Droga Do Omaha t.1.doc

(1238 KB) Pobierz

Robert Ludlum

Droga do Omaha

Tom 1

Powieści Roberta Ludluma w Wydawnictwie Amber

TOŻSAMOŚĆ BOURNE’A l KRUCJATA BOURNE’A [ ULTIMATUM

BOURNE’A PRZESYŁKA Z SALONIK TRANSAKCJA RHINEMANNA MANUSKRYPT

CHANCELLORA PAKT HOLCROFTA

WEEKEND Z OSTERMANEM

DZIEDZICTWO SCARLATTICH

TREVAYNE

Przełożył • ARKADIUSZ NAKONIECZNIK

Tytuł oryginału THE ROAD TO OMAHA

Henry’emu Sulfonowi -

ojcu chrzestnemu, znakomitemu aktorowi, niezawodnemu

przyjacielowi i wspaniałemu człowiekowi

 

PRZEDMOWA

Wiele lat temu niżej podpisany stworzył powieść zatytułowaną Droga do Gandolfo opartą na oszałamiającej przesłance, olśniewającym pomyśle, ktor\ powinien wstrząsnąć wszystkimi do głębi, co w obecnych czasach bynajmniej nie jest takie łatwe. Miała to być demoniczna opowieść > legionach sza t mu wyruszających z piekła po to, by popełnić odrażającą zbrodnie, opowieść, która zadałaby śmiertelny cios wszystkim wierzącym ludziom, bez względu na to, jaką konkretnie religię wyznają, gdyż ukazałaby, jak bardzo podatni na atak są wielcy duchowi przywódcy naszych czasów. Mówiąc krótko, tematem książki było porwanie biskupa Rzymu, boskiego namiestnika kochanego przez prostych ludzi na całym świecie, papieża Franciszka I. Rozumiecie?  Mocne, prawda? Cóż, miało takie być, ale nie było... Coś się stało. Nieszczęsny Głupiec, czyli pisarz, zajrzał tu i ówdzie, zapuścił żurawia, gdzie tylko się dało, po czym, ku swemu wiecznemu potępieniu zaczął rechotać. Nie wolno w podobny sposób traktować tak oszałamiającemu pomysłu, tak wspaniałej obsesji!  (Tytuł też do luftu, nawiasem mówiąc). Mimo to Nieszczęsny Głupiec zaczął także myśleć, a to dla pisarza zawsze jest bardzo niebezpieczne. Do gry włączył się syndrom „co by było, gdyby...” Co by było, gdyby osobnik moralnie odpowiedzialny za tę ohydną zbrodnie nie był wcale złym facetem, lecz żywą legendą wojskowości, człowiekiem odstawionym na boczny tor przez polityków, o których hipokryzji mówił zbyt głośno i zbyt często’.’ Co było. ud\by uwielbiany papież w gruncie rzeczy nie miał nic przeciwko porwaniu, pod warunkiem, że jego miejsce zajmie niezwykle podobny do niego kuzyn, niezbyt rozgarnięty śpiewak z La Scali, dzięki czemu prawdziwy biskup Rzymu będzie mógł zdalnie sterować Piotrowym Królestwem, bezpiecznie oddalony od ogłupiających meandrów watykańskiej polityki mrowia grzeszników pragnących wykupić sobie drogę do nieba dzięki ofiarom składanym na tacę? To dopiero historia, co? Tak, słyszę was, słyszę! „Zdradził nas! Popłynął z prądem, bo tak mu było łatwiej!” (Często zastanawiałem się nad tym, o jakiej rzece myślą nudziarze wykrzykujący frazesy o „płynięciu z prądem”.  Styksie? Nilu? Może Amazonce? Na pewno nie Kolorado, bo tam łatwo można wylądować na skałach). Cóż, może to zrobiłem, a może nie. Wiem tylko, że przez te lata, które minęły od napisania Drogi do Gandolfo, wielu czytelników zadało mi listownie, telefonicznie lub bezpośrednio, grożąc użyciem fizycznej przemocy, następujące pytanie: „Co się stało z tymi pajacami?” (Oczywiście mieli na myśli złoczyńców, nie zaś ich chętną do współpracy ofiarę). Szczerze mówiąc, ci pajace czekali na kolejny zwariowany pomysł. Pewnego wieczoru rok temu najbardziej nieznośna z moich muz wykrzyknęła nagle: „Na Jowisza, już go masz!” (Jestem pewien, że to był cytat). Ponieważ w Drodze do Gandolfo Nieszczęsny Głupiec potraktował dość swobodnie wiele zagadnień związanych z religią i ekonomią, teraz przyznaje się bez oporów, że pisząc kolejne uczone dzieło pozwolił sobie na podobną swobodę w odniesieniu do prawa i sądownictwa tego kraju.  Lecz czy jest ktoś, kto postępuje inaczej? Nikt... naturalnie z wyjątkiem twojego i mojego adwokata. Zadanie przedstawienia w powieści historii bardzo wątpliwego pochodzenia, autentycznej, choć nie udokumentowanej, wymagało od muzy, by w poszukiwaniu niezwykłej prawdy omijała z daleka wiele pozornie niezbędnych materiałów źródłowych, a już szczególnie dzieła Williama Blackstone’a *. Mimo to nie obawiajcie się, znalazło się miejsce także i na morał: Trzymajcie się z daleka od wymiaru sprawiedliwości, chyba że się wam uda przekupić sędziego lub wynająć mojego adwokata, co jest zupełnie nierealne, ponieważ ma mnóstwo pracy z utrzymaniem mnie na wolności. W związku z tym mam prośbę do moich przyjaciół prawników (dziwne, ale prawie wszyscy moi przyjaciele są prawnikami, aktorami lub maniakalnymi zabójcami; czyżby te profesje miały ze sobą coś wspólnego?): darujcie mi, jeśli niektóre prawne zagadnienia przedstawiłem powierzchownie albo w dość mglistych zarysach. Oczywiście w niczym nie zmienia to faktu, że mogłem mieć rację... R.L.

·         Sir William Blackstone (1723-1780) -*Angielski prawnik i autor podręczników prawniczych (przyp. tłum.). •}

8

Wrodzona skromność nakazała Robertowi Ludlumowi przemilczeć fakt, że kiedy Droga do Gandolfo ukazała się pod jego prawdziwym nazwiskiem, natychmiast stała się przebojem wydawniczym w osiemnastu krajach. Czytelnicy mogli się z radością przekonać, że Ludlum ma równie wielki talent do pisania komedii, jak do tworzenia powieści sensacyjnych, trzymających w napięciu, a zarazem podejmujących ważne problemy.

Osoby dramatu

MacKenzie Lochinvar Hawkins

- były generał armii USA (były na żądanie Białego

Domu, Pentagonu, Departamentu Stanu i niemal całego Waszyngtonu),

dwukrotnie odznaczony Medalem za Odwagę, znany także jako Szalony

Mac Jastrząb. Samuel Lansing Devereaux

- młody błyskotliwy adwokat, absolwent wydziału

prawa Uniwersytetu Harvard, przez jakiś czas służył w armii USA

(bez większego entuzjazmu z jego sin>m l. współpracował z

Jastrzębiem w Chinach (z opłakanymi rezultatami dla wszystkich

stron). Jutrzenka Jennifer Redwing

- także adwokat, także błyskotliwa, w dodatku

nieprawdopodobnie atrakcyjna; absolutnie lojalna córa narodu

Indian Wopotami. Aaron Pinkus

- ujmujący w obejściu olbrzym z bostońskich

kręgów prawniczych, wybitny adwokat i mąż stanu. fatalnym

zrządzeniem losu pracodawca Sama Devereaux. 11

Desi Arnaz Pierwszy

- zubożały łotrzyk z Puerto Rico, który uległ

urokowi Jastrzębia. Pewnego dnia może zostać dyrektorem Centralnej Agencji Wywiadowczej. ‘

Desi Arnaz Drugi

- jak wyżej. W mniejszym stopniu obdarzony

talentem przywódczym, ale za to geniusz w takich dziedzinach jak uruchamianie samochodów „na zwarcie”, otwieranie zamków bez użycia klucza, naprawianie wyciągów narciarskich oraz przetwarzanie sosu czosnkowego na środek oszałamiający. . Vincent Mangecayallo - dzięki przywódcom mafii od Palermo po Brooklyn prawdziwy dyrektor CIA (Centralnej Agencji Wywiadowczej). Tajna broń każdego rządu. Warren Pease - sekretarz stanu. Kula u nogi każdego rządu, ale za to w latach szkolnych kolega prezydenta. :•.•>. • Cyrus M.  t - czarny najemnik z doktoratem z chemii. Wyrolo* wany przez ludzi z Waszyngtonu zaczął stopniowo identyfikować się, z Jastrzębiem w pojmowaniu prawa. Roman Z.  - serbski Cygan, współlokator celi zajmowanej przez wyżej wymienionego. Największą rozkosz sprawia mu całkowity chaos,! oczywiście pod warunkiem, że dysponuje zdobytą w nieuczciwy sposóbi przewagą.

Sir Henry Irving Sutton s f*

- jeden z najlepszych teatralnych aktorów charak terystycznych, a także, zupełnie przypadkowo, bohater kampanii północnoafrykańskiej podczas drugiej wojny światowej, ponieważ;

„nie było tam żadnych cholernych reżyserów, którzy schrzaniliby mi, przedstawienie”.

12

Hyman Goldfarb

- najlepszy napastnik, jaki kiedykolwiek

zaszczycił swoją obecnością boiska National Football League. Po zakończeniu kariery piłkarza fatalnym zrządzeniem losu został zwerbowany przez Jastrzębia. Samobójcza Szóstka, czyli Książę, Dustin, Marlon, sir Larry, Sly oraz Telly - zawodowi aktorzy, którzy wstąpili do wojska i są uważani za najlepszy oddział antyterrorystyczny na świecie. Nie oddali jeszcze ani jednego strzału.

Członkowie klubu golfowego Fawning Hill, czyli Bricky, Doozie, Froggie, Moose oraz Smythie - pięciu facetów, którzy ukończyli dobre szkoły, należą do dobrych klubów i z zapałem bronią interesów kraju, naturalnie pod warunkiem, że w żaden sposób nie szkodzi to i c h interesom.

Johnny Calfnose

- rzecznik prasowy szczepu Wopotami; podnosi

słuchawkę i zazwyczaj kłamie. Wciąż jeszcze nie zwrócił Jennifer kaucji za zwolnienie z aresztu. Czy można dodać coś jeszcze?

Arnold Subagaloo

- szef personelu Białego Domu. Potwornie się

wścieka za każdym razem, kiedy ktoś przypomni mu, że nie jest prezydentem. Czy warto dodać coś jeszcze? Pozostałe osoby mogą nie mieć tak dużego znaczenia, choć koniecznie należy pamiętać, iż nie istnieje coś takiego jak małe role - są tylko słabi aktorzy, a z pewnością żadnego z nich nie można zaliczyć do tej godnej pogardy kategorii. Każdy kontynuuje wielką tradycję Tespisa, oddając się sztuce całym ciałem i duszą, bez względu na to, jak niewielka rola przypadła mu (lub jej) w udziale. „Naszą grą bowiem poruszymy sumienie króla”. A może kogoś jeszcze.

13

PROLOG

Płomienie strzelały wysoko w nocne niebo,

wywołując z ciemności pulsujące plamy cienia, plamy, które kładły

się na pokrytych malowidłami twarzach Indian zebranych wokół

ogniska. Wódz plemienia, przyodziany w uroczysty strój świadczący

o jego urzędzie, w pióropuszu spływającym do samej ziemi,

przemówił donośnym, władczym głosem: - Przybyłem tutaj, by wam

powiedzieć, że grzechy białego Człowieka nie dały mu nic poza

konfrontacją ze złymi duchami, które pożrą go i poślą w ogień

wiecznego potępienia! Wierzcie mi, moi bracia, synowie, siostry

i córki: dzień obrachunków jest już bliski, a zakończy się on

naszym tryumfem! Niektórych z jego słuchaczy niepokoił trochę

fakt, że wódz także był biały. - Skąd się urwał ten palant? -

szepnął starszy wiekiem członek plemienia do siedzącej obok

niego squaw. - Ciii! - syknęła kobieta. - Przywiózł całą

furgonetkę rzeczy z Chin i Japonii. Uważaj, Orle Oko, bo wszystko

zepsujesz! 15

Małe obdrapane biuro na ostatnim piętrze

rządowego budynku należało do minionej epoki, gdyż od sześćdziesięciu czterech lat i ośmiu miesięcy korzystał z niego wciąż ten sam użytkownik - ale bynajmniej nie dlatego, żeby w ścianach pokoju kryły się jakieś mroczne tajemnice, a także nie z powodu duchów unoszących się pod popękanym sufitem. Po prostu nikt inny n i e c h c i a ł z niego korzystać. Od razu należy też wyjaśnić jeszcze jeden szczegół: w rzeczywistości biuro nie znajdowało się na ostatnim piętrze, lecz nad ostatnim piętrem budynku. Dochodziło się do niego wąskimi drewnianymi schodami bardzo podobnymi do tych, po których wspinały się na balkony żony wielorybników z New Bedford, oczekując pojawienia się na horyzoncie znajomych sylwetek statków, co oznaczało, że ich Ahabom i tym razem udało się wrócić bezpiecznie ze wzburzonego oceanu. Latem w pokoju było potwornie duszno, ponieważ znajdowało się w nim tylko jedno małe okno, zimą zaś potwornie zimno, gdyż drewniane ściany nie miały żadnej izolacji, a okno klekotało bez przerwy, odporne na wszelkie próby uszczelnienia, wpuszczając do środka ostre podmuchy lodowatego wiatru. Ogólnie rzecz biorąc, pokój ów, zabytkowa nadbudówka wyposażona w meble nabyte na przełomie wieków, stanowił dla agencji rządowej, na której terenie się mieścił, coś w rodzaju Syberii. Jego poprzednim użytkownikiem był pewien indiański wyrzutek, który lekkomyślnie nauczył się czytać po angielsku i zasugerował swoim przełożonym, spośród których więk-17 szość nie opanowała do końca tej umiejętności, że pewne ograniczenia nałożone na zamkniętych w rezerwacie Indian Nawaho wydają się nazbyt surowe. Podobno człowiek ów zmarł w tym pokoju podczas mroźnego stycznia 1927 roku i został odnaleziony dopiero w maju, kiedy słońce zaczęło mocniej przygrzewać, w całym budynku zaś pojawił się niemiły zapach. Tą agencją rządową było, rzecz jasna, Biuro do Spraw Indian. Wydarzenie to jednak nie odstraszyło następnego użytkownika pokoju, a wręcz przeciwnie, stanowiło dla niego zachętę. Samotną postacią w zwykłym szarym garniturze, pochyloną nad zamykanym biurkiem - które już właściwie przestało pełnić funkcję biurka, jako że usunięto wszystkie szuflady, żaluzjowa klapa zaś utknęła na dobre w połowie drogi - był generał MacKenzie Hawkins, wojskowa legenda, bohater trzech wojen i dwukrotny zdobywca Medalu za Odwagę. Ten wielki człowiek, którego szczupłe, muskularne ciało zadawało kłam zaawansowanemu wiekowi, natomiast stalo-woszare oczy i ogorzała, poorana zmarszczkami twarz należały bez wątpienia do bardzo starego człowieka, jeszcze raz wyruszył do boju. Jednak po raz pierwszy w życiu nie walczył z wrogami jego ukochanych Stanów Zjednoczonych Ameryki, lecz z rządem tychże Stanów Zjednoczonych, w dodatku o coś, co wydarzyło się sto dwanaście lat temu. Nie ma najmniejszego znaczenia kiedy - pomyślał, odwracając się ze skrzypnięciem na zabytkowym obrotowym krześle do stołu uginającego się pod ciężarem mnóstwa starych, oprawionych w skórę rejestrów i map. Zrobiły to te same srajdki, które wystrychnęły go na dudka, pozbawiły munduru i wysłały na wojskową emeryturę!  Tak, dokładnie te same, wszystko jedno czy poubierane w kretyńskie fraczki sprzed stu lat, czy we współczesne, obcisłe na tyłku, fircykowate garniturki. To wszystko te same srajdki.  Czas nie gra roli, ważne jest.-tylko to, żeby dać im w kość!  Generał ściągnął niżej nad stół osłoniętą zielonym abażurem lampę na długim przegubie przypominającym gęsią szyję - na oko początek lat dwudziestych - i za pomocą dużego szkła powiększającego przez jakiś czas studiował rozłożoną mapę.  Następnie odwrócił się raptownie do zdewastowanego biurka i przeczytał po raz kolejny ustęp, który zaznaczył w tomie akt o rozpadającej się ze starości okładce. Jego zazwyczaj zmrużone oczy były teraz szeroko otwarte i płonęły 18 podnieceniem. Sięgnął po oddany mu do dyspozycji jedyny przyrząd służący porozumiewaniu się na odległość - gdyby zainstalowano mu telefon, mogłaby wyjść na jaw jego obecność w biurze. Była to rura zakończona niewielkim lejkiem. Zagwizdał dwukrotnie do lejka, co oznaczało pilną wiadomość, a następnie czekał niecierpliwie na odpowiedź; otrzymał ją po trzydziestu ośmiu sekundach. - Mac? - zachrypiało przedpotopowe urządzenie.

- To ja, Heseltine. Mam to! ‘ ^

- Na litość boską, nie gwiżdż tak głośno, dobrze? Sekretarka pomyślała chyba, że to moja sztuczna szczęka. - Wyszła już?  - Wyszła - odparł Heseltine Brokemichael, dyrektor Biura do Spraw Indian. - O co chodzi? - Już ci powiedziałem. Mam to!  - To znaczy co?

- Największe draństwo, jakie kiedykolwiek wyprodukowały te srajdki, które wbiły nas znowu w cywilne ciuchy! - Z przyjemnością dobiorę im się do skóry. Gdzie to było i kiedy? ,« - W Nebrasce, sto dwanaście lat temu. f Cisza. A potem: „ - Mac, wtedy nas jeszcze nie było na świecie! Nawet ciebie!  - To nie ma znaczenia, Heseltine. To to samo gówno. Ci sami dranie, którzy im to zrobili, załatwili sto lat później mnie i ciebie. - Im, czyli komu?

- Kuzynom Mohawków znanych jako Wopotami. Przywędrowali do Nebraski w połowie dziewiętnastego wieku. - I co?  - Pora zajrzeć do tajnych archiwów, generale Brokemichael.

? - Daj mi spokój! Nikomu nie wolno tego robić!  - Tobie wolno, generale. Potrzebuję ostatecznego potwierdzenia i wyjaśnienia kilku niejasnych kwestii. - Ale po co? Dlaczego?

- Dlatego, że Wopotami mogą się okazać prawowitymi właścicielami całego terenu wokół Omaha w Nebrasce. - Oszalałeś, Mac! Przecież tam mieści się Dowództwo Strategicznych Sił Powietrznych! - Wystarczy kilka brakujących cegiełek i utajnionych fragmen-19 tów. Fakty są już na wierzchu... Spotkamy się w piwnicy, przy wejściu do archiwów, generale Brokemichael... A może powinienem powiedzieć: współprzewodniczący Kolegium Szefów Sztabów, razem ze mną? Jeżeli mam rację, a jestem całkowicie pewien, że ją mam, to weźmiemy kundelki z Białego Domu i Pentagonu w takie obroty, że pozabierają swoje ogony dopiero wtedy, kiedy im na to pozwolimy. Milczenie. A po chwili:

- Wpuszczę cię tam, Mac, ale potem zniknę i pojawię się dopiero wtedy, kiedy powiesz mi, że mogę znowu założyć mundur.  - W porządku. Aha, przy okazji: pakuję wszystko, co tu mam, i przenoszę się z powrotem do Arlington. Ten biedny sukinsyn, którego znaleźli dopiero wówczas, gdy jego zapaszek dotarł na parter, nie umarł na próżno! Dwaj generałowie skradali się wzdłuż metalowych regałów zastawionych tomami zmurszałymi ze starości. Oświetlenie było tak słabe, że musieli korzystać z pomocy latarek. Przy siódmym szeregu regałów MacKenzie Hawkins zatrzymał się raptownie; strumień światła z jego latarki padał na rozsypujący się tom o popękanych okładkach.

itf. - To chyba to, Heseltine. ,,,

- Dobra. Ale nie wolno ci tego stąd wynieść! ‘*.

- Wiem, generale. Zrobię tylko kilka zdjęć. ‘,•

Hawkins wyjął z kieszeni miniaturowy szpiegowski aparat foto graficzny.

- Ile masz kaset? - zapytał były generał Heseltine

Brokemichael, kiedy MacKenzie zdjął tom akt z regału i ruszył w stronę metalowego stołu. - Osiem - odparł Hawkins, przerzucając pożółkłe stronice. - Ja też mam kilka, gdyby ci zabrakło - powiedział Heseltine. - Nie dlatego, że się tak strasznie podnieciłem tym, co ci się wydaje, iż znalazłeś, ale dlatego, że to może być jakaś szansa odegrania się na Ethelredzie, i nie wypuszczę jej z ręki! - Myślałem, że już wyrównaliście rachunki - zauważył MacKenzie, robiąc jedno zdjęcie za drugim. - Nigdy!

20

Ethelred nic tu nie zawinił. Wszystko przez tego kretyńskiego prawnika z biura inspektora generalnego, Sama Devereaux. Narwany szczeniak z Harvardu. To on popełnił błąd, nie Brokey Bis. Po prostu pomylił dwóch Brokemichaelów, i to wszystko. - Gówno prawda! Brokey Bis wrobił mnie w to jak amen w pacierzu! - Wydaje mi się, że nie masz racji, ale nie przyszliśmy tu po to, żeby się nad tym zastanawiać... Brokey, potrzebuję jeszcze tomu, który stał na półce zaraz obok tego. Na okładce powinien mieć liczbę CXII. Mógłbyś mi go przynieść?  Kiedy szef Biura do Spraw Indian odwrócił się i ruszył wzdłuż metalowego regału, Jastrząb wyjął z kieszeni brzytwę i wyciął piętnaście kartek z rozłożonego przed nim tomu, po czym ukrył je pod marynarką. - Nie mogę go znaleźć - oznajmił Brokemichael.  - Trudno. I tak mam już wszystko, czego potrzebowałem.

- Co teraz, Mac?

- Minie dużo czasu, Heseltine, bardzo dużo czasu. Kto wie, czy nawet nie rok lub dwa, ale muszę się dokładnie przygotować. Tak dokładnie, żeby nikt nie znalazł nawet najmniejszej dziury. - W czym?

-• W oskarżeniu, które zamierzam przedstawić rządowi Stanów Zjednoczonych—odparł Hawkins, wyciągając z kieszeni zmiętoszone cygaro i zapalając je zapalniczką z czasów drugiej wojny światowej. - Zaczekaj jeszcze trochę, Brokey. - Na co, na litość boską?... Hej, nie pal! Tu nie wolno palić! - Och, daj spokój. I ty, i twój kuzyn Ethelred zawsze zbyt mocno trzymaliście się przepisów, a kiedy nie pasowały do rzeczywistości, szukaliście następnych. Tego nie ma w przepisach, Heseltine, w każdym razie na pewno nie w tych, które możesz przeczytać. To siedzi w tobie, w twoich bebechach. Pewne sprawy są słuszne, a pewne nie, i to wszystko. Poczujesz to w środku. - O czym ty mówisz, do cholery?

- Bebechy podpowiedzą ci, żeby poszukać tego, co nie było przeznaczone dla twoich oczu. Tego, co ukryto w różnych tajemnych miejscach, takich jak to. - Mac, bredzisz od rzeczy! % - Daj mi rok lub dwa, Brokey, a wtedy zrozumiesz. Muszę to 21 dobrze rozegrać. Naprawdę dobrze. - Generał MacKenzie Hawkins ruszył w kierunku wyjścia z archiwów. - Niech to szlag trafi! - mruknął pod nosem. - Trzeba się wziąć ostro do roboty.  Przygotujcie się, dostojni wojownicy plemienia Wopotami. Jestem wasz! Minęło dwadzieścia jeden miesięcy, podczas których nikomu nie udało się przygotować na przyjęcie Grzmiącej Głowy, wodza plemienia Wopotami. Prezydent Stanów Zjednoczonych przyśpieszył krok idąc stalowoszarym korytarzem w podziemiach Białego Domu. jMiał zaciśnięte usta, a oczy ciskały wściekłe błyski. W ciągu kilku (sekund wyprzedził towarzyszące mu osoby. Jego wysoka szczupła postać była pochylona do przodu, jakby zmagała się z przeciwnym (wiatrem Wydawało się, że miotany niecierpliwością śpieszy ku polu bitwy, aby ocenić koszty krwawej wojny i czym prędzej obmyślić strategię, która pozwoli odeprzeć wrogie hordy atakujące jego królestwo. Był niczym Joanna Darc szykująca wypad z oblężonego Orleanu lub jak Henryk V rozmyślający o rozstrzygającej bitwie pod Agincourt. Chwilowo jednak bezpośrednim celem jego wędrówki był Pokój Operacyjny usytuowany w najniższej części podziemi Białego Domu. Złapał za klamkę, gwałtownym szarpnięciem otworzył drzwi i wkroczył do środka, a za nim jego zadyszana eskorta. - Dobra, chłopaki! - ryknął. - Ruszcie głowami! Odpowiedziało mu milczenie, które dopiero po dłuższej chwili przerwał lekko drżący, piskliwy głos jednej z asystentek. - Ale chyba nie tutaj, panie prezydencie...  - Co? Niby dlaczego?

- To jest męska toaleta, panie prezydencie. *;

- Jak to? W takim razie, co pani tutaj robi?

- Szłam za panem.

- A niech to! Za wcześnie skręciłem. Przepraszam. Dobra, idziemy. Szybko! 23 Duży okrągły stół w Pokoju Operacyjnym lśnił w blasku odbitego od sufitu światła. Na blacie można było dostrzec cienie siedzących Wokół osób. Zarówno cienie, jak i rzucające je ciała były nieruchome, natomiast zdumione twarze stanowiące część tych ciał •zwróciły się w stronę chudego mężczyzny w okularach stojącego za prezydentem przy przenośnej tablicy, na której widniały skomplikowane wykresy sporządzone czterema kolorami kredy. Te wizualne ułatwienia nie spełniły do końca swojej funkcji, jako że dwóch członków sztabu kryzysowego było daltonistami. Wyraz oszołomienia malujący się na obliczu młodego wiceprezydenta stanowił normalny widok, w związku z czym nie należało przywiązywać do tego większej wagi, a te rosnące podekscytowanie przewodniczącego Kolegium Szefów Sztabów, było zjawiskiem, nad którym nie dało się łatwo przejść do porządku dziennego. *’ ^^ - Do cholery, Washbum, nic nie...

- Washburn, generale. »

- W porządku. Nie rozumiem, o co chodzi z tym wykrętem

prawnym. *

- To ta pomarańczowa linia, generale.

- Znaczy się, która? >

- Właśnie mówię: pomarańczowa. •«*

- Proszę mi ją pokazać. ‘»*?

Wszystkie twarze zwróciły się w stronę generała.

> - Co jest, Zack? - zapytał prezydent. - Nie widzisz?  - Trochę tu ciemno, panie prezydencie. *” - Ale nie aż tak ciemno, Zack. Ja widzę ją doskonale.  - Ehm... Mam pewien drobny problem ze wzrokiem - powiedział generał, zniżając raptownie głos. - Czasem sprawia mi trudność rozróżnianie niektórych kolorów. - Że co, Zack?  - Ja słyszałem, słyszałem! - wykrzyknął jasnowłosy wiceprezydent siedzący tuż przy przewodniczącym Kolegium. - On jest daltonistą! - Jezus, Maria, Zack! Przecież jesteś żołnierzem!

- To niedawna sprawa, panie prezydencie.

, - Mnie się to przydarzyło już jakiś czas temu - poinformował wszystkich z ożywieniem zastępca szefa państwa. - Tylko z. tego powodu nie służyłem w prawdziwym wojsku. Oddałbym wszystko, żeby tylko pozbyć się tej przypadłości! 24 - Przestań chrzanić, gaduło - warknął śniadoskóry dyrektor Centralnej Agencji Wywiadowczej i zmierzył wiceprezydenta ciężkim spojrzeniem półprzymkniętych oczu. - Już po pieprzonej kampanii wyborczej. - Daj spokój, Vincent - wtrącił się prezydent. - Nie musisz używać takich słów. Jest wśród nas dama. - Jaka tam dama, prezydencie. Założę się, że kobitka słyszała już gorsze rzeczy. - Dyrektor uśmiechnął się ponuro do zaczerwienionej z wściekłości kobiety, po czym zwrócił się do mężczyzny nazwiskiem Washburn i stojącego przed przenośną tablicą. - Panie ekspert, w jakie...... łajno wdepnęliśmy? - Dużo lepiej, Vinnie - pochwalił go prezydent. - Bardzo ci - Nie ma za co. Gadaj pan, panie prawnik. Co to za... eee... śmierdząca kupka? - Wspaniale, Vinnie.

- Daj spokój, mistrzu. Wszyscy jesteśmy trochę wkurzeni. - Dyrektor CIA pochylił się do przodu w fotelu i spojrzał na doradcę prawnego Białego Domu. - Chłopcze, odłóż tę kredę i mów, o co chodzi. Tylko bądź tak dobry i postaraj się, żeby nie zajęło ci to całego tygodnia dobra? - Jak pan sobie życzy, panie Mangecavallo - odparł prawnik, kładąc kredę na półeczkę pod tablica. - Starałem się tylko zobrazować skalę historycznych precedensów oraz ich zależność od zmian prawa dotyczącemu ,-ns.:h indiańskich narodów. - Jakich narodów? - przerwał mu arogancko wiceprezydent. - Przecież to są tylko plemiona, nie żadne narody!  - Mów dalej - warknął dyrektor CIA. - Traktuj go tak, jakby go tutaj nie było. - Cóż, z pewnością wszyscy pamiętacie informację przekazaną przez naszego człowieka z Sądu Najwyższego o jakimś biednym, zapomnianym plemieniu Indian, które wystosowało petycję w sprawie traktatu z rządem federalnym. Ów traktat zaginął lub został wykradziony przez agentów tegoż rządu. Gdyby go odnaleziono, to zgodnie z jego postanowieniami znaczne obszary, na których obecnie znajdują się ważne instalacje w ojskow e.  musiałyby przejść na własność tego plemienia. Prezydent skinął głową.

25

- Tak, pamiętam. Nieźle się wtedy uśmialiśmy. Zdaje się, że przysłali nawet do Sądu Najwyższego jakiś długachny list, którego nikt nie miał ochoty czytać. - Niektórzy biedacy będą robić wszystko, byle tylko nie wziąć się do uczciwej pracy - zauważył wiceprezydent. - Tak, to naprawdę zabawne. - Nasz prawnik wcale się nie śmieje - zauważył szef CIA.

- Istotnie, panie dyrektorze. Nasz człowiek poinformował nas także o .pewnych pogłoskach, zapewne nie opartych na żadnych konkretnych podstawach, niemniej jednak na tyle interesujących, że pięciu lub sześciu sędziów zapoznało się mimo wszystko z treścią pozwu, a następnie skierowało go pod obrady Sądu.  Niektórzy z nich są przekonani, że ustalenia zaginionego traktatu z tysiąc osiemset siedemdziesiątego ósmego roku, zawartego między Indianami Wopo-tami i Czterdziestym Dziewiątym Kongresem Stanów Zjednoczonych, są wiążące także dla obecnego rządu USA. - Chyba postradałeś zmysły! - ryknął Mangecavallo. - Nie mogą nam tego zrobić! - Absolutnie nie do przyjęcia! - wycedził zgryźliwy sekretarz stanu ubrany w prążkowany garnitur. - Te matoły w togach nie przeżyją następnych wyborów. - Wątpię, czy muszą się tym przejmować, Warren - odparł prezydent, kręcąc powoli głową. - Ale rozumiem, co masz na myśli. Jak wielokrotnie powtarzał nasz wspaniały informator: „Te typki nie zostałyby zatrudnione w charakterze statystów w Ben Hurze, nawet do scen w Koloseum”. - Świetnie powiedziane - zgodził się wiceprezydent. - A kto to jest ten Benjamin Hurr? - Nieważne - wtrącił się do rozmowy łysiejący, zażywny prokurator generalny, wciąż jeszcze łapiąc ciężko powietrze po szybkim marszu podziemnymi korytarzami. - Chodzi o to, że im nie zależy na głosach wyborców. Mają dożywotnie posady, a my nic nie możemy na to poradzić. - Chyba że oskarżymy ich wszystkich o zdradę stanu - podsunął sekretarz stanu Warren Pease, uśmiechając się drapieżnie. - O tym też możesz zapomnieć - zripostował prokurator generalny. - Są nieskazitelnie czyści. Sprawdziłem ich wszystkich wówczas, gdy zakwestionowali naszą decyzję w sprawie wprowadzenia podatku od udziału w wyborach. 26 - To wręcz żałosne! - wykrzyknął wiceprezydent, rozglądając się po pokoju szeroko otwartymi oczami, jakby szukał poparcia u zgromadzonych tu osób. - Co to jest pięćset dolarów za prawo do głosowania? - Właśnie - zgodził się z nim aktualny gospodarz Białego Domu. - Porządni obywatele mogliby odpisać sobie ten wydatek od podstawy opodatkowania. W „The Bank Street Journal” ukazał się nawet ciekawy artykuł pewnego znakomitego ekonomisty, zresztą naszego współpracownika, który wykazał ponad wszelką wątpliwość, że po przeniesieniu aktywów z podsekcji C do rubryki planowane straty w... - Chwila, moment - przerwał mu łagodnie dyrektor Centralnej Agencji Wywiadowczej. - Chłopak odsiaduje teraz dziesiątkę za przestępstwa finansowe... Cicho nad tą trumną, dobra, prezydencie? - Naturalnie, Vincent... Naprawdę aż dziesięć lat?

- Masz pamiętać tylko tyle, że nikt z nas go nie pamięta - szepnął dyrektor CIA. - Zapomniałeś już, co nawyrabiał, zanim namierzyli go ci z Departamentu Skarbu? Władował połowę budżetu obronnego w szkolnictwo, ale nikt nigdy nie zobaczył z tego ani centa. - Ale opinia publiczna była zachwy...

- Dziób w luk, łebku.

- Dziób w luk, Vincent? Służyłeś w marynarce? Zdaje się, że to marynarskie wyrażenie. - Powiedzmy, że pływałem na małych, szybkich łódkach, prezydencie. Karaibski teatr działań.  Wystarczy? - Na okrętach, Vincent. Miałeś coś wspólnego z Annapolis? - Tak, był z nami taki jeden Grek, który potrafił wywęszyć łódź patrolową nawet w zupełnej ciemności. - Okręt, Vincent, okręt... Choć może, jeśli masz na myśli jednostkę patrolową... - Daj spokój, szefie. - Dyrektor Mangecavallo przeniósł spojrzenie na prokuratora generalnego. - Może nie przyjrzeliście im się dość dokładnie, co? Może oni też mają coś na sumieniu? - Wykorzystałem wszystkie zasoby FBI - odparł otyły prokurator generalny, poprawiając się w za małym dla niego fotelu i jednocześnie ocierając czoło brudną chusteczką. - Żaden z nich nie miał nawet mandatu za nieprawidłowe parkowanie, zupełnie jakby od urodzenia siedzieli tylko w szkółce niedzielnej. - A co mogą wiedzieć te dupki z FBI? Mnie też chyba sprawdzali, nie? Zdaje się, że uznali mnie za najświętszego w całym mieście. - Po czym zarówno Senat, jak i Izba Reprezentantów zatwierdziły twoją kandydaturę znaczną większością głosów. Nie uważasz, że to sporo mówi o sposobie, w jaki bilansujemy nasze konstytucyjne przychody i rozchody? - Raczej same przychody, i to te gotówkowe, ale na razie dajmy sobie z tym spokój, dobra? Ten czworooki twierdzi, że pięciu albo sześciu sędziów skręciło w niewłaściwą uliczkę, zgadza się? - Na razie mamy do czynienia jedynie z nie sprecyzowanymi spekulacjami w kameralnym gronie - wyjaśnił Washburn. - Znaczy się, są z nimi jeszcze jacyś kamerzyści, czy jak? - Źle mnie pan zrozumiał.

Chciałem powiedzieć, że ich podejrzenia otoczone są na razie

tajemnicą. Do opinii publicznej nie dotarło ani jedno słowo na

ten temat. Sami narzucili sobie ten reżim, aby iunctis viribus

·         nie narazić na szwank bezpieczeństwa narodowego. - Że jak?

- Na litość boską! - wykrzyknął Washburn. - Ten wspaniały kraj, ten naród, który tak kochamy, może znaleźć się w straszliwym niebezpieczeństwie, jeśli ci głupcy dojdą do wniosku, że wolno im postępować tak, jak podpowiada im sumienie. Możemy zostać starci z powierzchni ziemi! - Dobra, tylko spokojnie - mruknął Mangecavallo, spoglądając po kolei na wszystkich siedzących przy stole. Om...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin