę papierosów.
- Dziękuję - fryzjer odmówił. Wyszukał w szufladzie brzytew i z pasją zaczął ją ostrzyć
na pasku. Rozrobił mydło w miseczce. I znowu te złe błyski w oczach. Teraz Łasica je spo-
strzegł. Spostrzegł również, że spojrzenie fryzjera skierowało się na moment w lewo, w stronę
firanki, wydzielającej z części lokalu tzw. salon damski. Mimo woli zerknął w tym kierunku i
choć zaraz, spłoszony, odwrócił wzrok, nie był pewien czy nie zdradził go nerwowy skurcz
szczęk.
Przymknął oczy.
Z głową odchyloną do tyłu, wspartą na skórzanej podpórce, pozornie obojętnie przyj-
mował chłodne chlaśnięcie pędzla, muskuły jednak miał napięte, a ciało przyczajone, gotowe
do działania.
Jeszcze sekunda, jeszcze pół sekundy i niby sprężyna wypryśnie z tego fotela, sprzed
lustra, którego ramy wypełniają teraz w całości szerokie ramiona pochylonego nad nim fry-
zjera. Tak, teraz...
- Teraz nie ruszaj się pan! - sparaliżował go ostrzegawczy rozkaz i na twarzy poczuł
chłodny ucisk brzytwy.
Przemógł się i uniósł powieki.
W oczach, nad sobą, odczytał wyrok śmierci.
Więc to tak ma wyglądać...
Na fryzjerskim fotelu, przed lustrem, pod brudną płachtą pachnącą brylantyną, pudrem i
słabą wodą kolońską...
Westchnął i jednocześnie dobiegł go zgrzyt naciśniętej klamki. Rozchylił wargi i prędko
je zamknął, bo brzytwa zatrzymała się na skos, uciskając grzbietem tchawicę, a szybki, rozka-
zujący szept uprzytomnił mu, że położenie jest nadal groźne.
- Tylko spokojnie - syczał fryzjer. - Jedno słowo i koniec... Zdążę...
- Jasne, że zdąży - pomyślał z rezygnacją.
- Dobry wieczór - powiedział ktoś od drzwi. - Mógłbym się jeszcze ogolić?
- Późno - odburknął fryzjer. - Skończę gościa i spływam.
Spóźniony klient przeszedł parę kroków i niezdecydowany zatrzymał się pośrodku loka-
lu.
- To co? Chyba jutro...
1061170753.002.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin