Iluzja Skorpiona.doc

(2910 KB) Pobierz

 

ROBERT LUDLUM

Iluzja Skorpiona

tom 1

Przełożył

SŁAWOMIR KĘDZIERSKI

 

Tytuł oryginału

THE SCORPIO ILLUSION

Autor ilustracji

KLAUDIUSZ MAJKOWSKI

Opracowanie graficzne

Studio Graficzne „Fototype”

Redaktor

EWA PIOTRKIEWICZ

Redaktor techniczny

ANNA WARDZAŁA

Copyright © 1993 by Robert Ludlum

For the Polish edition

Copyright © 1993 by Wydawnictwo Mizar Sp. z o.o.

Published in cooperation with

Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

ISBN 83-85309-52-7

Wydawnictwo Mizar Sp. z o.o.

Warszawa 1993. Wydanie I

Skład: „Fototype” w Milanówku

Druk: Łódzka Drukarnia Dziełowa

 

Dla Jeffreya, Shannona i Jamesa

Zawsze radości!

 

PROLOG

Aszkelon, Izrael,

godzina 2.47 nad ranem

Nocny deszcz zacinał srebrzystymi, ostrymi kaskadami. Ciemne niebo przesłaniały jeszcze ciemniejsze zwały skłębionych czarnych chmur. Fale i przenikliwy wiatr morderczo szarpały dwa związane razem pontony zbliżające się do linii brzegu.

Grupa desantowa była przemoczona, po uczernionych twarzach ludzi spływały strużki potu i deszczu. Mrugali wciąż oczyma, wytężając wzrok, aby dostrzec zarys plaży. Oddział składał się z ośmiu Palestyńczyków z doliny Bekaa i jednej kobiety. Nie należała do ich narodu, lecz poświęciła się ich sprawie. Walka, którą prowadzili, stała się nieodłączną częścią jej własnej, wynikała bowiem z postanowienia, powziętego przez nią przed laty. Muerte a toda autoridad! Była żoną dowódcy grupy.

— Jeszcze tylko chwilę! - zawołał potężnie zbudowany męż-czyzna, klęczący koło kobiety. Jego broń, podobnie jak u pozo-stałych członków oddziału, była starannie przytwierdzona do czarnej odzieży. Umocowany niemal na karku czarny wodoszczelny tornis-ter zawierał materiał wybuchowy.

— Pamiętaj! Kiedy zejdziemy, rzuć kotwicę dokładnie między łodzie. To ważne.

— Rozumiem. Czułabym się jednak lepiej, idąc z tobą...  — I zostawiając nas bez możliwości wycofania się, aby znowu podjąć walkę? - zapytał. - Linia .wysokiego napięcia jest w od-ległości niecałych trzech kilometrów od brzegu. Dostarcza elekt-ryczność do Tel Awiwu, więc kiedy ją wysadzimy, zapanuje chaos.  Ukradniemy jakiś pojazd i wrócimy w ciągu godziny, ale nasz sprzęt musi tu być!

— Rozumiem.

— Naprawdę? Czy możesz sobie wyobrazić, co się będzie działo? Większa część, jeżeli nie cały Tel Awiw w ciemnościach!  I oczywiście, również sam Aszkelon. To doskonały plan... I właśnie ty, ty, moja najdroższa, odnalazłaś słaby punkt, idealny cel!  — Tylko zwróciłam na niego uwagę. - Pogładziła go dłonią po policzku. - Wróć do mnie, kochany.

— Na pewno, moja Amayo z ognia... Już jesteśmy wystarczająco blisko.... Teraz! - Dowódca grupy desantowej dał znak swoim ludziom na pontonach. Wszyscy ześlizgnęli się przez burty w skłę-biony przybój. Trzymając broń wysoko nad głowami, szarpani łamiącymi się falami, szli ciężko przez miękki piasek w kierunku plaży. Na brzegu dowódca na chwilę przycisnął przełącznik latarki, wysyłając jeden krótki sygnał, oznaczający, że cały oddział znalazł się na terenie nieprzyjaciela, jest gotów przeniknąć dalej i wykonać zadanie. Kobieta rzuciła ciężką kotwicę pomiędzy dwa związane pontony, utrzymując je w jednym miejscu na falach. Podniosła do ucha miniaturową krótkofalówkę. Cisza radiowa mogła być prze-rwana jedynie w wyjątkowej sytuacji - Żydzi byli sprytni i na pewno prowadzili nasłuch.

Nagle, w straszliwie ostateczny sposób, wszystkie sny o chwale rozerwał na strzępy ogień broni maszynowej, który rozszalał się na obu skrzydłach grupy desantowej. To była masakra. Żołnierze biegli po piasku, pakując pociski w ciała bojowników Brygady Aszkelonu, rozwalając ich głowy, nie szczędząc żadnego z nie-przyjaciół.

-              Nie brać jeńców! Zabijać wszystkich!

Kobieta na zakotwiczonym pontonie zaczęła działać błyskawicz-nie, pomimo szoku, który paraliżował jej umysł. Szybkie ruchy zrodzone instynktem samozachowawczym nie usunęły dręczącego ją bólu, jedynie nieco go przytłumiły. Natychmiast wbiła długie ostrze noża w burty i dna obu pontonów. Potem schwyciła wodoszczelną torbę, w której znajdowała się broń oraz fałszywe dokumenty, i ześlizgnęła przez burtę we wzburzone morze. Walcząc z całej siły z przybojem i gwałtownym prądem dennym, przeszła wzdłuż brzegu jakieś pięćdziesiąt metrów na południe, a potem dopłynęła do plaży. Oślepiona siekącym deszczem, przeczołgała się z powrotem na miejsce masakry. Nagle usłyszała głosy izraelskich żołnierzy nawołujących się po hebrajsku i poczuła, jak ogarnia ją lodowata wściekłość.

— Powinniśmy byli wziąć jeńców.

— Po co, żeby potem znowu zabijali nasze dzieci, tak jak zamordowali moich synów w autobusie szkolnym?  — Będą nas krytykować - wszyscy nie żyją.

— Mój ojciec i matka również. Te skurwysyny zastrzeliły ich w winnicy, dwoje starych ludzi...

— Niech ich diabli! Hezbollah zamęczył mojego brata!  — Weźmy ich broń i wystrzelmy amunicję... Potem kilku z nas skaleczy się w rękę albo w nogę!

— Jacob ma rację! Kontratakowali i wszyscy mogliśmy zginąć.  — W takim razie jeden z nas powinien pobiec do obozu po posiłki!

— Gdzie są ich łodzie?

— Pewnie już ich nie ma. Nigdzie żadnej nie widać! Chyba było kilkanaście! Dlatego musieliśmy zabić tych, na których się na-tknęliśmy!

— Jacob, pospiesz się! Nie możemy dać tym cholernym libera-łom żadnych powodów do podejrzeń!

— Czekajcie! Jeden z nich jeszcze żyje!

— Niech zdycha. Weźcie ich broń i otwórzcie ogień.  Ostra kanonada rozerwała deszczową noc. Potem żołnierze rzucili broń grupy desantowej obok skrwawionych ciał i pobiegli na piaszczyste wydmy porośnięte ostrą trawą. Po chwili tu i ówdzie rozbłysły osłonięte dłońmi zapałki i zapalniczki. Masakra się skończyła, nadeszła pora działań maskujących.

Kobieta pełzła ostrożnie w płytkiej wodzie, a dudniące echo strzałów podsycało przepełniające ją uczucie nienawiści. Nienawiści i wielkiej straty. Zamordowali jedynego człowieka, którego ko-chała; jedynego, którego uznała za równego sobie, nikt inny bowiem nie mógł rywalizować z nim siłą i zdecydowaniem. Odszedł i nie spotka już nikogo takiego jak on - przypominającego boga zapaleńca o ognistych oczach i głosie, którym potrafił porwać tłumy, zmusić je do śmiechu lub płaczu. A ona zawsze była przy nim, kierując nim i uwielbiając go. Ich pełen przemocy świat nigdy nie zobaczy już takiej pary.

Usłyszała jęk, cichy krzyk, który przedarł się przez szum deszczu i huk przyboju. Po piaszczystym stoku stoczyło się ciało, zatrzymując na samej krawędzi lustra wody, w odległości kilku zaledwie metrów od kobiety. Przeczołgała się szybko ku niemu - mężczyzna leżał z twarzą zagłębioną w piasku. Odwróciła go.  Deszcz zaczął obmywać jego zakrwawioną twarz. To był jej mąż.  Większa część jego gardła i głowy była masą czerwonych, poszar-panych tkanek. Przytuliła go z całej siły. Na chwilę otworzył oczy, a potem zamknął je na zawsze.

Kobieta popatrzyła na wydmy, na osłonięte światełka zapałek i papierosów przebijające się przez deszcz. Za pomocą pieniędzy i fałszywych dokumentów utoruje sobie drogę przez znienawidzony Izrael, pozostawiając za sobą śmierć. Wróci do doliny Bekaa i dotrze do Rady Najwyższej. Wiedziała dokładnie, co ma zrobić.  Muerte a toda autoridad!

Dolina Bekaa, Liban,

godzina 12.17

Palące południowe słońce spiekło na kamień gruntowe drogi obozu uchodźców, enklawy ludzi wypędzonych z ich rodzinnych miejsc, często już zobojętniałych wskutek wydarzeń, na które nie tylko nie mieli żadnego wpływu, ale nawet nie mogli ich pojąć.  Poruszali się wolno, ociężale, z nieruchomymi twarzami, a w ich wbitych w ziemię oczach widniał ból zacierających się wspomnień -•-obrazów, które nigdy już nie staną się rzeczywistością. Inni byli jednak zuchwali - gardzili pokorą, odrzucali obecny stan rzeczy, uważając go za nie do przyjęcia. To byli muquateen, żołnierze Allacha, mściciele Boga. Chodzili szybkim, zdecydowanym krokiem, zawsze z bronią na ramieniu, zawsze czujni. Ich pełne nienawiści oczy patrzyły przenikliwie i uważnie.

Od masakry w Aszkelonie minęły cztery dni. Kobieta w zielonym mundurze z podwiniętymi rękawami wyszła ze skromnego budynecz-ku o trzech pokojach. Jego drzwi były przesłonięte czarnym materiałem, powszechnym symbolem śmierci. Był to dom dowódcy Brygady Aszkelonu. Przechodnie spoglądali w jego stronę i wznosili oczy ku niebu, mrucząc pod nosem modlitwę za umarłych. Od czasu do czasu rozlegało się przenikliwe zawodzenie, wzywające Allacha, aby pomścił ten straszliwy mord. Kobieta krocząca gruntową drogą była wdową po dowódcy. Ale była zarazem kimś więcej niż kobietą, niż żoną. Zaliczano ją do wielkich muquateen tej wijącej się doliny pokory i buntu. Ona i jej mąż stanowili symbole nadziei w sprawie już niemal przegranej.

Gdy tak szła po spieczonej ulicy obok rynku, tłum rozstępował się przed nią. Wiele osób dotykało ją delikatnie, z czcią, mrucząc bez przerwy modlitwy, aż wreszcie zgodnym chórem wszyscy zaczęli lamentować: Baj, Baj, Baj... Baji Kobieta nie zwracała na nikogo uwagi i przeciskała się w stronę drewnianego, przypominającego barak, domu spotkań, znajdu-jącego się na końcu drogi. Oczekiwali tam na nią przywódcy Rady Najwyższej Doliny Bekaa. Weszła do środka. Wartownik zamknął drzwi i kobieta stanęła przed dziewięcioma mężczyznami siedzącymi przy długim stole. Powitania były krótkie. Złożono jej pełne powagi kondolencje, po czym zabrał głos siedzący pośrodku leciwy Arab, przewodniczący Rady:

— Otrzymaliśmy twoją wiadomość. Gdybym powiedział, że nas zdziwiła, skłamałbym.

— To śmierć - dodał mężczyzna w średnim wieku, ubrany w mundur jednej z licznych formacji muquateen. - Mam nadzieję, że wiesz, co cię czeka.

— W takim razie prędzej połączę się z mężem, nieprawdaż?

— Nie wiedziałem, że przyjęłaś naszą wiarę - wtrącił następny.  — To nie ma znaczenia. Chcę jedynie waszego wsparcia finan-sowego. Sądzę, że przez tyle lat zasłużyłam na nie.  — Niewątpliwie - przytaknął kolejny członek Rady. - Wasz oddział był wspaniały, a pod dowództwem twojego męża - niech Allach go przyjmie w swych ogrodach - nawet wyjątkowy. Mimo wszystko jednak widzę pewien problem...

— Ja i ci, których wybiorę, aby poszli ze mną, będziemy działać samotnie. Naszym jedynym celem stanie się pomszczenie Aszkelonu.  Czy to wyjaśnia twój „problem”?

— Jeżeli zdołasz tego dokonać... - dodał następny przywódca.  — Już udowodniłam, że potrafię. Czy mam was odesłać do archiwów?

— Nie, to zbyteczne - stwierdził przewodniczący. - W wielu jednak sytuacjach wyprowadziłaś naszych wrogów na takie manow-ce, że kilka bratnich rządów ukarano za akcje, o których nic nie wiedziały.

— Jeżeli zajdzie taka konieczność, będę postępowała w iden-tyczny sposób.  Mamy... macie... wrogów i zdrajców wszędzie, nawet wśród waszych „bratnich rządów”. Wszędzie władza ulega korupcji.

— Nie ufasz nikomu, prawda? - zapytał Arab w średnim wieku.

— Nie podoba mi się to sformułowanie. Poślubiłam jednego z was na całe życie. Oddałam wam jego życie.

— Przepraszam.

— I słusznie. Czy mogę usłyszeć odpowiedź?

— Otrzymasz wszystko, czego potrzebujesz - oznajmił prze-wodniczący. - Ustal wszystko z Bahrajnem, tak jak poprzednio.  — Dziękuję.

— Kiedy w końcu dotrzesz do Stanów Zjednoczonych, będziesz działała za pośrednictwem innej  siatki.  Będą cię obserwowali, sprawdzą, a gdy się przekonają, *że istotnie jesteś niewidzialną bronią i nie stanowisz dla nich zagrożenia, nawiążą z tobą kontakt.  Wówczas staniesz się jedną z nich.

— Kim są?

— Ludzie mający dostęp do najgłębszych tajemnic znają ich jako Skorpiony. A właściwie, mówiąc ściślej: Scorpios.

ROZDZIAŁ 1

Zachód słońca. Uszkodzony jacht o maszcie strzaskanym piorunem i żaglach poszarpanych sztormowymi wiatrami zdryfował na małą, spokojną plażę prywatnej wyspy na Małych Antylach. W ciągu ostatnich trzech dni, zanim nastąpiła cisza, tę część Karaibów nawiedził nie tylko huragan o sile osławionego Hugona, ale również tropikalna burza. Od piorunów, które raz po raz wstrząsały ziemią, zapaliło się około tysiąca palm. Setki tysięcy mieszkańców ar-chipelagu zanosiły błagalne modły do swoich bóstw z prośbą o ocalenie.

Ale Wielki Dom na tej wyspie wyszedł cało z obu katastrof.  Zbudowano go ze stali i kamieni połączonych żelaznymi prętami, toteż nadal stał na wielkim wzgórzu na północnym wybrzeżu niczym forteca - nie do zdobycia i niezniszczalny. Natomiast fakt, że niemal rozbity jacht przetrwał kataklizmy i przedostał się do pełnej kamiennych raf łukowatej zatoki z maleńką pla-żą - stanowił istny cud. Ów cud jednak zawierał w sobie jakąś groźbę. Czarna pokojówka w białym uniformie uznała, że nie był on dziełem jej boga, zbiegła więc po kamiennych stopniach tuż nad samą wodę i cztery razy wystrzeliła w powietrze z pi-stoletu.

- Ganja! - krzyknęła. - Żadni parszywi ganja nie mają tu wstępu! Wynocha!

Na pokładzie jachtu klęczała samotna kobieta w wieku około trzydziestu pięciu lat. Miała ostre rysy twarzy, długie, zaniedbane włosy pozlepiane w strąki, a na sobie stanik i szorty noszące ślady niedawnych zmagań z żywiołami. Z jej oczu powiało chłodem, kiedy oparła karabin na nadburciu, spojrzała w celownik optyczny i powoli nacisnęła spust. Huk wystrzału rozerwał ciszę zatoki, odbijając się echem od skał i zbocza wzgórza. W tej samej chwili pokojówka runęła na twarz w delikatnie pluszczące fale.  — Strzelają, słyszałem strzały! - Z położonej pod pokładem kabiny wyskoczył mocno zbudowany, wysoki, mniej więcej siedem-nastoletni chłopak z gołym torsem. Był muskularny, przystojny, o regularnych, niemal klasycznie rzymskich rysach. - Co się stało?  Co zrobiłaś?

— Tylko to, co należało - odparła spokojnie kobieta. - Proszę, idź na dziób i wskocz do wody, kiedy zobaczysz dno. Jest jeszcze wystarczająco jasno. A potem przyciągniesz nas do brzegu.  Nie ruszył się z miejsca. Patrzył na leżącą na plaży postać w białym uniformie, wycierając nerwowo dłonie o obcięte nad kolanami dżinsy.

— Mój Boże, przecież to tylko służąca! - zawołał po angielsku, z wyraźną włoską wymową. - Jesteś potworem!

— Jeszcze jakim, dzieciaku! Czy nie jestem taka w łóżku? I czy

nie byłam potworem, kiedy zabiłam tych trzech mężczyzn, którzy

związali ci ręce, założyli pętlę na szyję i zamierzali zrzucić cię z mola

za to, że zamordowałeś portowego supremol

— Nie zabiłem go. Mówiłem ci już tyle razy!

— Wystarczyło, że oni tak myśleli.

— Chciałem iść na policję. Nie pozwoliłaś mi!

— Głupi dzieciak. Czy sądzisz, że w ogóle dotarłbyś na salę sądową? Nigdy. Zastrzeliliby cię na ulicy, załatwili jak jakiś kawałek śmiecia, bo supremo, dzięki swoim kradzieżom i korupcji, był dobroczyńcą dokerów.

— Tylko się z nim pokłóciłem, nic więcej! Potem poszedłem i piłem wino.

— Rzeczywiście, bardzo dużo wina. Kiedy znaleźli cię w zaułku, byłeś tak nieprzytomny, że świadomość odzyskałeś dopiero wówczas, gdy miałeś już stryczek na szyi i stałeś na krawędzi mola... A przez ile tygodni cię ukrywałam, ciągle zmieniając miejsca, podczas gdy wszystkie portowe męty polowały na ciebie, poprzysięgłszy zabić cię przy pierwszej okazji.

-              Nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego jesteś dla mnie taka dobra.

-              Miałam swoje powody... i ciągle je mam.  — Bóg mi świadkiem, Cabi - powiedział chłopak, nie mogąc oderwać wzroku od leżących na plaży, ubranych na biało zwłok.-Jestem ci winien życie, ale nigdy... nigdy nie spodziewałem się czegoś takiego!

— A może wolałbyś powrócić na pewną śmierć do Włoch, do Portici i swojej rodziny?

— Nie, nie, oczywiście, że nie, signora Cabrini.

— W takim razie witaj w naszym świecie, droga zabaweczko - rzekła z uśmiechem kobieta. - I wierz mi: będziesz pragnął wszystkiego, co zechcę ci dać. Jesteś tak doskonały. Nawet nie potrafię ci opisać, jak bardzo doskonały... Za burtę, mój cudowny Nico... Już!

Chłopak zrobił, co mu kazała.

Deuxieme Bureau, Paryż

To ona - oznajmił mężczyzna siedzący za biurkiem w zaciem-nionym gabinecie. Na prawej ścianie znajdowała się wyświetlona szczegółowa mapa Karaibów z zaznaczonym rejonem Małych Antyli. Na wysepce Saba migotała błękitna kropka. - Możemy założyć, że przepłynęła cieśniną Anegada, między Dog Island i Virgin Gordą. Tylko w ten sposób mogła przetrzymać tę pogodę.  Jeżeli przeżyła.

— Może jednak zginęła - wyraził przypuszczenie siedzący po przeciwnej stronie i wpatrzony w mapę asystent. - Z całą pewnością ułatwiłoby nam to życie.

— Oczywiście. - Dyrektor Deuxieme zapalił papierosa. - Ale jeśli chodzi o tę wilczycę, która przeszła piekło Bejrutu i doliny Bekaa, zanim odwołam polowanie, muszę mieć niepodważalne dowody jej śmierci.

— Znam te wody - odezwał się mężczyzna stojący z lewej strony  biurka.  -  Służyłem  na  Martynice  w  czasie  kryzysu kubańskiego i mogę zapewnić, że w tym rejonie wiatry bywają wyjątkowo paskudne, a fale szczególnie niszczycielskie. Przypusz-czam, że zginęła, zwłaszcza jeżeli weźmiemy pod uwagę, czym płynęła.

— A ja zakładam coś wręcz przeciwnego - rzucił ostro dyrektor Deuxieme. - Nie mogę sobie pozwolić na przypuszczenia. Znam ten akwen jedynie z map, ale widzę na nim mnóstwo naturalnych przystani i małych portów, do których mogła wpłynąć. Bardzo dokładnie się z nimi zapoznałem.

— Nie sądzę, Henri. Na tych wodach w pierwszej minucie sztormu wiatr wieje najpierw zgodnie z ruchem wskazówek zegara, a potem zmienia kierunek na przeciwny. Gdyby takie ukrycia istniały, byłyby oznakowane i zamieszkane. Ja je z n a m. Analizo-wanie mapy jest tylko ćwiczeniem umysłowym, a nie ich spraw-dzaniem w poszukiwaniu sowieckich okrętów podwodnych. Mówię wam: nie mogła przeżyć.

— Mam nadzieję, że się nie mylisz, Ardisonne. Tego świata nie stać na tolerowanie istnienia Amai Bajaratt.

Centralna Agencja Wywiadowcza,

Langley, Wirginia

W białym podziemnym centrum łączności CIA pojedynczy, zamykany na klucz pokój był przeznaczony dla dwunastu anality-ków - dziewięciu mężczyzn i trzech kobiet, pracujących na zmianę przez całą dobę w czteroosobowych zespołach. Byli poliglotami, specjalistami od międzynarodowej korespondencji radiowej. W składzie grupy znajdowało się również dwóch najbar-dziej doświadczonych kryptografów Agencji. Mieli rozkaz nie rozmawiać na temat swojej pracy z nikim, nawet z najbliższą rodziną.

Mniej więcej czterdziestoletni mężczyzna w koszuli z krótkimi rękawami odsunął obrotowy fotel i spojrzał na kolegów ze zmiany zaczynającej się o północy - kobietę i dwóch mężczyzn. Była już prawie czwarta nad ranem, niemal połowa ich dyżuru.  - Może coś mam - powiedział, nie zwracając się do nikogo konkretnie.  - Co takiego? - zapytała kobieta, Jak do tej pory, ta noc jest dla mnie wyjątkowo nudna.

— Gadaj, Ron - wtrącił się siedzący tuż przy nim mężczyz-na. - Radio Bagdad usypia mnie swoim pieprzeniem.  — Spróbuj Bahrajn, a nie Bagdad - rzekł Ron, podnosząc wydruk wyrzucony z drukarki do drucianego pojemnika.  — Czyli tam, gdzie są ci bogaci ludzie? - Trzeci mężczyzna podniósł wzrok znad konsoli aparatury elektronicznej.  — Otóż to, bogaci. Nasz kontakt w Manamah przesłał infor-mację, że na zakodowany numer konta w Zurychu przekazano pół miliona dolarów z przeznaczeniem dla...

— Pół miliona? - przerwał mu drugi mężczyzna. - W tym towarzystwie to małe piwo!

— Nie  powiedziałem jeszcze, jakie jest  ich  przeznaczenie ani metoda transferu. Bank Abu Zabi do Credit Suisse w Zu-rychu...

— To kanał doliny Bekaa - zareagowała natychmiast kobie-ta. - Punkt docelowy?

— Karaiby. Konkretna lokalizacja nie znana.

— Więc ją ustal!

— Nie da się w tej chwili.

— Dlaczego? - zapytał trzeci mężczyzna. - Bo nie można zdobyć potwierdzenia?

— Mamy takie potwierdzenie, i to bardzo paskudne. Naszego informatora zabito w godzinę po nawiązaniu kontaktu z łącznikiem z ambasady, urzędnikiem protokółu. Tego drugiego natychmiast wycofano z placówki.

— Bekaa - powtórzyła cicho  kobieta.  - Karaiby.  Ba-jaratt.

— Prześlę informację bezpiecznym faksem do O’Ryana. Po-trzebujemy jego pomocy.

— Jeżeli dziś wysłali pół miliona - rzekł trzeci mężczyzna - jutro może być pięć milionów, jeśli kanał D okaże się pewny.  - Znałam naszego człowieka w Bahrajnie - powiedziała ze smutkiem kobieta. - To był fajny facet. Miał wspaniałą żonę i dzieciaki... Niech to diabli. Bajaratt!

MI-6, Londyn

Dyrektor brytyjskiej zagranicznej służby wywiadowczej podszedł do tkwiącego pośrodku sali konferencyjnej kwadratowego stołu, na którym leżał wielki, gruby tom - jeden z kilkuset stojących na półkach. Zawierały one wydrukowane na płótnie szczegółowe mapy różnych rejonów świata. Złoty napis na czarnej okładce znajdującej się na stole księgi głosił: Karaiby - Wyspy Zawietrzne i Nawietrzne. Antyle. Wyspy Dziewicze, terytoria brytyjskie i Stanów Zjednoczonych.

— Nasz pracownik terenowy w Dominikanie poleciał na północ i potwierdził wiadomość, którą otrzymaliśmy od Francuzów. Znajdź mi z łaski swojej cieśninę Anegada - poprosił swojego pomocnika.  — Oczywiście. - Drugi mężczyzna, widząc irytację swojego przełożonego, zareagował natychmiast. Przyczyną zdenerwowania szefa nie była sytuacja, ale nieposłuszna, sztywna prawa ręka.  Pomocnik przerzucał ciężkie płócienne stronice, aż wreszcie dotarł do żądanej mapy. - Jest... Dobry Boże, nikt nie mógł dopłynąć tak daleko w czasie podobnych sztormów! W każdym razie nie taką łupinką.

— Może nie dopłynęła.

— Dokąd?

— Tam, gdzie płynęła.

— Z Basse-Terre do Anegady w ciągu takich trzech dni? Nie sądzę. Aby dotrzeć na miejsce tak szybko, musiałaby spędzić ponad połowę czasu na otwartych wodach.

— Dlatego  cię  poprosiłem.  Znasz  ten  rejon  dość  dobrze, prawda? Byłeś tam oddelegowany.

— Jeżeli w ogóle istnieje ktoś taki jak ekspert, to chyba można mnie za niego uważać. Byłem kontrolerem Szóstki przez dziewięć lat. Siedziałem na Tortoli i latałem nad całym tym cholernym obszarem. Prawdę mówiąc, miałem całkiem przyjemne życie. Wciąż jestem w kontakcie ze starymi przyjaciółmi. Wszyscy uważają, że byłem dość dobrze sytuowanym wagabundą, który lubił sobie polatać od wyspy do wyspy.

— Tak. Czytałem twoje akta. Wykonałeś wspaniałą robotę.  — Zimna wojna działała na moją korzyść, a poza tym miałem o czternaście lat mniej, choć wcale nie byłem taki młody. Teraz nie usiadłbym za sterami dwusilnikowego samolotu i nie latałbym nad tamtymi wodami, choćby mi dawano fortunę.

— Tak, rozumiem - rzekł dyrektor, pochylając się nad ma-pą - A więc jako ekspert uważasz, że nie mogła ocaleć?  — Nie  mogła jest zbyt kategorycznym stwierdzeniem. Po-wiedzmy, że to bardzo mało prawdopodobne, prawie niemożliwe.  — Tak samo uważa twój odpowiednik z Deuxieme.

— Ardisonne?

— Znasz go?

— Nazwa kodowa: Richelieu. Tak, oczywiście. Fajny gość, chociaż dość zawzięty. Działał z Martyniki.

— Jest uparty. Przekonywał, że zginęła w morzu.  — W tym wypadku zapewne ma rację. Ale skoro poprosiłeś mnie, abym coś zaproponował, czy mogę zadać parę pytań?  — Oczywiście, Cooke.

— Ta Bajaratt jest najwyraźniej legendą w dolinie Bekaa, a mimo to nie przypominam sobie, żebym trafił na jej nazwisko w spisach z ostatnich kilku lat. Dlaczego?

— Bo Bajaratt nie jest jej prawdziwym nazwiskiem - odparł szef MI-6. - Przybrała je wiele lat temu. Myśli, że nikt nie ma pojęcia, skąd pochodzi ani kim naprawdę jest. Zakładając, że jesteśmy zinfiltrowani, a jej plany rzeczywiście dotyczą czegoś poważnego, utrzymujemy tę informację w wyłączonych ze zwykłego obiegu „czarnych” aktach.

— Ach tak, tak, rozumiem. Jeżeli zna się fałszywe nazwisko i              jego genezę, jest pewna szansa określenia profilu osobowości, a nawet opracowania wzorca przewidywanych zachowań. Ale kim właściwie jest ta kobieta, czym się zajmuje?

-              Należy do najskuteczniejszych obecnie terrorystów.

— Arabka?

— Nie.

— Izraelka?

— Nie. I nie rozpowszechniałbym zbytnio tego przypuszczenia. ,| — Nonsens. Mossad prowadzi działalność na bardzo wielu płaszczyznach... Ale jeśli można, chciałbym, abyś odpowiedział na moje pytanie. Weź pod uwagę, proszę, że pracowałem w zupełnie innym rejonie. Dlaczego ta kobieta jest tak niezwykle ważna?  — Bo jest na sprzedaż.

— Co...?!

— Podąża tam, gdzie wybuchają jakieś niepokoje, rozruchy, powstania, gdzie toczy się wojna partyzancka, i sprzedaje swój talent temu, kto da najwięcej. Muszę dodać, że z zadziwiającymi rezultatami.

— Wybacz, ale brzmi to dość idiotycznie. Samotna kobieta udaje się w samo piekło rewolucji i oferuje swoje rady? W jaki sposób? Śledzi ogłoszenia w prasie?

— Wcale nie musi, Geoff- odparł dyrektor MI-6, wracając do stołu  konferencyjnego.  Przesunął niezgrabnie lewą  ręką  fotel i usiadł. - Jest geniuszem, jeżeli chodzi o destabilizację. Zna mocne i słabe strony wszystkich walczących ze sobą partii i ich przywódców. I wie, jak je wykorzystać. Nie ma trwałych powią-zań - moralnych ani politycznych. Jej rzemiosło - to śmierć. Cała ] sprawa jest prosta.

— Wcale tak nie uważam.

— Oczywiście,  prosty jest  wynik,  a  nie  początek,  nie jej pochodzenie... Usiądź, Geoffrey, i pozwól, że opowiem ci krótką | historię, którą udało się nam zrekonstruować. - Dyrektor otworzył leżącą  przed  nim  dużą  brązową  kopertę  i  wyjął  z  niej  trzy fotografie - powiększenia zdjęć wykonanych ukrytym aparatem.  Przedstawiały kobietę w ruchu. Na każdym zdjęciu jej oświetlona słońcem twarz była wyraźnie widoczna. - To jest Amaya Bajaratt.  — Przecież to trzy różne osoby! - zawołał Geofrey Cooke.  — Która z nich jest Amayą? - zapytał dyrektor. - A może ona jest wszystkimi trzema?

— Rozumiem, co masz na myśli... - odparł z wahaniem pracownik służby zagranicznej. - Na każdym zdjęciu włosy są inne - blond, czarne i, jak sądzę, jasnokasztanowe... Krótkie, długie i średniej długości... Rysy także różnią się w każdym wypadku - choć chyba nie tak zdecydowanie. Ale na pewno są nieco inne.  - Może cielisty plastyk? Albo wosk? Umiejętność kontrolowa-nia mięśni twarzy? Żadna z tych metod nie jest szczególnie trudna.  — Myślę,   że   spektrografia  dałaby  precyzyjne  wyjaśnienie.  Przynajmniej jeśli chodzi o zastosowanie jakichś dodatków, takich jak plastyki czy wosk.

— Mogłaby, ale nie dała. Nasi eksperci twierdzą, że istnieją związki chemiczne mogące wprowadzić w błąd skanery fotoelekt-ryczne. Podobno nawet odbicie jaskrawego światła może wywołać identyczny efekt... Co oczywiście oznacza, że nie zaryzykują wydania decydującej opinii.

— Dobrze - oznajmił Cooke. - Najprawdopodobniej jest jedną, albo i wszystkimi trzema kobietami z tych zdjęć, skąd jednak, u diabła, możesz mieć taką pewność?

— Sądzę, że to sprawa wiarygodności.

— Wiarygodności?

— Francuzi i my zapłaciliśmy bardzo dużo pieniędzy za te fotografie. Pochodzą z zakonspirowanych źródeł, z których korzys-tamy od wielu lat. Żadna z osób, które je nam dostarczyły, nie podsunęłaby fałszywek, ryzykując utratę poważnych dochodów.  Wszyscy informatorzy są przekonani, że fotografowali właśnie Bajaratt.

— Ale dokąd ona zmierza? Odległość z Basse-Terre do Anegady, jeżeli istotnie jest to Anegada, wynosi ponad dwieście kilometrów.  A przy tym te szalejące sztormy... I dlaczego właśnie cieśnina Anegada?

— Ponieważ slup spostrzeżono niedaleko wybrzeża Marigot.  Nie mógł dobić do brzegu z powodu raf, a niewielki port został zrównany z ziemią.

— Kto go dostrzegł?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin