Krechowiecki Adam
Wincz z Szamotuł, z Nałęczów rodu, wojewoda poznański, mszcząc się na królu Władysławie, którego Łoktkiem zwano, za odebranie mu wielkopolskiego wielkorządztwa, potęgę krzyżacką na kraj sprowadził.
Polały się krwi potoki, kraj cały okrył się żałobą; gdzie był kamień, tam pozostał gruz; gdzie drzewo było, tam zgliszcza .i popiół; gdzie przedtem kwitło życie, wesele, dostatek, tam jeno groby, nędza i rozpacz...
W ostatniej chwili, gdy już zupełna zagłada zdawała się być blizką, Wincz, skruchą tknięty, Krzyżaków odstąpił, i za jego pomocą, król zniszczył najezdniczą-potęgę w morderczej pod Płow- cami batalii. Wiktoryą tę wszakże okupiono Szary wilk,świeżemi potokami krwi i nowem tysiąca rodzin sieroctwem.
A była to batalia, w któr,ej po jednej stronic walczyła nieubłagana nieuawiść i zniszczenia żądzą, z drugiej zaś stanęła do boju ostateczna rozpacz całego narodu. Obie strony wszystkie wytężyły siły. Krzyżak wiedział, że na tern bojo- wisku rozstrzygnie się sprawa jego potęgi, a król Łoktek również wiedział, że pod Płowcami o istnienie narodu idzie, o jego byt i przyszłość.
I rozpacz okazała się silniejszą od nienawiści. Potęga krzyżacka uległa pod ciosami broniącego się narodu. Lecz naród ten, wycieńczony, nie odczuł rozkoszy tryumfu.
Spokój nastał — lecz podobny do pokoju śmierci. Wśród zgliszcz i ruin widziano teraz jakby opętanych postacie, co głosem nieludzkim wzywały pomsty na zdrajcę. Byli to tacy, którzy w owycli zamieszkach krwawych potracili rodziny i mienie, gubiąc zarazem pamięć i zmysły. Śmieli się dziecinnym śmiechem, lub płakali bez jęku, a ginęli bezradnie — z głodu. Inni, wychudli jak szkielety, w łachmanach, ranami okryci, przebiegali z miejsca na miejsce. Widziano niewiasty oszalałe, uciekające bez celu i w bezładnych opowiadające słowach, jako im mężów i dzieci pomordowano.
A zdarzało się także — i to naj okropniej szem było wśród tych okropności,— zdarzało się, jako tacy nędzarze rzucali się jedni na drugich i zabijali wzajem za kawałek clileba, za szmat odzieży, za najlichsze schronisko. I co jeszcze oręż krzyżacki pozostawił nietkniętem, to owa dzika ćma wygłodzonych a napoły oszalałych ludzi, niszczyła do szczętu. Żądza pustoszenia, krwiożercza chciwość opanowała umysły. Z potoków krwi przelanej, których ziemia wypić nie mogła, ani rzeki pochłonąć, szły wyziewy okropne, co odurzały umysły i zamykały serca... Życie ludzkie wśród tego zamętu straciło wszelką wartość.
Na domiar, klęski szły jedna za drugą. To straszliwa posucha, która niszczyła plony i rzeki wypijała do dna, to morowe powietrze — “śmierć czarna,“ to śniegi — spadające nawałą w maju na łany zbożowe, to wichry i burze, co dęby odwieczne wyrywały z korzeniem. Sama przyroda zdawała się szaleć razem z ludźmi, którzy nie wiedząc co czynić i kędy się schronić przed prawicą bożą, to czołgali się po ziemi na kolanach, z wy- ciągniętemi ku niebu ramiony, wzywając litości, to gromadzili się w kupy zbrojne, i dzikim porwani szałem, roznosili przerażenie, mord i pożogę. W jednych i tych samych uściech łączyła się rzewna modlitwa z szyderczem bluźnierstwem; w je- dnem i tem samem sercu uniesienie pobożne żyło z krwiożerczą chciwością; a ten, co zrana w świątyni Pańskiej modlił się z jękiem, w nocy nurzał się we krwi i stawał się bezlitosnym łupieżcą.
Tworzyć się tśż poczynały wielkie rozbójnicze gromady. Na ich czele stawali często znani
i*
rycerze, częściej obcy przybysze, którzy zdobywszy co się jeszcze w kraju zniszczonym zdobyć dało, uchodzili na Pomorze i do krajów niemieckich.
Główny zaś sprawca tych wszystkich nieszczęść, Wincz Nałęcz z Szamotuł, siedział u boku królewskiego w Krakowie, cale bezpieczny. Po owej szczęśliwej pod Płowcami batalii, przebaczył mu król, a nawet niektóre dostojeństwa przywrócił. Do Wielkopolski jednak, gdzie dawniej nieograniczonym niemal był panem, wojewoda zrazu powracać nie śmiał. Wielkie tam nienawiści gromadziły się przeciw niemu; dawniejsi zazdrośnicy podnieśli głowy, a zniszczeni najazdem krzyżackim ziemianie, imię zdrajcy przeklinali głośno. Wincz czuł, że mu tam teraz, ani głosu zabierać, ani rządzić podawnemu nie dadzą, że nawet życia pewnym być nie mógł, gdyby zuchwale powrócił.
Ród jego, Nałęcze, byli tam wprawdzie potężni, ale teraz przycichnąć musieli. Od wieków znani oni byli z niesforności i skłonności do buntów. Już książę Przemysław I-szy walczyć z nimi musiał, a syn jego król Przemysław II-gi, zaledwie dzielnością swą koronę Chrobrego na skronie włożyć zdołał, padł pod królobójczym ciosem z ich ręki. Połączyli się byli wówczas Nałęcze z niemniej możnym Zarembów rodem, a dając folgę nienawiści do Przemysława, nie wahali się nawet służyć za narzędzie brandeburskim mar
grabiom. Za zdradę tę i królobójstwo, które długoletnich zamieszek stało się było powodem, odjęto im różne zaszczyty i godności. Nie mieli prawa wdziewać sukien szkarłatnych, ani w pierwszych szeregach rycerstwa stawać do boju, niektóre zaś posiadłości ich, jak gród Czarnków, na skarb królewski zabrano.
Po latach zapominać już poczęto o hańbiącej karze i Nałęcze znów dźwigać się poczęli, gdy oto w Winczu, który dostojeństwem swem i znaczeniem dawną świetność rodowi swemu przywrócił,— zawrzała buntownicza krew, a zdrada jego dawne Nałęczów przypomniała zbrodnie.
Uzyskawszy wszakże przebaczenie królewskie, Wincz myślał jeno o tem, jakby do utraconej potęgi i władzy przyjść zdołał. Siedział w Krakowie, a jako zwierz w klatce zamknięty, tak udręczony był w sumieniu i niepokoju pełen. Bolała go też mocno nieobecność małżonki, którą w Szamotułach zostawił, a którą miłował wielce, piękną bowiem była i dobrą nad wyraz. Uniesiony pychą i gniewem, wyrwał się był z jej objęć, nie bacząc na prośby i zaklęcia, nie bacząc na stan jej, jako matką zostać miała, i ujechał do Marienbnr- ga, do mistrza krzyżackiego Ludera, brunszwic- kiego książęcia, iżby hufce jego rozpasane na pomstę przeciw królowi sprowadzić. Od tej pory nie widział jej cale, a niepewne jeno odbierał wieści. Wiedział, iż żyje i że wkrótce po jego wyjeździe przyszło na świat w Szamotułach dzie
cię jego, córka, którą od imienia matki Martą nazwano.
Ale on o tem dziecku nie myślał. Przed oczyma jego duszy stała wciąż postać małżonki, smutnej, rozpłakanej, z załamanemi w rozpaczy rękoma. Taką ją widział po raz ostatni, a tak był wściekły, iż błagającą nieludzko odtrącił, że na kolana, jęcząc głucho, upadła. Jęk ten budził go teraz ze snu i Wincz zrywał się z pościeli.
— Marto! Marto! — krzyczał w przestrachu.
I gońców słał ciągle do Wielkopolski z rozkazaniem, iżby małżonka jego do Krakowa przybywała, nie zwłócząc. Gońce ci wszakże częstokroć nie wracali, a jeśli który powrócił, to mu przynosił nieucieszne wieści, jako małżonka jego bardzo chora i nieszczęśliwa, schroniła się z Szamotuł do Poznania, a ruszyć się ztamtąd nie może, bo drogi niepewne, rozbójnictwo rozszerzyło się wielce. A jakoż chorej kobiecie z niemowlęciem jechać w taki czas? Opowiadano mu dalej, jako służba i dworzanie wszyscy opuścili małżonkę znienawidzonego zdrajcy.
Na wieść tę wielka, wyniosła postać Wincza wstrząsnęła się, jakby ją mróz przeniknął. Ogni- stemi oczyma spojrzał z podełba, pięści zacisnął, a niewyraźnem mruczeniem groził tym, którzy na niewinnej niewieście szukali pomsty.
— Psie syny! — szepnął przez zęby.
Był to naówc^as mąż w sile wieku. Postać rycerska, dzielna; odwaga patrzyła mu z oczu, zu
chwalstwo przebijało się w rysach dużych, wyrazistych. G-łos miał donośny, do rozkazywania nawykły, a ruchy takie, jakby nie przypuszczał, iżby mu kto w drodze stanąć śmiał.
Postać ta nie uginała się jeszcze pod brzemieniem trosk, ale się chwiała jak dąb podcięty, gdy gońce owi opowiadać mu poczęli o strasz!iwem spustoszeniu wielkopolskiej ziemi, o zamęcie a sro- giem rozkiełznaniu obyczajów, jakie tam po wojennej zapanowało klęsce.
— Kamień na kamieniu nie ostał,--mówiono.— A jako w kraju, tak i w duszach ludzkich: złość zniszczyła wszystko. Słów niema, iżby to opowiedzieć; łez, aby opłakać; modlitwy, by wy błagać zmiłowanie. Na zatracenie srogie kraj ten wydany; oko boże zamknęło się nad nim a szatan zapanował wszechwładnie. Człek, który widział co się tam dzieje, nie odstraszy się chyba i piekła. Sroższym niżeli miecz krzyżacki, jest ten obłęd rozpaczy, który nie słyszy ani jęku niemowląt, ani niewiast prośby, ani starców przekleństwa. Rozbójnicze hordy przebiegają kraj cały i nie przebaczają nikomu, a niemasz ktoby stanął w o- bronie. Trupy walają się po drogach niepogrze- bane, powietrze zieje śmiercią, z dymem pożogi i oparem krwi idą złorzeczenia ku niebu, z którego spada albo grom, albo szarańczy nawała, albo deszcz rdzawy, który niszczy plony w polu, trawę pali, rzeki zakaża...
Wincz słuchał, milcząc, i jeno wargi mu się
trzęsły, twarz bladła, a kark dumny chylił się zwolna ku ziemi.
Ale pycha nadęte serce nie dopuszczało jeszcze skruchy. Nieraz zaciskała się już pięść, aby w pierś uderzyć z wyznaniem grzechu, który na duszy leżał kamieniem, lecz usta zamknięte kurczowo, milczały.
— Jam temu nie winieni — tłumaczył głos sarn olubstwa i pychy.— Za krzywdę wziąłem pomstę, a potem pod Płowcami wynagrodziłem wszystko... Król przebaczył... Bóg przebaczył... ludzie przebaczyć muszą.... Nie na mnie spada wiua za to, co się potem stało... za szaleństwa i zbrodnie innych...
Tak się uspokajał Wincz. Ale gdy noc nadeszła, i ciemność go zewsząd otoczyła, gdy sen na wezwanie nie przybywał, a gorączka palić poczęła i rozogniać zmysły, wówczas ogarniała go naprzód wielka tęsknota do Marty i niepokój o los jej nieszczęsny. Potem znikała z przed oczu jej postać, a ukazywał się kraj zniszczony wojną i pożogą, krwią zlany... Zdawał się mu on jednem olbrzymiem cielskiem, okrytem ranami, które dzikie ptactwo szarpało. To znów widział całe tłumy oszalałych ludzi, wijących się w męczarniach straszliwych, wydających nieludzkie głosy, rzucających się na siebie z wściekłością, bluźniących Bogu, znieważających świątynie, rozpasanych na wszelkie sprosności.
Zaciskał powieki, gorącemi dłońmi je przysłaniał, to znów wyciągając ramiona, odpychał krwawe widziadła — napróżno! Owszem coraz wyraźniej występowały; coraz dobitniej słyszał złorzeczenia głosy, które na jego duszę spadały żarem; coraz donośniej wołał głos sumienia:
— Tyś winien!... przeklęty!...
— Król przebaczył... — powtarzał Wincz szeptem, broniąc się.
— Król... tak! ale zali przebaczyły ci tysiące ofiar? Patrz!...
I znowu przed osłupiałem okiem Wincza rozsnuwał się obraz krwawy.
Z bojowiska wstawały trupy z poszarpanem ciałem, z wypływającerni wnętrznościami, z czaszkami roztrzaskanemi. Wstawały i szły ku uiemu, bryzgając na niego krwią z ran własnych; zasty- głemi oczyma patrzyły mu aż w głąb duszy. Wincz widział, jak z tych oczu zaczynały płynąć łzy, zrazu zwolna, potem coraz obficiej, aż z niemi całe wyciekały źrenice i zostawały jeno otwory w czaszkach, czarne, głębokie, wielkie. Z trupów zsuwało się poranione i zgniłe ciało, odpadało kawałami i zostawały jeno szkielety... cały tłum szkieletów, szeleszczących suchemi kośćmi, zgrzytających wyszczerzonemi zębami.
Przemocą oderwał Wincz wzrok swój od tego widoku i zwrócił się w przeciwną stronę; aliści tam ujrzał tłum inny, ludzi żywych, niemniej wszakże przerażających. Było to jakby odbicie
tego, co mu powiadał goniec z Wielkopolski przybyły. Ku owym szkieletom biegły gromady rozpaczą czy szaleństwem gnane, — mężczyźni, starcy, niewiasty i dzieci. Wszystko to wygłodniałe, wychudzone, z ogniem nienawiści w oku, z pianą na ustach, z okrzykiem przekleństwa.
Pomiędzy temi szkieletami a tłumem żywych stał Wincz. I widział, jak z każdą chwilą coraz się bardziej zbliżała ku niemu ta dzika nawała; pędziła bez pamięci wprost na niego. Za chwilę był już na ziemi pod nogami tego tłumu. Czuł na sobie, na ciele swem żywem, jak go tratowano, gruchocząc kości, miażdżąc czaszkę, dławiąc pierś i serce, a nie pozbawiając życia. Z początku przywalił go ciężar olbrzymi, potem czuł ból pękających kości, a potem ciało jego_ stało się jedną raną, rozdzieraną co chwila stopami wściekłego tłumu. Chciał skonać, a nie mógł. Tchu mu brakło, a oddychał: oczy mu wysadzono z czaszki, a*oczy te widziały wszystko; mózg mu rozdeptano, a on rozumiał “i każde złorzeczenie słyszał. Słyszał dzikie wycie żywych i szelest kości szkieletów.
Aż naraz wszystko się złączyło, zmąciło w jednym chaosie, wszystko zakryła łuna krwawa, wszystko zagłuszył gwałtowny szum, niby wzburzonych wód oceanu... Wincz ocknął się i zerwał z pościeli.
Był brzask. W niepewnem świetle zarania ujrzał Wincz baszty królewskiego zamku, otoczone mgłą przejrzystą.
Otrząsł się i wzdrygnął.
— Tam pójdę,— rzekł do siebie. — Król niecli mi da bezpieczeństwa list... Do Poznania jechać muszę,— na własne oczy widzieć chcę!
Zuchwałe to było postanowienie, ale Wincz się już przed niem nie cofnął. Zebrawszy poczet zbrojny i opatrzony królewskim rozkazem, wyjechał nazajutrz z Krakowa, chcąc się naocznie przekonać, zali było prawdą co mu mówiono o zniszczeniu i nędzy, zali zmory, które go prześladowały były odbiciem rzeczywistości.
Marta, małżonka Wincza, kiedy ją wszyscy starzy dworzanie a słudzy wierni, nie chcąc jeść chleba zdrajcy, opuścili, przeniosła się z Szamotuł do Poznania, w nadziei, iż tam pewniejsze znajdzie schronienie. Wojewoda posiadał tam dworzysko duże, kędy też Marta z niemowlęciem i kilku najemnymi sługami zamieszkała w osamotnieniu i tęsknocie wielkiej. Po srogich udręczeniach krzyżackiego najazdu, tu przebyła nową trwogę oblężenia czeskiego, które bezpośrednio Poznaniowi groziło. Wróg bowiem zaciekły polskiego plemienia, Jan, król czeski, dowiedziawszy się o klęsce krzyżackiej, zabolał nad nią wielce, jako sprzymierzeniec pokonanego Zakonu, a lękając się, iżby Polacy w wielką ztąd nic urośli potęgę, ściągnął swe siły i pod Poznań wyruszył, by miasto to oblężeniem ścisnąć. Na szczęś
cie jednak uląkł się zuchwalstwa swego, a dzielności Władysława króla, i od zamierzonego oblężenia odstąpiwszy, ze wstydem i stratą do Wrocławia się cofnął.
Nakazano tedy po wszystkich świątyniach nabożeństwa dziękczynne; ludność radowała się wielce, ochłonąwszy z trwogi; a do tak cudem niemal ocalonego Poznania zbiegać się poczęto ze zniszczonych najazdem krzyżackim okolic, w mieście u miłosiernych a zamożniejszych ludzi szukając pomocy. Nędza wprawdzie i tu była wielka, ale przynajmniej życie bezpieczniejsze, niż po po wsiach i gościńcach, gdzie grasowali rycerze zbójeccy.
Gdy jednak gromady owych nędzarzy, gotowych nieraz na wszystko, coraz tłumniej napływać poczęły, życie dla małżonki sprawcy tych nieszczęść stawało się z dniem każdym trudniej- szem. Dworzysko wojewody oblegały nieraz pijane tłuszcze, wyzywając a grożąc i szpetne miotając przekleństwa. Dniem i nocą nie było spoczynku; małżonce zdrajcy nikt obrony dać nie śmiał, a dochodziło nawet do tego, iż w mieście strawy sprzedać jej nie chciano, że musiała głód cierpieć.
— Podłe gniazdo zniszczyć potrzeba! — mówiono.
Aż dnia pewnego zjawił się we dworzysku stary Bartosz, dla wielkiej mocy ramienia Siłą zwauy, szlachcic ubogi, a od lat młodych *sługa wojewo-
dy. Opuścił on go w tym momencie, kiedy Wincz do Marienburga zbiegł, Bartosz natomiast do królewskiego obozu poszedł, iżby przeciw zdradzieckiemu panu swemu i krzyżackim hufcom mężnie walczyć. U boku dzielnego rycerza Przybysła- wa Napiwona z Borku całą tę krwawą przebył potrzebę, a po zwycięzkiśj pod Płowcami rozprawie, do Poznania wrócił; tu zaś zasłyszawszy
o niebezpieczeństwie, jakie małżonce Winczowej groziło, użalił się nad biedną niewiastą i postanowił obronę jej dać.
A gdy stanąwszy przed nią, podniósł na nię wzrok posępny, to nieulęknione serce starego rycerza zapłynęło łzami. Tyle w tej twarzy trupią bladością pokrytej, w tej postaci złamanej, schylonej ku ziemi, było bolu, tyle nieukojonej rozpaczy i troski.
Była to niewiasta rysów pięknych i postawy bardzo wspaniałej; lec...
izebel