Pojedynek_ Antoni Czechow.pdf

(934 KB) Pobierz
11184689 UNPDF
Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
Niniejsza książka została udostępniona do nieodpłatnej publikacji na stronie www.expressivo.info
11184689.001.png 11184689.002.png
ANTONI CZECHOW
POJEDYNEK
Tłumaczyła Natalia Gałczyńska
Copyright by Literatura Net Pl, Gdańsk 2007
I
Była godzina ósma rano – pora, gdy oficerowie, urzędnicy i przyjezdni po gorącej, dusznej
nocy zazwyczaj kąpali się w morzu, a potem szli do pawilonu na kawę czy herbatę. Iwan An-
drieicz Łajewski, młody szczupły blondyn lat dwudziestu ośmiu, w mundurowej czapce i w
rannych pantoflach, przyszedł się kąpać i na brzegu zobaczył sporo znajomych, a wśród nich
swojego przyjaciela, lekarza wojskowego Samojlenkę.
Ten Samojlenko, człowiek tęgi, otyły, czerwony, niemal bez szyi, z dużą ostrzyżoną głową
i wielkim nochalem, z gąszczem czarnych brwi i siwymi bokobrodami, a na dobitkę z chry-
piącym żołnierskim basem, sprawiał na każdym nowo przybyłym nieprzyjemne wrażenie
prostaka i zrzędy, ale już po paru dniach znajomości jego twarz wydawała się niezwykle do-
bra, miła i nawet ładna. Mimo niedźwiedziowatej postaci i szorstkiego tonu był to człowiek
spokojny, niezmiernie dobry, pogodny i uczynny. Ze wszystkimi w mieście był na „ty",
wszystkim pożyczał pieniądze, wszystkich leczył, swatał, godził; urządzał wycieczki, na któ-
rych smażył szaszłyki i gotował bardzo smaczną zupę z głowaczy; ciągle komuś pomagał i
coś załatwiał, ciągle się z czegoś cieszył. Będąc według powszechnej opinii człowiekiem bez
skazy, miał tylko dwie słabostki: po pierwsze, wstydził się własnej dobroci i starał się ją ma-
skować surowym spojrzeniem i udaną szorstkością, po drugie, lubił, żeby felczerzy i żołnie-
rze tytułowali go ekscelencją, jakkolwiek był tylko radcą stanu.
– Odpowiedz mi na jedno pytanie, Aleksandrze Dawidyczu – zaczął Łajewski, kiedy ra-
zem z Samojlenką zanurzył się w wodzie aż po ramiona. – Dajmy na to, zakochałeś się w
jakiejś kobiecie i żyjesz z nią; przeżyłeś z nią, powiedzmy, dwa lata z górą, a potem, jak to się
nieraz zdarza, zobojętniałeś i czujesz, że to obcy człowiek. Co byś zrobił w takim wypadku?
– Wiadomo co! Idź sobie, dobrodziejko, gdzie cię oczy poniosą, i sprawa załatwiona.
– Łatwo powiedzieć! A jeżeli ona nie ma dokąd iść? To kobieta samotna, bez rodziny, bez
grosza przy duszy, pracować nie umie...
– No to co? Pięćset jednorazowo albo dwadzieścia pięć miesięcznie – i po krzyku. Prosta
sprawa.
– Dajmy na to, że cię stać i na pięćset, i na dwadzieścia pięć miesięcznie, ale kobieta, o
której mówię jest inteligentna i dumna. Czyżbyś się ośmielił zaproponować jej pieniądze? W
jakiej formie?
Samojlenko chciał coś odpowiedzieć, ale w tym momencie wielka fala przewaliła się im
nad głową, potem uderzyła o brzeg i rozlała się z łoskotem po drobnych kamykach. Obaj
przyjaciele wyszli z wody i zaczęli się ubierać.
– Oczywiście, że niełatwo żyć z kobietą, skoro się nie kocha – powiedział Samojlenko
wytrząsając piasek z buta. – Ale należy postępować po ludzku, Wania. Gdyby to mnie doty-
czyło, anibym się nie zdradził, że już nie kocham, tylko żyłbym z nią aż do śmierci.
Nagle jednak zawstydził się tego, co powiedział, zaraz wycofał się:
– Zresztą dla mnie baby mogą w ogóle nie istnieć. Do diabła z nimi!
Obaj przyjaciele ubrali się i poszli do pawilonu. Tu Samojlenko czuł się jak u siebie w
domu, nawet miał oddzielne naczynia na własny użytek. Każdego rana podawano mu na tacy
filiżankę kawy, wodę z lodem w wysmukłej rżniętej szklance i kieliszek koniaku; naprzód
wypijał koniak, potem gorącą kawę, potem wodę z lodem, i to musiało mu bardzo smakować,
bo po wypiciu jego oczy nabierały oleistego blasku, przygładzał obu rękami swoje bokobrody
i mówił patrząc na morze:
– Niezwykle piękny widok!
Po długiej nocy, spędzonej na niewesołych i bezpłodnych i rozmyślaniach, które odpę-
dzały sen i jakby jeszcze zgęszczały duszną ciemność nocy, Łajewski czuł się zmęczony i
senny. Kąpiel i czarna kawa niewiele mu pomogły.
– Wróćmy do naszej rozmowy, Aleksandrze Dawidyczu – powiedział. – Nie będę nic
przed tobą ukrywał, powiem szczerze jako przyjacielowi: stosunki z Nadieżdą Fiodorowną
układają się źle, bardzo źle! Wybacz, że cię wtajemniczam w moje sprawy, ale muszę się wy-
powiedzieć.
Samojlenko przeczuwając, o czym będzie mowa, opuścił oczy i zabębnił palcami po stole.
– Przeżyliśmy z sobą dwa lata i przestałem ją kochać... – ciągnął Łajewski – a właściwie
zrozumiałem, że miłości w ogóle nie było. Te dwa lata to było oszukiwanie samego siebie.
Łajewski, prowadząc rozmowę, miał zwyczaj oglądania swoich różowych dłoni, gryzienia
paznokci i miętoszenia mankietów. Teraz też robił to samo.
– Ja przecież wiem, że nie jesteś w stanie mi pomóc – powiedział – ale muszę o tym mó-
wić, bo dla takiego jak ja pechowca i niepotrzebnego człowieka jedyny ratunek to rozmowa.
Muszę uogólniać każdy mój czyn, muszę szukać wytłumaczenia i usprawiedliwienia dla mo-
jego nieudanego życia w cudzych teoriach, w postaciach z literatury, w tym, na przykład, że
my, szlachta, ulegamy degeneracji i tak dalej... Ubiegłej nocy, na przykład, pocieszałem się w
ten sposób, że wciąż myślałem: ach, jaką Tołstoj ma rację, okrutną rację! I przez to było mi
lżej. No bo rzeczywiście, bracie, to wielki pisarz! Co tu mówić.
Samojlenko, który zupełnie nie znał Tołstoja i każdego dnia zamierzał go przeczytać, po-
wiedział zmieszany:
– Tak, wszyscy pisarze czerpią z wyobraźni, a on wprost z natury.
– Boże – westchnął Łajewski – do jakiego stopnia jesteśmy wypaczeni przez cywilizację.
Pokochałem kobietę zamężną, ona mnie również... Z początku były pocałunki i ciche wieczo-
ry, i przysięgi, i Spencer, i ideały, i wspólne zainteresowania... Cóż za kłamstwo! Właściwie
uciekliśmy od męża, ale okłamywaliśmy się, że uciekamy przed pustką naszego inteligenc-
kiego życia. Przyszłość wyobrażaliśmy sobie tak: na Kaukazie z samego początku, zanim
zapoznamy się z miejscowością i ludźmi, włożę mundur i będą pracował w urzędzie, a z cza-
sem kupimy sobie kawałek ziemi gdzieś za miastem, zaczniemy pracować w pocie czoła, za-
łożymy winnicę, będziemy uprawiać pole i tak dalej. Gdybyś to ty był na moim miejscu albo
ten twój zoolog von Koren, przeżylibyście chyba z Nadieżdą Fiodorowną co najmniej trzy-
dzieści lat, a potomstwu pozostawilibyście w spadku piękną winnicę i tysiąc dziesięcin kuku-
rydzy, ja natomiast od pierwszego dnia czułem się jak bankrut. W mieście nieznośny upał,
nuda, pustka, wyjdziesz na pole – tu zdaje się, że pod każdym krzakiem i kamieniem czyhają
jadowite falangi, skorpiony, żmije, a za polem już tylko góry i pustynie. Obcy ludzie, obca
przyroda, nędzna kultura – to nie tak łatwo, bracie, jak spacerować w futrze po Newskim z
Nadieżdą Fiodorowną pod rączkę i marzyć o ciepłych krajach. Tu potrzebna walka na śmierć
i życie, a czyż ja jestem bojownik? Nędzny neurastenik, paniczyk... Od pierwszego dnia zro-
zumiałem, że moje marzenia o pracowitym życiu, o winnicy psu na budę się nie zdadzą. Co
do miłości, to mogę cię zapewnić, że pożycie z kobietą, która czytała Spencera i poszła za
tobą na kraj świata, jest równie nieciekawe, jak z pierwszą lepszą Akuliną czy Anfisą. Ten
sam zapach żelazka, pudru i lekarstw, te same papiloty z rana, to samo oszukiwanie samego
siebie...
– W gospodarstwie nie da rady bez żelazka – powiedział Samojlenko czerwieniejąc ze
wstydu, że Łajewski mówi tak otwarcie o znanej doktorowi osobie. – jesteś dziś nie w humo-
rze, Wania, widzę to... Nadieżdża Fiodorowna to kobieta szlachetna, wykształcona, ty jesteś
człowiekiem o niepospolitym umyśle... Że żyjecie bez ślubu – ciągnął Samojlenko oglądając
się na sąsiednie stoliki – to przecież nie wasza wina, a ponadto... trzeba wyzbyć się przesądów
Zgłoś jeśli naruszono regulamin