Korda Piotr - Wadera.pdf

(623 KB) Pobierz
Korda Piotr - Wadera
PIOTR KORDA
WADERA
„KB”
„O świcie przestał sypać śnieg. Szeroką drogą przez gęsty sosnowy miodnik
nikt przede mną tego ranka nie szedł. Napisałem - nikt nie szedł - i rozumiemy
doskonale, że miałem na myśli człowieka. Ileż w tym zarozumiałości! Tak jakby i w
przyrodzie nic się poza człowiekiem nie liczyło...”
JAN EDWARD KUCHARSKI
PONAD WODĄ
Nad szerokim rozlewiskiem rzeki unosił się gęsty opar porannej mgły,
przesłaniając jesienny krajobraz. W powietrzu wyczuwało się swoistą woń, jaką
wydaje z siebie podmokły mech i wilgotne, opadłe z drzew liście. Szuwary pożółkły
już i utraciwszy znaczną część swych szablastych liści, na wpół zwiędłe, osuwały się
w głąb przybrzeżnego mokradła. Było cicho i bezwietrznie. Tylko od czasu do czasu
dawało się słyszeć stłumione plaśnięcie ciała ryby o ciemną teraz i nieprzejrzystą
powierzchnię wody. Pozorny bezruch trwał dłuższą już chwilę, kiedy z nagich
konarów starej topoli rozniósł się nagle terkotliwy i natrętny skrzek spłoszonej sroki.
Wkrótce przemknęła w górze jej połyskliwa sylwetka i spomiędzy przybrzeżnych
zarośli z chrapliwym krzykiem i łopotem zerwała się czapla.
I znów zapadła cisza. Nie trwała jednak długo. Przerwał ją miarowy,
powtarzający się chlupot wody, a tuż za pasem przybrzeżnych trzcin i sitowia,
zamajaczyła wielka kłoda. Sunęła leniwie i minąwszy cypel porosły leszczyną,
wychynęła wreszcie z zarośli i mglistego oparu. Po czarnej powierzchni wody płynął
zwykły, obłupany z kory, kilkumetrowy pień. Był wydrążony lub raczej wypalony
wewnątrz, stanowiąc w ten sposób coś na kształt koryta. W wydrążeniu pnia na
rozstawionych szeroko nogach stał rosły brodaty mężczyzna odziany w skóry.
Wpierając raz po raz w dno rozlewiska długą, mocną żerdź, odpychał powolnym
ruchem czółno, nadając mu zamierzony kierunek.
Po chwili kłoda uderzyła lekko o przybrzeżny korzeń, a sternik i pasażer w
 
jednej osobie, nie wypuszczając z dłoni żerdzi, wyszedł z czółna do wody sięgającej
tu zaledwie kolan. Zahaczywszy następnie sęk żerdzi o tępy dziób swej prymitywnej
łodzi, podciągnął ją i witką łozy przywiązał u nadbrzeżnych korzeni. Uporawszy się z
tym oparł żerdź o pobliskie drzewo, po czym sięgnął do wnętrza czółna i wydobył
cztery strzały zakończone kościanymi grotami. Obrócił w palcach każdą z osobna,
przejrzał je w skupieniu i ująwszy wszystkie razem w garść, wsunął za rzemień
opasujący biodra. Następnie wydostał lekko wygięte, gładko obrobione drzewce, u
którego wierzchołka zwisała sprężysta struna skręcona w luźną spiralę, i wyskoczył
na brzeg. Tu rozejrzał się poszukując jakby czegoś na ziemi. Wzrok jego zatrzymał
się na rozwidleniu korzeni pobliskiego dębu. Zatknąwszy pomiędzy korzenie ten
koniec drzewca, u którego przytwierdzona była struna, mężczyzna podał się ku
przodowi i napierając ciężarem całego ciała na jego wolny koniec wygiął je w łuk.
Nie zwalniając naporu
sięgnął po strunę, naciągnął ją ku sobie i zahaczył o niewielki sęk sterczący u
wolnego wierzchołka drzewca. Wreszcie zwolnił ostrożnie nacisk, wyprostował się”
odsapnął i obrócił łuk w dłoniach. Sprawdzając prężność i moc napiętej teraz cięciwy,
naciągnął ją silnie” przytrzymał chwilę i puścił. Struna jęknęła, mężczyzna
przysłuchiwał się temu dźwiękowi, następnie zarzucił łuk na ramię i ruszył w las.
Jego barczysta sylwetka skryła się po chwili w gęstwinie, a odgłosy łamanych
szerokimi stopami gałązek zupełnie ucichły..
Blade słońce nie wyszło jeszcze zza lasu, kiedy lekki powiew wiatru
rozdmuchał znad rozlewiska resztki mgły, ukazując zaskakującą w tym dzikim
krajobrazie budowlę. Zawieszona nad lustrem wody, połyskiwała wilgotną bielą
okorowanych świerkowych okrąglaków. Masywne pale zanurzone głęboko w
mulistym dnie stanowiły jednocześnie fundament, szkielet i obramowanie tego
nawodnego szałasu. Boki jego wypełnione były odartymi z kory bierwionami,
spomiędzy których tu i ówdzie sterczały kępki mchu torfowego. Bez wątpienia służył
on jako materiał uszczelniający. Dach szałasu tworzyły pochyło ustawione i jak rybie
łuski zachodzące na siebie płaty kory modrzewiowej, a niskie wejście, osłonięte
zwisającą skórą jelenia, było ledwie widoczne. Przed wejściem znajdował się
niewielki pomost wysłany suto zeschłą trawą i listowiem. W stercie liści, zagrzebany
w nich niemal do połowy, siedział chłopiec. Oparty plecami o ścianę szałasu, skręcał
w palcach wypłukane jelito borsuka. Czynności tej oddawał się w skupieniu i dopiero
donośny, wysoki głos” jaki rozległ się z nawodnego szałasu, kazał mu ją przerwać i
 
skryć się w jego wnętrzu. Jednocześnie dał się słyszeć płacz niemowlęcia, a w niskim
otworze wejściowym ukazała się pochylona postać kobiety. Zsunąwszy się zręcznie
po palu stanowiącym podporę budowli, kobieta znalazła się w uwiązanej tu
wydrążonej kłodzie, chybotliwej i zupełnie podobnej do czółna, jakie u brzegu
pozostawił poprzednio brodaty mężczyzna. Zwolniwszy swe czółno z uwięzi kobieta
ujęła w dłonie długą tyczkę; zręcznie nią manewrując nawróciła kłodę i odpłynęła ku
pobliskiemu brzegowi. Wkrótce czółno skryło się w zaroślach, a ponad nimi ukazała
się po chwili błękitna i zwiewna wstęga dymu. Zaraz też rozwiała się i w ślad za nią z
zarośli począł wysuwać się ku górze słup kłębiastego, brunatnego dymu, jaki w ogniu
dają wilgotne gałęzie.
Dlaczego tych czworo istot ludzkich porzuciło gromadę swych pobratymców i
przybyło w te właśnie strony, nie wiemy. Z pewnością jednak nie kaprys stał się
przyczyną ich osamotnienia. Świeże blizny widoczne na karku, ramieniu i czole
mężczyzny, a zwłaszcza okoliczności, w jakich powstały, rzuciłyby pewne światło na
przyczynę banicji owego stadła ludzkiego. Być może brzemienna w skutki waśń ze
współplemieńcami zmusiła ich do opuszczenia starego siedliska i rodzimej gromady
plemiennej... A może lawina skalna lub inny kataklizm przyrody zgładził ich
współrodaków i współmieszkańców?
Dość, że tych czworo ludzi, stanowiących naturalną rodzinę i pozostawionych
w walce z dziką przyrodą własnej tylko przemyślności, prowadziło tu czas jakiś
trudne i pełne niebezpieczeństw życie samotnych mieszkańców puszczy.
Kiedy z biegiem czasu mróz skuł lodem rozlewisko rzeki, chroniące dotąd
szałas przed najściem drapieżnych zwierząt, mieszkańcy nawodnej chaty opuścili
ją, pozostawiając jednak dowody zamierzanego powrotu. Ich czółna,
zabezpieczone przed rozsychaniem i gniciem żywicą sosnową i łojem zwierzęcym,
okryte płatami kory i obrócone dnem ku górze, leżały na brzegu, a wejście na pomost
prowadzący do szałasu, zastawione stertą potężnych konarów, stało się niewidoczne.
Siady stóp, jakie mieszkańcy szałasu pozostawili na przybrzeżnym śniegu,
skierowane były w stronę skalnego płaskowyżu rozciągającego się o dzień drogi na
zachód.
GŁÓD
Była zima. Powiedzielibyśmy, że działo się to w lutym. Późne słońce, w
połowie ukryte już za ścianą lasu, barwiło różowofioletowym światłem mgliste
 
powietrze. Wkrótce nastała szarość. Mróz tężał. Krople wody zwisające za dnia z
wierzchołków gałązek brzóz zastygły ścięte mrozem i poruszane teraz podmuchem
wiatru uderzały o siebie, wydając lekki chrzęst... Ucho zwiniętej w kłębek wilczycy
drgnęło i zwróciło - się w kierunku, skąd dochodził nowy dla niej odgłos. Po chwili
zwierzę uniosło ciężki łeb i poczęło węszyć, wciągając powietrze krótkimi haustami.
Czarny, połyskliwy nos odchylił się w prawo, potem w lewo, i uspokojony brakiem
niepokojących woni wsunął się ponownie w puszystość sierści, grzejąc brzuch
zwierzęcia ciepłym oddechem. Ruchliwe wilcze ucho legło ponownie na karku i
zwierzę znieruchomiało. Niewiele czasu minęło, gdy nagle Wadera poderwała ciało
na nogi. Obejrzawszy się na mgnienie oka, zjeżona i niespokojna pobiegła
nierównym truchtem w kierunku płytkiego jaru porosłego tarniną. Dotarłszy tam
przywarła brzuchem do śniegu i czołgając się skryła w kolczastym gąszczu
zwrócona pyskiem pod wiatr. I znów poruszyły się jej wilgotne nozdrza, ale tym
razem podmuch nie przyniósł już obcej i niepokojącej woni.
Zwierzę nasłuchiwało czas jakiś, po czym schyliwszy kark obwąchało
zmiażdżoną przednią prawą łapę. Na mrozie ból palców stawał się jeszcze bardziej
dokuczliwy. Wilczyca poczęła lizać je i ogrzewać własnym oddechem. Skupiając nad
tą czynnością całą uwagę nie dostrzegła, jak odrobina suchego śniegu osypała się z
pobliskiego głazu. Po chwili jednak ucho jej uchwyciło cichy szelest.
Znieruchomiała. Kątem oka dostrzegła w szczelinie pod głazem jakiś nieznaczny
ruch. Wadera obserwowała w napięciu pobliskie, ośnieżone poletko porosłe tu i
ówdzie źdźbłami zeschłej trawy. Naraz zmysły jej znów pochwyciły drganie kępki
trawy przesłaniającej szczelinę pod głazem. Minęła długa chwila, zanim ruch się
powtórzył. I oto ze szczeliny pod ośnieżonym kamieniem powoli wysunęły się
ruchliwe, szczeciniaste wąsy, głowa z błyszczącymi wielkimi oczami i wreszcie z
nory wychynęła krągła i zwarta sylwetka dzikiego królika.
Wadera wstrzymała na moment oddech. Była głodna. Głodna od kilku długich
dni. Okaleczona łapa nie pozwalała jej nadążyć za koczującą wilczą watahą.
Niedawno nabyte kalectwo udaremniało też każdą skuteczną pogoń za zdobyczą.
Teraz wystarczyłby jeden sus... Jeden długi i celny skok... Rozszerzone źrenice
wpatrywały się w ruchomy cel. Zaparte pazurami tylne łapy drgnęły w napięciu,
sprężyły się i nagłym pchnięciem mięśni wyrzuciły zwierzę ku przodowi.
Rudawobury cień oderwał się od krzewów tarniny, przeleciał kilka metrów w
powietrzu, opadł... zachwiał się i osunął w sypki, puszysty śnieg tracąc równowagę.
 
Lewa łapa zdrowa i silna, lecz osamotniona teraz w swym wysiłku, ugięła się
pod ciężarem opadającego w rozpędzie ciała. Szczęki Wadery zwarły się w próżni
wydając suche kłapnięcie. Królika już nie było. Pozostał tylko zapach jego turzycy i
ostry ból zranionej łapy. Pozostał także dojmujący głód.
Wilczyca poderwała się w mgnieniu oka. Stanęła nieruchoma oceniając
sytuację. Nie powróciła jednak pod krzak tarniny. Ból, chłód, a nade wszystko głód
udaremniały sen i odpoczynek... Obwąchawszy jeszcze króliczą norę Wadera
zawróciła i poczęła oddalać się kulawym truchtem. Czas jakiś biegła uparcie przed
siebie. Zmuszała ją do tego instynktowna potrzeba ruchu i działania, jaką często
odczuwa głodne drapieżne zwierzę. Odpoczynek i bezruch stawały się bowiem
powolną zagładą, a pozostawanie na czatach przy raz spłoszonej ofierze byłoby
daremne.
Wadera pobiegła wzdłuż koryta zamarzniętego strumienia leśnego, na
przemian węsząc i nasłuchując.
Szybko nastawał zmrok; szybko tężał mróz. Knieję ogarniała cisza i
gęstniejąca ciemność bezksiężycowej nocy. Od czasu do czasu dawało się tylko
słyszeć hukanie puchacza lub piskliwe tiiuit puszczyka. Raz z oddali rozległ się
rozpaczliwy krzyk-skarga napastowanego królika i znów zaległa cisza.
Było już całkiem ciemno, kiedy ucho Wadery pochwyciło niedaleki, ledwie
słyszalny odgłos wilczego gonu za zdobyczą. Zatrzymała się na chwilę ulegając może
urokowi znanych dobrze sytuacji, zwiastujących zawsze bliską sytość. Tym razem
jednak niczego nie zwiastowały wilczycy. Nasłuchiwała jeszcze czas jakiś. Kiedy
odgłosy pogoni umilkły, ruszyła w drogę nie porzucając jednak obranego kierunku.
Biegła nadal wzdłuż brzegu strumienia. Tam gdzie łączył się on z rzeką, utworzyło
się szerokie, pokryte lodem rozlewisko. Wadera okrążyła je szerokim łukiem,
unikając lodowego podłoża.
Wkrótce drogę wilczycy przeciął sznurkowaty trop lisa. Zwykle mijała jego
ślad obojętnie, teraz przystanęła i wietrząc pobiegła krętą drogą rudego. Kalectwo
wilczycy czyniło pogoń za lisem bezcelową, a jednak nie porzucała jego tropu. Był to
bowiem czas, kiedy lisy łączą się w pary i zajęte swymi weselnymi sprawami mogły
stać się łatwą zdobyczą. Być może tę właśnie szansę podsuwało Waderze jej
doświadczenie.
Biegła już dłuższy czas, gdy oto obok zapachu lisa zwietrzyła naraz inną woń,
obcą tu, a jednak jej znaną. Ostry ów zapach raz już tego dnia zmusił ją do ukrycia się
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin