Szewczenko Taras - ARTYSTA.doc

(527 KB) Pobierz

 

Szewczenko Taras

ARTYSTA

 

 

 

Wielki Thorvaldsen zaczął swoją świetną karierę artystyczną od wycinania ornamentów i trytonów z rybimi ogonami, mających zdobić tępodziobe kopenhaskie statki. Bohater mój również działalność swoją, choć nie tak błyskotliwą, niemniej jednak artystyczną, zaczął od rozcierania ochry i minii w żarnach tudzież malowania podłóg, dachów i płotów. Smutne, beznadziejne zajęcie. A czy wielu jest takich szczęśliwców, genialnych malarzy, co by zaczynali inaczej? Bardzo a 'bardzo niewielu! W Holandii na przykład, w jej najwspanialszym złotym okresie, Ostade, Berghem, Teniers i cała gromada znakomitych artystów (oprócz Rubensa i van Dycka) w łachmanach zaczynała i kończyła swoją działalność na polu sztuki. Niesprawiedliwie byłoby wskazywać na jedną tylko merkantylną Holandię. W książce, którą napisał Vasari, znajdziecie te same, jeśli nie gorsze rzeczy. Dlatego mówię — gorsze, iż ówczesna polityka namiestników świętego Piotra wymagała pięknej dekoracji dla oślepiania tłumów i przyćmienia heretyckiej nauki Wiclefa i Husa, którzy już wywarli swój wpływ na nieustraszonego dominikanina Lutra. I nawet wówczas, mówię, kiedy Leon X i Juliusz II połapali się i obsypywali złotem byle malarza i rzeźbiarza, nawet w tym złotodajnym czasie umierali z głodu wielcy artyści, jak na przykład Correggio i Zampieri.

I tak się zdarzało (na nieszczęście dość często) zawsze i wszędzie, dokąd tylko przenikała boska, żywotworząca sztuka! Trafia się też w naszym dziewiętnastym, oświeconym wieku, wieku filantropii i różnych poczynań służących pożytkowi ludzkości, ze wszelkimi jego sposobami usuwania i ukrywania ofiar. Srogiej bogini, co na ślepo karze.

Można by spytać: za cóż tym wcielonym aniołom, tym przedstawicielom szczerej szlachetności na ziemi wypada prawie zawsze taki smutny, taki gorzki los? Chyba za to, że są istnymi aniołami.

Powyższe rozmyślania prowadzą tylko do tego, że oddalają od czytelnika przedmiot, który zamierzam mu przedstawić jak na dłoni.

Letnie noce w Petersburgu spędzałem zazwyczaj na ulicy albo gdzieś na wyspach, najczęściej jednak na wybrzeżu akademickim. Podobało mi się zwłaszcza to miejsce, w którym Newa podczas spokojnej pogody niby gigantyczne zwierciadło odbija w sobie ze wszystkimi szczegółami wspaniały portyk muzeum Rumiancewskiego, węgieł Senatu i czerwone story w domu hrabiny Leaval. Podczas długich zimowych nocy dom ten był oświetlany wewnątrz i czerwone story płonęły jak ogień na ciemnym tle, i zawsze mię to irytowało, że Newa jest pokryta lodem i śniegiem, a dekoracja wskutek tego nie daje właściwego efektu.

Lubiłem także w lecie witać wschód słońca na moście Troickim. Cudny, majestatyczny obraz! W prawdziwym dziele sztuki jest coś czarującego, piękniejszego niż sama przyroda — to wzniosła dusza artysty, to boska twórczość. Bywają jednak i w przyrodzie takie cudowne zjawiska, przed którymi poeta artysta klęka w zachwycie i tylko dziękuje Stwórcy za słodkie, duszę upajające chwile.

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

Często i z wielkim upodobaniem oglądałem pejzaże Szczedrina, zwłaszcza urzekał mię jego nieduży obraz „Portici przed zachodem słońca . Przepiękne dzieło! Nigdy mię wszakże nie oczarowywało tak, jak widok z mostu Troickiego na Stronę Wyborską przed ukazaniem się słońca.

Pewnego razu, napatrzywszy się do syta na ów nie ręką ludzką stworzony obraz, przeszedłem do Ogrodu Letniego, by odpocząć. Nigdy, kiedy mi się zdarzało bywać w Ogrodzie Letnim, nie zatrzymywałem się w żadnej alei ozdobionej marmurowymi posągami: na mnie te posągi wywierały jak najgorsze wrażenie, zwłaszcza potworny Saturn pożerający takie  jak i on sam potworne swoje dziecię. Omijałem zawsze te niezgrabne boginie i bogi, siadałem odpocząć na brzegu jeziorka i pasłem oczy widokiem ślicznej granitowej wazy tudzież okazałej architektury Zamku Michajłowskiego.

Zbliżając się do tego miejsca, gdzie dużą aleję przecina aleja poprzeczna i gdzie w kręgu bogiń i bogów Saturn pożera swoje dziecię, o mało się nie natknąłem na żywego człowieka w brudnym drelichowym chałacie, siedzącego na wiadrze akurat naprzeciwko Saturna.

Stanąłem. Chłopiec (bo to rzeczywiście był chłopiec czternasto lub piętnastoletni) obejrzał się i jął coś chować za pazuchę. Podszedłem do niego bliżej i spytałem, co tu robi.

— Nic nie robię — odrzekł nieśmiało. — Idę do roboty i po drodze wstąpiłem do ogrodu. — I po chwili milczenia dodał: — Rysowałem.

— Pokaż, co rysowałeś.

Chłopiec wyjął zza pazuchy arkusik papieru do pisania i podał mi lękliwie.

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

Na papierze był zaznaczony dość wiernie kontur Saturna.

Długo trzymałem rysunek w rękach i z ciekawością przypatrywałem się umorusanej twarzyczce autora. W nieregularnej i wychudzonej jego twarzy było coś pociągającego, zwłaszcza w oczach, rozumnych i łagodnych jak u dziewczynki.

— Często przychodzisz tu rysować? — spytałem go.

— Co niedzielę — odparł — a jeśli gdzieś blisko pracujemy, to i w dzień powszedni wstąpię tu nieraz.

— Uczysz się rzemiosła malarskiego?

— I malarstwa artystycznego — dodał chłopiec. — U kogóż jesteś na nauce?

— U malarza pokojowego Sziriajewa.

Chciałem go wypytać bardziej szczegółowo, ale on wziął w jedną rękę wiadro z żółtą farbą a w drugą również żółty, wytarty pędzel i zamierzał iść.

— Dokąd się tak spieszysz?

— Do roboty. Już i tak się spóźniłem; gospodarz przyjdzie, to mi wlepi.

— Odwiedź mię w niedzielę rano, a jeżeli masz jeszcze jakieś rysunki własnej roboty, to przynieś mi je pokazać.

— Dobrze, przyjdę, ale gdzie pan mieszka? Zapisałem mu swój adres na jego rysunku i pożegnaliśmy się.

W niedzielę wczesnym rankiem wróciłem z nocnej przechadzki i w korytarzu przed wejściem do mieszkania zobaczyłem mojego nowego znajomego, już nie w brudnym drelichowym chałacie, ale w czymś podobnym do surduta koloru brązowego. Chłopiec trzymał w ręku duży zwitek papieru. Podałem mu na przywitanie rękę. Chłopiec rzucił się ku niej i chciał pocałować. 

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

Cofnąłem rękę: zmieszała mnie jego służalczość. Wszedłem w milczeniu do mieszkania, on zaś pozostał w korytarzu. Zdjąłem surdut, włożyłem bluzę, zapaliłem cygaro, a jego wciąż jeszcze nie ma w pokoju. Wyjrzałem na korytarz, patrzę, a przyjaciela mojego jakby tu wcale nie było. Zszedłem na dół, pytam stróża: — Nie widziałeś takiego? — Widziałem — powiada — małego, z papierami w ręce, wybiegł na ulicę. — Idę na ulicę, a tam ani śladu chłopca. Zrobiło mi się smutno, jakbym utracił coś drogiego. Tęskniłem aż do następnej niedzieli i rozważałem, acz bezskutecznie, co też mogło znaczyć to raptowne zniknięcie mojego przyjaciela. Doczekawszy się niedzieli, o godzinie drugiej w nocy poszedłem na most Troicki i nalubowawszy się wschodem słońca wstąpiłem do Ogrodu Letniego, przeszukałem wszędzie aleje — nie ma mojego przyjaciela. Chciałem już wracać do domu, ale przypomniałem sobie Apollona belwederskiego, to jest parodię bożka z Belwederu, stojącą osobno koło samej Mojki. Idę tam i od razu zastaję mojego przyjaciela. Ujrzawszy mnie przerwał rysowanie i zaczerwienił się aż po uszy, jak dziecko przyłapane na kradzieży konfitur. Wziąłem go za drżącą rękę i jak przestępcę zaprowadziłem do pawilonu restauracyjnego. Po drodze kazałem zaspanemu garsonowi przynieść dwie herbaty.

Jak umiałem, tak starałem się oswoić i rozruszać mojego przyjaciela i kiedy przyszedł do siebie, spytałem go, czemu uciekł z korytarza.

— Pan się na mnie rozgniewał, więc się przestraszyłem — odpowiedział.

— Nawet nie myślałem gniewać się na ciebie — rzekłem do niego — ale nieprzyjemnie mi było widzieć, jak się poniżasz. Pies tylko może ręce lizać, a człowiek tego nie powinien robić. — To mocne określenie tak podziałało na mego przyjaciela, że omal znowu nie chwycił mojej ręki.

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

Roześmiałem się, a on poczerwieniał jak rak i stał w milczeniu, ze schyloną głową.

Wypiliśmy herbatę i rozeszliśmy się. Przy pożegnaniu zapowiedziałem mu, żeby mnie odwiedził koniecznie dzisiaj albo w następną niedzielę.

Nie mam szczęśliwej zdolności przenikania charakterów ludzkich od razu, mam za to niezbyt szczęśliwą zdolność szybkiego zbliżania się z człowiekiem. Powiadam — nieszczęśliwą dlatego, że rzadko która bliższa znajomość nie kosztowała mnie dość drogo, zwłaszcza z jednookimi i zezowatymi. Ci jednoocy i zezowaci dobrze mi się dali we znaki, ilekroć zdarzało mi się z nimi stykać. Żeby chociaż jeden z nich był porządnym człowiekiem! — sami szubrawcy. Może to już jest takie moje szczęście.

Dopiero po raz trzeci widzę mojego nowego znajomego, a już się z nim zaprzyjaźniłem, już się do niego przywiązałem, już go polubiłem. I rzeczywiście, w jego postaci było coś takiego, czego nie można nie polubić. Fizjonomia jego początkowo nieładna z godziny na godzinę stawała się dla mnie coraz bardziej pociągająca. Są wszak na świecie takie szczęśliwe fizjonomie!

Udałem się prosto do domu w obawie, by nie zmusić mojego przyjaciela do czekania na mnie w korytarzu. Tymczasem wchodzę na schody, a on już tu jest, w tym samym brązowym surduciku, umyty, uczesany i uśmiechający się do mnie.

— Niezły z ciebie szybkobiegacz — powiedziałem — przecie chyba wstępowałeś jeszcze do swojego mieszkania? Jakże zdążyłeś tak prędko?

— Spieszyłem się — odparł — żeby być w domu, jak gospodarz wróci ze mszy.

— Czy taki surowy twój gospodarz? — spytałem.

— Surowy i...

— I zły, chcesz powiedzieć?

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

— Nie, skąpy, chciałem powiedzieć. Pobije mnie, a sam rad będzie, że się spóźniłem na obiad.

Weszliśmy do pokoju. Miałem tam na stalugach kopię ze starego Velazqueza, który się znajduje w galerii Stroganowów, i chłopiec przylgnął oczami do malowidła. Wziąłem mu z ręki zwitek, rozwinąłem i zacząłem oglądać. Było tu wszystko, co szpeci Ogród Letni, począwszy od ruchliwych, słodko uśmiechających się bogiń, poprzez potwornego Fraklita i Heraklita, a na zakończenie kilka rysunków z płaskorzeźb, zdobiących fasady niektórych domów, w tej liczbie również kupidyny z domu architekta Montferranda na rogu nadrzecznego bulwaru Mojki i zaułka Fonarnego.

Jedno, co mię uderzyło w tych więcej niż słabych konturach, to niezwykłe podobieństwo do oryginałów, zwłaszcza jeśli chodzi o kontury Fraklita i Heraklita. Były one nawet wyrazistsze od swoich wzorów, chociaż — co prawda — i potworniejsze. Na rysunki te jednak nie można było patrzeć obojętnie.

Cieszyłem się w duchu ze swojego odkrycia. Nawet mi do głowy nie przyszło zadać sobie wtedy pytanie, co pocznę z tym nie oszlifowanym diamentem, mając więcej niż ograniczone środki materialne? Wprawdzie błysnęła mi ta myśl, natychmiast jednak zgasiło ją przysłowie: Bóg nie bez miłosierdzia, Kozak nie bez doli.

— Dlaczego ani jeden z twoich rysunków nie jest wycieniowany? — spytałem go oddając mu zwitek.

— Wszystkie te rysunki robiłem wcześnie rano, przed wschodem słońca.

— Nie widziałeś więc, jak wyglądają przy świetle?

— Chodziłem też we dnie popatrzyć, ale wtedy nie mogłem rysować; bo kręcili się ludzie.

— A co zamierzasz robić teraz: zostać u mnie na obiedzie czy iść do domu?

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

Chłopiec milczał z minutę i nie podnosząc oczu, ledwo dosłyszalnie powiedział:

— Zostałbym u pana, gdyby pan pozwolił.

— A jakże sobie dasz później radę z gospodarzem?

— Powiem, że spałem na strychu.

— To chodźmy jeść obiad.

U madame Jurgens nie było jeszcze nikogo z gości, kiedyśmy przyszli. Byłem z tego bardzo zadowolony: cóż to za przyjemność spotkać jakąś nakrochmaloną fizjonomię urzędniczą, uśmiechającą się na widok mojego niezbyt eleganckiego przyjaciela.

Po obiedzie chciałem go zaprowadzić do Akademii i pokazać mu „Ostatni dzień Pompei", ale — nie wszystko od razu. Zaproponowałem więc chłopcu albo iść się przejść na bulwar, albo czytać książkę. Wybrał ostatnie, a ja — żeby go przeegzaminować w tym zakresie — poprosiłem, by czytał na głos. Przy pierwszej stronie sławnego utworu Dickensa pod tytułem „Nicholas Nickleby" zdrzemnąłem się, ale nie winien temu ani autor, ani lektor — po prostu byłem bardzo zmęczony, gdyż w nocy nie spałem.

Kiedy się obudziłem i wszedłem do drugiego pokoju, jakieś dziwnie przyjemne wrażenie zrobiła na mnie moja pracownia: ani niedopałków cygar, ani popiołu z tytoniu nigdzie nie było widać, wszędzie zostało posprzątane i zamiecione, nawet paleta z zaschniętymi farbami wisząca na gwoździu też była wyczyszczona i błyszczała jak szkiełko; a sprawca tej całej harmonii siedział przy oknie i rysował maskę znakomitej modelki Thorvaldsena — Fortuoaty.

Wszystko to wywarło na mnie nadzwyczaj miłe wrażenie. Te usługi wyraźnie świadczyły na jego korzyść. Jednakowoż, nie wiem dlaczego, nie dałem mu zauważyć mojego zadowolenia. Poprawiłem mu rysunek, dodałem cienie i ruszyliśmy do „Kafarnaum" na herbatę.

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

„Kafarnaum" to szynkownia na rogu linii Szóstej i zaułka Akademickiego, zwana inaczej „Berlinem — tak ją, zdaje się, ochrzcił Pimenow w swoich zawadiackich studenckich czasach.

Przy herbacie chłopiec opowiedział mi o swoim życiu. Smutna, posępna historia. Ale on mówił o wszystkim z taką naiwną prostotą, bez cienia skargi czy żalu. Przed tą spowiedzią zastanawiałem się nad środkami do dalszego kształcenia chłopca, ale wysłuchawszy jego zwierzeń przestałem o tym myśleć: chłopiec był pańszczyźnianym człowiekiem.

Tak mię zafrasowało to smutne odkrycie, że straciłem wszelką nadzieję na ukształcenie chłopca. Milczeliśmy obaj co najmniej z pół godziny. Chłopiec wyrwał mię z tej drętwoty swoim płaczem. Spojrzałem na niego i spytałem, czemu płacze?

— Panu jest nieprzyjemnie, a ja..:

Nie dokończył i zalał się łzami. Pocieszyłem go, jak mogłem, i wróciliśmy do mnie do mieszkania.

Po drodze spotkaliśmy starego Wenecjanowa. Ten po pierwszych słowach przywitania popatrzył badawczo na mojego towarzysza i z dobrodusznym uśmiechem spytał:

— Czy to aby nie przyszły artysta malarz?

Odrzekłem mu: — I tak, i nie. — Ciekaw był przyczyny. Wyjaśniłem mu całą sprawę szeptem. Starzec zamyślił się, mocno uścisnął mi rękę i rozeszliśmy się każdy w swoją stronę.

Wenecjanow swoim spojrzeniem, swoim uściśnięciem ręki jak gdyby zrobił mi wyrzut, że tak mało żywię nadziei. Nabrałem otuchy i przypomniawszy sobie niektórych malarzy, uczniów i wychowanków Wenecjanowa zobaczyłem, wprawdzie niezbyt jasno, coś w rodzaju nadziei na horyzoncie.

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

Wieczorem mój protégé, żegnając się ze mną, prosił mnie o jakiś kopersztych do przerysowania. Miałem jeden okaz, który dopiero co wyszedł spod prasy drukarskiej, był to „Herkules Farnezyjski", wygrawerowany przez Sludżyńskiego według rysunku Zawiałowa, oraz jeszcze „Apollino Łosenki". Zawinąłem oryginały w arkusz peterhofskiego papieru, zaopatrzy łem chłopca we włoskie ołówki, udzieliłem pouczenia, jak się z nimi obchodzić, żeby nie stwardniały, i wyszliśmy na ulicę. Chłopiec skierował się do domu, a ja do starego Wenecjanowa.

Nie miejsce tu i nie czas na rozwodzenie się o tym miłującym ludzi artyście. Niechaj to zrobi jeden z wielu uczniów Wenecjanowa, który dokładniej już ja poznał wszystkie jego wielkoduszne czyny na polu sztuki. .

Opowiedziałem starcowi wszystko, co wiedziałem o chłopcu, i poprosiłem o radę, jak mam postępować w przyszłości, żeby doprowadzić sprawę do pożądanego końca. On, jako człowiek doświadczony w kwestiach tego rodzaju, nie obiecał mi i nie radził nic konkretnego. Proponował tylko poznać się z właścicielem chłopca i w miarę możności starać się mu złagodzić jego twarde warunki bytu.

Tak też uczyniłem. Nie zwlekając, zaraz nazajutrz przed wschodem słońca poszedłem do Ogrodu Letniego. Niestety jednak nie zastałem tam swojego przyjaciela, drugiego dnia — też, trzeciego dnia — też; postanowiłem więc zaczekać, co powie niedziela.

W niedzielę rano zjawił się mój przyjaciel i na pytanie, dlaczego nie był w Letnim Ogrodzie, powiedział, że mają teraz dużą robotę w Teatrze Wielkim (w tym czasie Cavos przerabiał wnętrze Teatru Wielkiego) i z tej przyczyny nie może odwiedzać parku.

I tę niedzielę spędziliśmy razem podobnie jak poprzednią.

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

Dopiero wieczorem, przy pożegnaniu, spytałem, o nazwisko jego gospodarza oraz w jakich godzinach można go zastać przy robocie.

Zaraz nazajutrz wstąpiłem do Teatru Wielkiego i poznałem się z nim. Wyraziłem bezgraniczny podziw dla szablonów i plafonowych rysunków własnej kompozycji majstra, przez co stworzyłem trwały fundament naszej znajomości.

Sziriajew był cechowym majstrem malarskim, trzymał stale trzech, a czasem i więcej popychli w drelichowych chałatach pod mianem uczniów i zależnie od potrzeby donajomował od jednego do dziesięciu, na dniówki i na miesięczne wynagrodzenie, kostromskich chłopów — malarzy i szklarzy — czyli, jak z tego wynika, nie zajmował w swoim cechu pośledniego miejsca i pod względem kunsztu, i pod względem kapitału. Oprócz wymienionych zalet materialnych miał chyba i inne: zobaczyłem u niego zawieszonych na ścianie kilka sztychów Audrana i Volpato, a na komodzie kilka książek, w tej liczbie i „Podróż młodego Anarchysa. To mnie bardzo zachęciło. Ale, niestety! Kiedy mu tylko przelotnie napomknąłem o polepszeniu bytu jego „drelichowych uczniów, zdziwił się takiej dziwacznej myśli i zaczął mi dowodzić, że to by nie doprowadziło do niczego więcej, jak tylko do ich własnej zguby.

Na początek nie spierałem się z nim, zresztą daremnie byłoby zapewniać go o czymś przeciwnym: ludzie usposobieni materialistycznie i zacofani, którzy ubogą młodość swoją spędzili w błocie, wśród przykrych doświadczeń, i ledwo jakoś zdołali się z tego wygrzebać, nie wierzą w żadne teorie; nie istnieją dla nich inne drogi do dobrobytu niźli te, którymi oni sami szli, a częstokroć do tych prostackich poglądów dołącza się jeszcze najbardziej prostackie uczucie.

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

Mnie, powiadają, po główce nikt nie głaskał, za cóż ja będę głaskać.

Majstrowi cechu malarskiego nieobce, zdaje się, było owo antyhumanitarne uczucie. Z czasem udało mi się jednak namówić go, żeby nie przeszkadzał mojemu protégé odwiedzać mię w niedzielę i dni powszednie, kiedy nie bywa roboty — na przykład w zimie. Wprawdzie wyraził swą zgodę, ale patrzył na to jak na marnotrawienie drogiego czasu, zupełnie do niczego nie prowadzące prócz zguby. I o mały figiel nie zgadł.

Minęło lato i jesień, nastała zima. Prace w Teatrze Wielkim były skończone, teatr otwarty i czarodziejka Taglioni zaczęła swoje bajeczne ewolucje. Młodzież wychodziła z siebie, a starzy po prostu wariowali. Tylko surowe matrony i zuchwałe lwice salonowe uporczywie dąsały się i podczas najszaleńszych oklasków z pogardą cedziły — Mauvais genre — a niedostępne purytanki chórem wołały: — Rozpusta! Rozpusta! Jawna publiczna rozpusta! — A wszystkie te bigotki i obłudnice nie przepuszczały ani jednego występu panny Taglioni. I kiedy znakomita artystka zgodziła się zostać princesse Trubeckoy — one pierwsze opłakiwały wielką stratę potępiając jednocześnie ją jako kobietę za to, czego same nie mogły osiągnąć mimo stosowania wszelkich środków kosmetycznych.

Karol Wielki (tak nazywał nieboszczyk Wasilij Andriejewicz Żukowski również nieżyjącego już Karola Pawłowicza Briułłowa) bezgranicznie uwielbiał wszystkie sztuki piękne, w najróżniejszych tych sztuk przejawach, ale współczesny balet traktował obojętnie i jeżeli mówił czasami o nim, to nie inaczej niż o zabawce z cukru. W triumfalnym finale swojej kariery Taglioni odtańczyła cachuchę w balecie „Gitana". Tego samego wieczoru rozpowszechniła się cachucha po całej naszej Palmirze,  a nazajutrz królowała już i w pałacu arystokraty, i w skromnym kątku kołomneńskiego urzędnika.

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

Wszędzie cachucha — i w domu, i na ulicy, i przy biurku, i w karczmie, i przy obiedzie, i przy kolacji — słowem, zawsze i wszędzie cachucha. Nie mówię już o wieczorach i wieczorynkach, gdzie bez cachuchy nie można się było obejść. To wszystko nic — urodzie i młodości z tym do twarzy, ale tymczasem nawet czcigodne matki i ojcowie rodzin postępowali tak samo. Była to po prostu choroba św. Wita pod postacią cachuchy. Ojcowie i matki wkrótce wpadli na pomysł, aby swoje ledwo zaczynające chodzić pociechy poprzebierać w cygańskie stroje. Biedne maleństwa, ile to łez przelałyście z powodu tej przeklętej cachuchy! Ale za to efekt był zupełny; efekt, który doszedł aż do spekulacji.

Jeśli na przykład amfitrion  nie miał własnego berbecia, to wieczorynka odbywała się przy udziale wypożyczonego Cyganiątka. Tak niedawno jeszcze działo się to wszystko, aż wprost się wierzyć nie chce!

Wśród największego rozkwitu cachuchomanii odwiedził mię Karol Wielki (lubił bowiem zaglądać do swoich uczniów), siadł na kanapce i zamyślił się. W milczeniu podziwiałem jego mądrą, kędzierzawą głowę. Po chwili szybko podniósł oczy, roześmiał się i spytał mnie:

— Wie pan co?

— Nie wiem — odrzekłem.

— Dziś Huber, tłumacz „Fausta" , obiecał mi dostać bilet na „Gitanę" , może i pan się wybierze.

— W takim razie niech pan pośle swojego Łukiana do Hubera, żeby wziął dwa bilety.

— A czy ten mały by nie poleciał? — rzekł gość pokazując na mojego protégé.

— Owszem, poleci, niech pan mu da kartkę.

Na skrawku szarego papieru napisał włoskim ołówkiem: „Postaraj się o dwa bilety. K. Briułłow . 

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

Zaopatrzyłem tę lakoniczną epistołę w adres i mój Merkury pofrunął. — Któż to taki, model czy służący? — spytał gość, gdy tylko zamknęły się za chłopcem drzwi.  

— Ani jedno, ani drugie — odparłem.

— Podoba mi się jego fizjonomia — niepańszczyźniana.

— Wcale niepańszczyźniana, a jednak... — nie dokończyłem, urwałem. — A jednak jest pańszczyźnianym człowiekiem? — podchwycił Briułłow. — Na nieszczęście tak — dodałem.

— Barbarzyństwo! — wyszeptał mój igość i zamyślił się. Po chwili zastanowienia rzucił na podłogę cygaro, wziął kapelusz i wyszedł, ale zaraz wrócił i oświadczył:.

— Poczekam na niego: chciałbym mu się jeszcze przyjrzeć — i zapalając cygaro dodał: — Proszę mi pokazać jego prace.

— Kto panu podszepnął, że mam jakieś jego prace?

— Musi pan mieć — stwierdził stanowczym tonem.

Pokazałem mu maskę Laokoona, rysunek skończony, i rzeźbę  Michała Anioła, rysunek dopiero rozpoczęty. Gość mój długo się w nie wpatrywał, to jest trzymał je w rękach, a patrzył — Bóg raczy wiedzieć na co.

— Kto jest jego właścicielem? — spytał podniósłszy głowę. Wymieniłem mu nazwisko obywatela ziemskiego.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin