Fearadach i Kathan [kuba'S work - fearadach].doc

(941 KB) Pobierz
Fearadach i Kathan

Fearadach i Kathan

autor: Anna Gątarek

 

ELFIA KLĄTWA 1-5

ŻYCIODAWCA 6-12

 

 

 

ELFIA KLĄTWA - CZĘŚĆ 1

 

- Wiem, wiem co myślisz - zamruczałem grobowym głosem - Jestem kretynem.

Miętówka parsknęła i potrząsnęła łbem. Dźwięczne podzwanianie mursztunka natychmiast pochłonęła gęsta mgła.

- Tak, racja - kontynuowałem monolog - Chciwym kretynem.

Klacz nie odpowiedziała bo przecież nie mogła, ale czułem wyrzut w każdym jej ruchu, każdym stąpnięciu. Szła sztywno na wyprostowanych nogach, po raz kolejny dając mi popróbować swego charakteru. Z roztargnieniem pociągnąłem ją za ucho i raz jeszcze podjąłem próbę przywołania czaru rozgrzewającego. Ale blokady magiczne nałożone na las nie znikły od czasu ostatniej próby. Miętówka sapnęła, czując wibrującą we mnie energię.

- Taa... racja. Nie słuchałem za uważnie po tym jak powiedzieli ile mają zamiar zapłacić - zamruczałem i odsunąłem moc zanim przywabi jakiegoś strażnika tego przeklętego lasu. O ile byli tu jacyś, bo ja naprawdę mało pamiętam z tego co do mnie mówiono.

Dziesięć tysięcy złotych dukatów! Starzy bogowie, za tą sumę będę mógł spokojnie żyć do końca moich dni. Albo kilka miesięcy, znając mój niesamowity talent do roztrwaniania fortun. Nic to. Ważne że będą, te moje kochane połyskujące pieniążki, skarbeńki najmilsze. I to tylko za jedną wizytę w jakimś nawiedzonym zamku. Tak przynajmniej myślałem do czasu, gdy nie wjechałem prosto w elfi las, uruchamiając wszelkie zaklęcia ostrzegające gospodarzy przed obcymi obdarzonymi. Żeby było weselej, natychmiast zablokowano mój talent i dołożono mgłę, gęstą jak melasa i zimną jak górski lodowiec. I to wszystko automatycznie, bez udziału żywego maga. Niesamowite! Ale zdecydowanie wolałbym nie czuć tego na mojej skórze.

Całe szczęście nie groziło mi, że się zgubię. Wprost odwrotnie, niezwykle gościnni gospodarze nakierowali mnie iluzjami na szeroki, wygodny trakt, a do tego co chwila natykałem się na przepięknie rzeźbione w żywym drewnie róże wiatrów, wskazujące w jakim kierunku podążam. Urocze.

Jakbym spotkał jakiegoś powyrywałbym mu te długie nóżki z dupy.

Miętówka parsknęła.

- Taa... wiem - mruknąłem z rezygnacją, trąc zmarznięte dłonie - Ale pomarzyć można.

A pewnie. I to właśnie robiłem zamiast słuchać, gdy wymieniono tą przepiękną sumkę. Teraz żałowałem, bo z całej tej gadaniny pamiętam tylko co mam zrobić i gdzie jest to przeklęte miejsce. Resztę przegapiłem. I tak dobrze, myślicie pewnie. A jakże. Tylko że to powiedziano mi przed tym, jak zapytałem o honorarium. Kretyn.

- Tak, Fearadachu Aydanie - powiedziałem głośno i z naciskiem - Jesteś chciwym kretynem. Czy cenisz coś równie mocno jak pieniądze?

Był jeszcze seks. I jedzenie. Ale ani tego ani tego nie dostaniesz bez ciężkich monet. Gdzieś na szarym końcu plasowała się magia i grube księgi, które najpierw kazano mi czytać, a potem lądowały mi na głowie, gdy doprowadzonym do ostateczności mistrzom puszczały nerwy. Oni nigdy nie umieli zrozumieć dlaczego zabawa energią magiczną przychodzi mi z taką łatwością i że nie potrzebuję do tego nudnych esejów półślepych magów i czarowników. Naturalny talent, tak to się nazywa. Ponoć uniosłem matkę w powietrze mając niepełny rok. Tak mi mówiono, ale nie wierzę w ani jedno słowo ludzi, którzy nie dawali mi jeść przez cztery dni by zachęcić mnie do nauki czytania.

Kolejna róża wiatrów. Popatrzcie tylko na to cacko. Powykręcany buk wskazywał wszystkimi konarami dokładnie na północ, wijąc się jak stado węży, wyginając się jak szczupły tancerz. Pewnie ani jeden odłamek kory nie ucierpiał podczas tego przekształcania. Cholerne ostrouchy i ich ekologia. No dobrze... nie jestem rasistą. Nie mam nic przeciwko elfom ani orkom, nawet podziwiam ich magię i sztukę. Ale zdecydowanie nie chcę mieć z nimi ani z ich wytworami do czynienia.

- Nudno - mruknąłem - Nudno i zimno.

Czekały mnie jeszcze dwa dni drogi. Z mapy wynikało, że las powinien się skończyć jeszcze dziś przed nastaniem nocy i tylko to powstrzymywało mnie przed głośnym złorzeczeniem i ostentacyjnym sięganiem po energię magiczną; nawet jeśli nie mogłem jej użyć, zmusiłbym gospodarzy do nieustannej czujności. Za lasem zaczynały się wzgórza i miałem cholerną nadzieję, że nie będą na nich czyhać na przykład szczególnie nie lubiący czarowników orkowie. Ale nie. Z tego co pamiętam zamek, choć zbudowany właśnie przez tą rasę, jest od dawna opuszczony i ciesząc się opinią nawiedzonego, nie często odwiedzany. Ponoć zawitało tam kilku egzorcystów oraz kapłanów, ale nie znaleźli nic prócz nietoperzego guana oraz ton gruzu. Co zrozumiałe, bo nieziemskie zjawiska widzieli jedynie okoliczni chłopi, a tym byle pierdnąć, aby się nie przeżegnali.

Dwa miesiące temu wszystko diametralnie się zmieniło. Zaczęli znikać ludzie. Najpierw oskarżono orków, ale dość szybko zmieniono zdanie, bo cholernie drażliwy chan J'ahccreh omal nie wywołał wojny, głosząc swym wojownikom kazania na temat ludzkiego rasizmu. Przeszło więc na elfy, bo ich las jest blisko, ale też nie wypaliło, jako że mając ludzi głęboko w dupie, wcale na te oskarżenia nie zwróciły uwagi. Takim to sposobem nasz wspaniały i pomysłowy jak zawsze kościół zrzucił winę na upiory. Chwyciło. Wampiry, strzygi i ghule zawsze są modne, a do tego ani się nie zbuntują, ani przeszyją zimnym i pogardliwym elfim wzrokiem. Tylko że ludzie nadal znikali, zupełnie bez śladu, a wzajemne oskarżanie w niczym nie pomagało. Nie pomogli także liczni najemnicy zatrudnieni przez arcybiskupa. Wrócił jeden jedynie, a i tylko po to by umrzeć u bram klasztoru, mamrocząc coś o płonących oczach i mrocznym, straszliwym zamku. Wtedy posłano po mnie.

Nie będę się chwalił, choć pewnie tak pomyślicie. Trudno tego nie robić, gdy wymieniam stopień wtajemniczenia, te moje wszystkie tytuły oraz wielkość potencjału magicznego. Dlatego powiem krótko. Jestem najlepszy. Najlepszy z ludzi oczywiście, choć trudno mówić tu o jakiś powiązaniach i podobieństwach między magią poszczególnych ras. Orkowie mają swych dzikich, opętanych energią krwi i wojny szamanów, elfy mają druidów oraz magów, ale ci ostatni w niczym nie przypominają naszych, ludzkich. Jestem czarownikiem, nie tykam się ani krwi ani natury. Moją siłą jest czysta energia, nie przetwarzana, nie przyzywana ofiarami, nie pętana łagodnością zieleni i życia. I tylko to, że tak trudno ją kontrolować, ludzie nie ustanowili swego panowania w naszym małym, przytulnym, choć zatłoczonym nieco światku. Gdybym mógł, wykopałbym sobie teraz wygodny tunel, albo przeleciał nad tym cholernym lasem. Ale nie mogę, bo prędzej mózg pójdzie mi uszami. Taka jest prawda. Najlepszy nie oznacza najpotężniejszego na świecie.

Wróćmy do rzeczy. Trzy dni temu stanąłem przed samym arcybiskupem i na samym początku niemal nie powyłamywałem sobie zębów od zgrzytania, tak ostentacyjnym bogactwem mnie przywitano. Sława mnie wyprzedzała. Mój rekord to roztrwonienie dwóch tysięcy dukatów przez dwa dni. I wierzcie mi... wcale nie wyrzucałem ich w błoto. Za to przed tydzień nosiłem okłady na tej najdelikatniejszej części ciała. Ktoś niezbyt przychylny mi zaproponował, że ustanowiłem tym inny rekord, szybkości skorzystania z pełnych zasobów zamtuza, ale okazało się, że orkowie są w tym znacznie lepsi i nie wypaliło. A szkoda.

Jeszcze raz; wróćmy do rzeczy. Jestem u arcybiskupa i próbuję oderwać wzrok od tego, co chyba specjalnie na okazję mych odwiedzin wyciągnięto ze skarbca i dokładnie wypucowano. Na samym stole znajduje się bogactwo, za które wykupiłbym wszystkie burdele w mieście i jeszcze starczyłoby na obicie srebrem ich ścian. Wewnętrznych i zewnętrznych. Trzymam w rękach pięknie zdobiony srebrny puchar, nie zapomnę go nigdy, a wtedy arcybiskup wymienia sumę, a mnie niebo spada na głowę. Zanim jednak to nastąpiło opisał mi całą sytuację. Niewesoła była.

Przez dwa miesiące zaginęło dwunastu chłopów, samych mężczyzn, oraz sześcioro wysłanych na rekonesans najemników. Nie znaleziono żadnych ciał, nawet najdrobniejszej ich części, co mogło wskazywać na orków, ale ci zawsze zostawiali na miejscu ubrania i broń ofiary, brzydząc się rzeczami wytworzonymi przez ludzi. Jedynym śladem były słowa najemnika, który umarł u drzwi klasztoru. Zamek. I to właśnie do niego zdążałem przez cholerny elfi las, bojąc się, że suma którą mi proponowano wcale nie była przesadzona, jak to początkowo sądziłem. Nie miałem pojęcia co zastanę na miejscu i czy coś w ogóle znajdę, ale po to właśnie tam jechałem by się przekonać. I pozbyć się tego, czymkolwiek by nie było. Miałem nadzieję, że natknę się jedynie na bandę szczególnie pomysłowych zbójców, ale słaba to była nadzieja. Nie w orkowym zamku i nie tak blisko elfów. Obie rasy tylko czyhają na ludzi, których mogłyby bezkarnie pozabijać.

Końca lasu nie było widać, a dzień, według moich obliczeń, zbliżał się ku końcowi. Mrok nie zapadał w tunelu z gęstej mgły, ale to mogła być jakaś sztuczka ostrouchej magii; całkiem możliwe, że moi gospodarze postanowili podrwić nieco ze swego ludzkiego gościa. Nie zdziwiłbym się. A może po prostu wszystko mi się popieprzyło, lecz w to raczej wątpiłem. Co jak co, ale mój szósty zmysł zawsze był niezawodny; tak jak zawsze wiedziałem gdzie się aktualnie znajduję, mogłem z doskonałą dokładnością określić czas. Ot, kolejny mały talencik. Mam ich dużo? Nie tylko wy tak uważacie. Wielu mam wrogów i nie każdemu chodzi jedynie o mą popularność u mężczyzn i kobiet. Zirytowany panującą wkoło ciszą, zły na elfy i mą bezsilność, zaśpiewałem na całe gardło jakąś szczególnie pikantną i marną przyśpiewkę, mając nadzieję że urazi ona subtelne ostre uszka. Po drugiej zwrotce, gdzieś w okolicach szczególnie durnego refrenu, usłyszałem jak las odpowiada mi echem; mgła się rozstępowała. Najpierw zaskoczyło mnie to, więc podejrzliwie sięgnąłem do rękojeści miecza wystającego mi znad ramienia. Ale zanim wyciągnąłem broń, dostrzegłem nieśmiały prześwit daleko przede mną. Miętówka zauważyła go w tej samej chwili co ja. Spragniona słońca, jak zawsze wzięła sprawy w swoje kopyta, o ile można tak powiedzieć. Z powolnego stępa przeszła w pełen galop, nie zwracając uwagi na me przekleństwa. Ale i mnie ciepło i blask zachodzącego słońca sprawiły ulgę i przyjemność; z lubością uniosłem twarz w stronę nieba i nabrałem tchu. Wilgotne zimno ulatywało z mego ciała i ubrania, przyprawiając o przyjemny dreszcz. Zatrzymałem klacz i odwróciłem się w siodle by pogrozić pięścią zdrowym, wypieszczonym drzewom.

Przede mną stały wzgórza poprzecinane szerokim traktem i wąskimi zabłoconymi ścieżkami; nigdzie za to nie widziałem żadnych band orków co, nie powiem, przyniosło mi znaczną ulgę. Obiecanego przewodnika wypatrzyłem dość szybko, w czerwonych szatach kapłańskich od razu rzucał się w oczy. Podjechałem bliżej, raczej nieśpiesznie by mu się dobrze przypatrzyć. Siedział w siodle siwego wałacha nastroszony jak wrona, pochylony mocno do przodu, mrużąc oczy jakby nie miał najlepszego wzroku. Zdumiała mnie jego odwaga albo głupota. Stał tu samotnie, niemal na pewno bez broni, czekając na obcego człowieka, za którego podać się mógł niemal każdy. Zaskoczenie było tym większe, że obcy był kapłanem, a oni z odwagi i samopoświęcenia nie słynęli. Odzyskałem już magię, toteż użyłem jej teraz, skanując szybko teren. No tak. Za moimi plecami czaiło się trzech. Czterech innych leżało w trawie nieopodal. Uśmiechnąłem się pod nosem, ale ukryłem to natychmiast.

- Fearadach Aydan, czarownik dziewiątego czarnego pióra, pan na Dehnet, Aydanie i Tyrenie, członek Stowarzyszenia, Mistrz Pióra, dowódca Czarnej Gwardii? - krzyknął już z daleka, głosem nawykłym do kazań i kłótni. Trzeba mu było przyznać, że nie zająknął się ani razu przy tych wszystkich tytułach. Nieźle. My obdarzeni i kapłani nie lubimy się nawzajem.

Podjechałem bliżej zanim odpowiedziałem. Chciałem aby ujrzał mnie z bliska, by nie musiał wysilać swych krótkowzrocznych ślepi. Drgnął, gdy wyprostowałem się na całą wysokość, ale ukrył szybko zaskoczenie. Nigdy nie mogłem zrozumieć dlaczego magów i czarowników uważa się za niskich, zarośniętych, półślepych człowieczków.

- To ja - powiedziałem powoli - Na mnie czekałeś.

- Skąd mam być niby pewien? - zdążył odzyskać rezon i napuszył się teraz jak indor przed samiczką.

- Żądasz dowodu? - wycedziłem, obniżając głos tak, że zabrzmiał niczym stłumiony ryk - Najpierw odwołaj tą siódemkę, co kryje się po krzakach. Niech staną przede mną i niech przekonam się, że są kościelni, a nie rabusie. Potem ci pokażę.

Zbladł lekko i widać, że pożałował pochopnych słów. Wykonał jakiś nieokreślony ruch ręką i zaraz zaroiło się wkoło od brązowo ubranych wojowników. Z szacunkiem wymieniłem uprzejme ukłony ze szczupłym kapitanem; kapłani mogli być godni pogardy, ale gwardię mieli świetnie wyszkoloną.

- Ja go znam - powiedział dowódca oddziału do naburmuszonego księdza - To swój - wbrew jego słowom pozostała szóstka nie spuszczała ze mnie czujnego wzroku. Najwięcej spojrzeń otrzymały miecz i ciężka czarna zbroja.

- Och nie - zamruczałem z satysfakcją - Naszego miłego kapłana nie przekonają przecież słowa, sam powiedział to przed momentem. Żądał wyraźnego dowodu i teraz go otrzyma. Trzymajcie konia.

To było jedyne ostrzeżenie jakie otrzymali, ale czujni wojownicy w mig pojęli o co chodzi. Tylko kapłan był zdumiony, gdy tuż za jego plecami ziemia wybuchła nagle zimnym granatowym ogniem, topiącym ją na czarne szkło, zmieniającym w płynny, żywy jak rtęć strumień. Upojony mocą, zirytowany niedawną przeprawą z elfimi blokadami, pofolgowałem sobie na całego. Z tyłu, wiele metrów dalej, zatrzeszczały od magicznego wiatru wymuskane drzewa, setki liści spadło na nas niczym śnieżyca. Kapłan darł się na całe gardło i dopiero po chwili zrozumiałem o co mu chodzi. Błagał bym skończył.

- Wystarczy - zajęczał, gdy moc ucichła zarówno wkoło niego jak i w moim ciele - Starczy. Wierzę ci.

Kapitan patrzył na mnie z lekkim uśmiechem i nieco większym szacunkiem. Jego ludzie pobledli wyraźnie, zaskoczeni siłą i potęgą pokazu. Miętówka obojętnie skubała trawę; tylko uszy położyła po sobie. Złośliwe babsko.

- Możesz nazywać mnie mistrzem Fearadach - zgodziłem się łaskawie - Cieszę się, że wyjaśniliśmy sobie to nieporozumienie. Z kim mam przyjemność?

Wytrzeszczył na mnie oczy jakbym powiedział coś szokującego. Ale kto zrozumie kapłanów.

- Jestem brat Greth - powiedział szybko, być może zaskoczony mym spokojem po podobnym widowisku - Wysłał mnie tutejszy biskup, mistrzu, mam nakaz zaprowadzić cię do klasztoru. W gościnę, na kilka dni.

Zmarszczyłem brwi i przechyliłem głowę. Zaproszenie zaskoczyło mnie, ale nie za bardzo. W końcu okolica była mało znaczna i piekielnie nudna, nie licząc może ostatnich wydarzeń, a odwiedziny tak ważnego gościa wielce podniosą prestiż jej pana. Rozważyłem szybko propozycję. Podróż miałem raczej przyjemną, nie licząc ostatniego incydentu z elfim lasem, który był jednak bardziej irytujący niż męczący. Zawsze wolałem to od siedzenia w ciasnych, ciemnych bibliotekach. Z drugiej strony ugoszczono by mnie pięknie, z całymi należnymi mi honorami. Dużo jedzenia, może jakieś dodatkowe honorarium, kilka dni w ciepłym łóżku; sam, znając podejście kościoła do homoseksualizmu. Nie wymagajmy jednak zbyt wiele.

- Jak daleko jest ten zamek, bracie Greth? - zapytałem, rozważając za i przeciw.

- Kilka godzin drogi, mistrzu - powiedział nieszczęśliwym tonem i jakby oklapł - Ale i tak nocą się tam nie dostaniemy.

- A klasztor?

- Jutro wieczorem powinniśmy być na miejscu - poweselał natychmiast, jakbym już się zgodził - Biskup powita mistrza z radością.

Nie wątpiłem w to i nagle postanowiłem zrobić staruszkowi przyjemność.

- Przyjmuję zaproszenie, bracie. Jednak - dodałem z naciskiem, bo jego twarz już rozjaśniała się w szerokim uśmiechu ulgi - dopiero po wykonaniu zadania. Nie mam zamiaru marnować trzech dni ani pozwolić na to, by wieść o mym przybyciu rozeszła się po całej okolicy.

Oklapł ponownie. Zastanowiłem się ile otrzymałby za szybkie przyprowadzenie mnie do klasztoru.

- Rozwaga godna podziwu - próbował przybrać dobrą minę do złej gry. A potem chwycił się ostatniego i, trzeba przyznać, piekielnie dobrego argumentu - Biskup chciałby podyskutować o dodatkowej zapłacie. W końcu chodzi o jego ziemię i jego wiernych.

Wysunąłem szczękę do przodu, by ukryć satysfakcję.

- Oczywiście, że mi zapłaci, bracie - powiedziałem łagodnie - I to dużo. W końcu to jego ziemie. I wierni - dodałem złośliwie i uśmiechnąłem się najwredniej jak umiałem.

Przenocowaliśmy wśród wzgórz, ukryci przed obserwatorami pod niewielką kępą drzew. Brat Greth milczał posępnie; pewnie wreszcie doszło do niego, że razem z biskupem rzucili sobie na karki nielichy ciężar. Za to z gwardzistami szybko znalazłem wspólny język. Traktowali mnie nie jak maga, ale dowódcę i sprawiło mi to nielichą przyjemność. Długo oglądali mój miecz, podziwiając wykonanie i wagę, wypytywali o pochodzenie zbroi, gładzili umięśnione nogi Miętówki. Poszedłem spać w całkiem dobrym humorze i obudziłem się wypoczęty, w przeciwieństwie do ponurego jak gradowa chmura kapłana. Dzień zapowiadał się ciepły, ale nie słoneczny, czyli idealny do mego zadania. Nie zdziwiłem się zbytnio gdy po dwóch godzinach drogi Greth zatrzymał wałacha i oświadczył, że dalej nie pojedzie. Biegnący obok koni gwardziści byli niespokojni jak dzikie koty na obcym terenie.

- Jedź prosto na wschód, mistrzu - instruował mnie kapłan - Za tamtym wzgórzem ujrzysz zamek. Otoczony fosą, ale most powinien być opuszczony - zająknął się, gdy uniosłem brwi - Przynajmniej tak mi mówiono.

- A klasztor? Gdzie leży?

Zaznaczył go na mej mapie i rozstaliśmy się, on z wyraźną ulgą ja z irytacją i lekkim rozbawieniem. Nie chciał nawet użyczyć mi choć jednego ze swych ludzi, argumentując, że tylko biskup mógłby wydać podobny rozkaz. Do zamku prowadził wygodny, choć pozarastany mocno trakt, skorzystałem więc z niego, pozwalając Miętówce się wyszaleć. Zirytowana powolnym tempem pieszych gwardzistów, klacz biegła teraz ciężko, potrząsając łbem z zadowoleniem. Pęd i ruch potężnych mięśni pod nogami i mnie przyniósł przyjemność. Uniosłem twarz ku zachmurzonemu niebu i przymknąłem powieki, radując się chwilą wolności. Zatrzymaliśmy się na szczycie wzgórza i po raz pierwszy spojrzałem na cel mej wędrówki. To była typowo orkowa cytadela, prosta, ale nie do zdobycia. Mury miała wysokie, mocne, nawet po tylu latach nie dotknięte niszczącym dotykiem rozkładu. Jedyna wieża sterczała zza nich niczym osobliwy fallus, grubsza u podstawy, z obłym dachem. Most rzeczywiście był opuszczony, co zaniepokoiło mnie bardziej niż dziwna cisza panująca wkoło. Nie podobała mi się ta atmosfera.

- Coś tu jest - powiedziałem do niewzruszonej jak zawsze Miętówki - I to wie, że przybywam.

Nie miałem pojęcia skąd wzięło się to osobliwe przekonanie, ale nie opuszczało mnie ono nawet na moment. Zjechaliśmy nieśpiesznym kłusem ze wzgórza, a potem zaczęliśmy wspinać się na to, na którym stał zamek. Otwarte usta bramy szczerzyły do mnie zęby podniesionej kraty. W niej, wspierając się ramieniem o otwarte wrota, stała wysoka, ludzka postać. Stłumiłem niepokój i chęć chwycenia za broń. Coś niepokoiło mnie w sylwetce obcego, ale byłem zbyt daleko, by przekonać się co. Sięgnąłem po magię i wysunąłem do przodu sondujące nitki, wycofałem je jednak natychmiast, gdy uderzyły w mocne osłony. Co ciekawe, nie otaczały one obcego a cały zamek.

Postać nie poruszała się, choć żywa była na pewno. Wypatrywałem coraz to nowych szczegółów, aż wreszcie dotarło do mnie na kogo patrzę. Kryjąc zaskoczenie i niepokój podjechałem pod sam most i tam zatrzymałem Miętówkę. Ork spoglądał na mnie beznamiętnie.

- Witaj - powiedziałem uprzejmie ludzką mową, gdyż orkowa mogła zedrzeć człowiecze gardło do krwi - Czy jesteś panem tego zamku?

Nikt kto jest przy zdrowych zmysłach nie drażni samca tej rasy. Patrzył na mnie tak samo obojętnie jak wcześniej, nie ruszywszy nawet palcem. W półmroku panującym w bramie trudno mi było dostrzec szczegóły jego postaci, ale chyba nie miał na sobie zbroi. Nie wydziałem również wielkich, wystających z ust dolnych kłów wojownika.

- Odejdź - powiedział nagle zdumiewająco wyraźnie. Akcent miał niemal idealny, tylko głos, niski i chrapliwy, udowadniał kim jest naprawdę - Nie wjeżdżaj do środka.

Uniosłem brwi, ale powstrzymałem uśmiech.

- To twój zamek? - powtórzyłem - Twoje terytorium?

Przekrzywił głowę i to był pierwszy ruch jaki wykonał od czasu, gdy go ujrzałem.

- Można tak powiedzieć - czy usłyszałem w jego głosie rozbawienie?

Sfrustrowany przejechałem dłonią po zmierzwionych włosach. W milczeniu czekał na mą odpowiedź.

- W okolicy znikają ludzie - powiedziałem ostro, przechodząc do rzeczy. Jeżeli rzeczywiście był to jego teren, to miał prawo go bronić, ale ja przybyłem tu w istotnej sprawie i nie miałem zamiaru dać się odprawić - Wszystko wskazuje na to miejsce. Masz z tym coś wspólnego?

Milczał długo. Jego oczy leciutko lśniły w półmroku żółtym blaskiem.

- Wysłali cię? - zapytał nagle, gdy już przestałem mieć nadzieję, że się odezwie - Tak jak tamtych?

Wiedziałem od razu o kogo mu chodzi.

- Zabiłeś ich? - zapytałem ostro - To ty?

Nie odpowiedział, za to ruszył się z miejsca. Sięgnąłem do rękojeści, ale on jedynie wyszedł z mroku i stanął naprzeciw mnie, na drugim końcu mostu. Zamrugałem. Rzeczywiście nie miał na sobie zbroi; właściwie to nie miał na sobie niczego. Nagi jak go natura stworzyła, stał ze swobodnie złożonymi ramionami, lekko chwiejąc się na piętach. Spoglądał na mnie zmrużonymi oczyma, ale gęste włosy na jego barkach i podbrzuszu pozostawały nie zjeżone; leżały gładko, lśniące i wyszczotkowane, nie uniesione na znak agresji. Nie był wojownikiem. Spotykałem się z nimi tyle razy, że mogłem być tego pewien. Nie miał wielkich dolnych kłów ani rytualnych tatuaży na ciele, ale i tak robił wrażenie. Byłem wysoki, przerastałem wielu mężczyzn, ale on był wyższy ode mnie o całą głowę. Barki miał szerokie, silnie umięśnione, brzuch płaski jak deska, nogi proste i długie niemal jak u elfa. Obejrzałem również jego genitalia korzystając z okazji. Nie powiem, że nie poczułem lekkiej zawiści. Imponujące wrażenie sprawiała krótka sierść porastająca całe jego ciało. U wojowników była zmierzwiona, poplamiona, i co tu mówić, cuchnąca. On sam był czysty aż do połysku, jasnobrązowe włoski układały się idealnie równo, świadcząc o zdrowiu i wysokim pochodzeniu. Nawet na jego twarz miło było patrzeć. Z trudem tylko przypominała ludzką, z tymi szerokimi nozdrzami i wystającym krótkim pyskiem o szerokich ustach bez warg. Jednak kości policzkowe miał wysoko wysklepione, oczy lekko skośne i to stwarzało iluzję przystojności. Przy tym był szczupły a nie krępy jak znani mi wojownicy.

Powiedziałem wcześniej, że był nagi, nie była to jednak całkowicie prawda. Wokół prawej ręki, od nadgarstka, wiła się połyskująca srebrem wąska wstążka, owijała się skośnie przez pierś i raz przez szyję. Nie wyglądało to na ozdobę, przynajmniej nie orkową.

Przeczekał w milczeniu me oględziny, sam nie odwdzięczając się tym samym. Spoglądał na mnie niemal obojętnie, ze spokojem świadczącym o pewności siebie. Nie miał broni i to zastanowiło mnie najbardziej.

- Zabiłeś ludzkich wojowników? - powtórzyłem pytanie, ostentacyjnie chwytając po miecz. Znów nie odpowiedział. Patrzył na mnie przez chwilę a potem odwrócił się i zniknął w bramie. Z oburzenia odebrało mi mowę.

Nie ruszyłem za nim, choć porządnie mnie zirytował. Coś za bardzo mi się to wszystko nie podobało, by rzucać się na ślepo w nieznane terytorium. Obcy ork nie był wojownikiem, ale był zbyt pewien siebie jak na zwykłego mieszczanina. Przyszło mi do głowy, że być może po raz pierwszy w życiu rozmawiałem z szamanem, ale szybko odsunąłem tę myśl. Nie tak ich sobie wyobrażałem. Choć musiałem przyznać, że gość był nieco ekscentryczny; dokładnie jak każdy obdarzony. Zawahałem się przed wjazdem na most. Nadal wyczuwałem dziwną osłonę wokół zamku i nie mogłem zrozumieć sensu jej stworzenia. Zabierała zbyt wiele energii jak na zwykłą ochronę przed magicznym sondowaniem, a za mało jak na fizyczną barierę. Zsunąłem się z siodła i wyłuskałem z ziemi kilka większych kamieni, a następnie cisnąłem jeden w stronę bramy. Chwilę potem leżałem na ziemi, kryjąc głowę przed szalejącym nade mną piekłem.

To było silne zaklęcie, żadna tam partanina. Osłona była leciutka i cienka, otaczała kopułą cały zamek wraz z bliższą mu połową fosy, wbijała się na wiele metrów ziemię. Zupełnie niewidzialna i niewyczuwalna dla nieobdarzonych, była śmiertelną pułapką, doskonalszą ochroną niż wysokie mury. Jednak była tylko zaklęciem i dała się rozproszyć bez większych trudności, zwłaszcza, że kipiałem przecież wielkim i słusznym gniewem. Odnalazłem Miętówkę, wskoczyłem na siodło i raz jeszcze przesondowałem magicznie zamek. Nic teraz nie osłaniało przede mną opuszczonej budowli. Opuszczonej na pewno, bo nie wyczuwałem nikogo innego prócz enigmatycznego orkowego gospodarza. Nie było też już żadnych zaklęć i barier. Przynajmniej myślałem tak do czasu, gdy jedna z nici nie musnęła srebrnej wstążki opasującej obcego. Szarpnąłem głową jak spłoszony koń i natychmiast wycofałem magię; potężna energia promieniowała od tej rzeczy, płynęła przez nią jak rzeka, pulsowała niczym materia słoneczna. Nie miałem najmniejszego pojęcia, co to oznacza i co to może być.

Gdy wyjechałem przez bramę na niewielki dziedziniec czekał na mnie, już nie tak spokojny jak wcześniej. Twarz miał stężałą od złości, szopę włosów zjeżoną jak szczota, kilkucentymetrowe pazury wysunięte. Oczy błyszczały mu złotym ogniem, zęby lśniącą bielą. Pomrukiwał z głębi piersi jak olbrzymi drapieżny kot.

- Miałem prawo i wiesz o tym - powiedziałem spokojnie, ściskając w dłoni rękojeść miecza - Mam dowody, że zabijałeś ludzi, a to daje mi wolną rękę.

Uśmiechnął się i to zmroziło mi krew bardziej niż gdyby zaryczał i rzucił się na mnie. To był paskudny grymas i nie oznaczał niczego dobrego. Poza tym świadczył o tym, że doskonale panował nad emocjami, a logicznie myślący podczas walki ork byłby cholernie trudnym przeciwnikiem.

- Ja nie mam nic przeciwko odwiedzinom, człowieku - powiedział cicho, a futro nieco mu opadło - Tylko że mam tu niewiele do powiedzenia. Ostrzegałem cię przecież.

Nie rozumiałem go. Wyraźnie wyczułem, że nie ma tu nikogo prócz niego. Żadnych żywych, ożywionych czy magicznych istot. Nic prócz niego tu nie oddychało, nie poruszało się, nie promieniowało ciepłem czy energią. Nawet po nietoperzach nie było najmniejszego śladu, może prócz starych gówien. Uznałem więc, że po prostu oszalał, co wcale nie było pocieszającą myślą.

- O kim mówisz? - zapytałem najłagodniej jak mogłem, ale zapomniałem o tym natychmiast, bo wstążka zalśniła nagle silnym srebrnym blaskiem i poruszyła się jak żywa.

Krzyknął. Zaryczał właściwie, wyginając plecy w łuk i odrzucając głowę do tyłu. Miętówka parsknęła i wycofała się kilka kroków, udawadniając tym, że była znacznie mądrzejsza ode mnie. Siłowałem się z nią przez moment, tracąc z widoku orka i wijącego się na nim srebrnego węża, a wtedy zaatakował. Skoczył jak kot, szybko i wysoko, i zepchnął mnie z siodła, powalając na ziemię. Stęknąłem pod jego ciężarem i wypuściłem miecz, a on jednym szarpnięciem zerwał rzemienie mej zbroi i wyłuskał mnie jak z konserwy. Byłem zdumiony jego siłą, oszołomiony szybkością, oślepiony blaskiem wężowej wstęgi. Oczy miał wielkie i lśniące żółtym szaleństwem, nitki śliny wypływały mu z ust. Zanim się spostrzegłem przygwoździł mnie do ziemi i zerwał ubranie. A potem wszedł we mnie.

Zawyłem z bólu, bo mimo doświadczenia nigdy nie miałem w sobie czegoś takiego. Był wielki, nieludzki; ostre włosie drażniło mnie od środka, niemile łaskotało. Cierpienie odsunęło ode mnie magię, przez moment długi jak wieczność nie byłem w stanie jej dosięgnąć. Zaczął się poruszać, mocno i brutalnie, szarpał pazurami moje przedramiona, a potem wgryzł się głęboko w bark. Zachłysnąłem się bólem, zadudniłem piętami o bruk, wygiąłem w łuk bezsilnie walcząc z jego siłą. A potem magia powróciła i chwyciłem ją jak koło ratunkowe, otuliłem się nią i wysłałem prosto w twarz przeciwnika.

Puścił mój bark, niemal nie wyszarpując kawału ciała i zaryczał wysokim głosem, wyginając plecy w tył aż zatrzeszczały kręgi. Jednocześnie poczułem jak gorąco wlewa się we mnie, gdy wytrysnął mimowolnie pod wpływem szoku i cierpienia. Uderzyłem magią raz jeszcze, odrzuciłem na mur, przygwoździłem do kamieni. Energia bijąca od wężowej wstęgi wyskoczyła mi na spotkanie więc stłumiłem ją, wkładając w to naprawdę wiele wysiłku. A gdy blask tej rzeczy przygasł, ork nagle przestał się wyrywać i zawisł na mym zaklęciu jak kukiełka której odcięto sznurki.

W jednej chwili nastała cisza, przerywana tylko naszymi chrapliwymi oddechami. Patrzyliśmy na siebie z odległości kilku metrów, on nieco nieprzytomnie, ja z oszołomieniem i bez zrozumienia. Czułem krew między udami i wypływającą z paskudnego ugryzienia na barku. Serce waliło mi jak oszalałe. Wstałem i zbliżyłem się do niego. Zakręciło mi się w głowie, ale utrzymałem się na nogach, choć wymagało to ode mnie nie mało wysiłku. Patrzył na mnie w milczeniu, wyrównując oddech. W jego oczach nie było strachu, jedynie spokój i czujność.

Z bliska wstęga okazała się magicznym tatuażem. Szeroki na grubość kciuka motyw z dębowych liści splątanych z ostrokrzewem tworzył wypukły wzór na przyprószonej srebrem, wygolonej skórze. Przejechałem po nim placem i syknąłem z bólu, gdy maleńkie wyładowanie osmaliło mój paznokieć. Coś zaswędziało mnie w pachwinie, podrapałem się więc z rosnącą irytacją, czując pod palcami wilgoć. Nie byłem głupi, zacząłem domyślać się, co widzę i czego byłem świadkiem.

- To elfia robota? - zapytałem ostro i podrapałem się znowu - Ich magia i zaklęcie?

- Klątwa - odpowiedział ze zdumiewającym spokojem, jak na sytuację, w której się znalazł - Driudzka.

Zaczynałem rozumieć coraz więcej. Jednocześnie zastanowiłem się mimochodem, czy przypadkiem nie miał pcheł, bo swędzenie stawało się coraz bardzie denerwujące.

- Co to było, ten gwałt, co? - zapytałem z głęboką ironią, kryjąc fakt, że odchodząca fala andrealiny przyprawiała o dreszcze zarówno moje ciało jak i głos - Nie pomyliły ci się przepadkiem rasy i płcie?

Milczał, choć potężne szczęki poruszyły mu się nieznacznie.

- Nie powiesz chyba, że druidzi zmuszają cię do czegoś takiego. To nie w stylu elfów - kontynuowałem coraz słabszym głosem, jednocześnie drapiąc się po pośladku bo i tam mnie zaswędziało.

- Nie sądzę - odpowiedział - Mam wrażenie, że to sama klątwa. Wydaje się zdumiewająco autonomiczna. Ewoluuje.

Uniosłem brwi, nie kryjąc zaskoczenia i ironii.

- Takie słowa na ustach orka - mruknąłem - I podobna wiedza. Co daje ci tę pewność?

Właściwie to nie musiałem pytać. Już się domyśliłem. On tylko potwierdził, że miałem rację.

- Jestem szamanem. Obdarzonym - odrzekł, patrząc mi spokojnie w oczy - Wypuść mnie, czarowniku. Nie będę już sprawiał kłopotów.

Roześmiałem się gorzko, powstrzymując od drapania. Złożyłem ramiona na piersi, starając się wyglądać na rozluźnionego.

- Co ty powiesz?

- Ja sam nie mam powodu cię atakować - mówił cierpliwie, wyraźnie wymawiając słowa - A klątwa już dokonała, co miała dokonać.

Uniosłem brwi, nie ukrywając, że nie mam pojęcia o co mu chodzi. Uśmiechnął się gorzko.

- Patrz, gdzie się drapiesz - nakierował mnie spokojnie.

Spojrzałem. I krzyknąłem próbując zetrzeć ze skóry to srebrne świństwo, owijające się wokół mego biodra, wsuwające się pod pachwinę. Przez moment miotałem się jak szalony po dziedzińcu, mimo iż z góry wiedziałem że nie uda mi się tego pozbyć bez udziału magii. Chwyciłem po nią, uwalniając przy tym orka, ale odbiła się od tatuażu bezsilnie, sycząc jak zraniony wąż. Szaman stał spokojnie przy murze i obserwował mnie bez uśmiechu.

- Próbowałem. Nic nie zadziała - powiedział, gdy raz jeszcze podjąłem beznadziejną próbę z magią - Nawet czysta energia nie daje rezultatu. Choć i tak zaszedłeś dalej ode mnie, bo udało ci się to stłumić.

Spojrzałem na niego, nie kryjąc już paniki. Odpowiedział spokojnym, dającym otuchę spojrzeniem.

- Powinieneś się opatrzyć - powiedział tak łagodnie, że poczułem się urażony - Mocno krwawisz, a rany od ugryzień nie goją się najlepiej.

- Co ty powiesz? - burknąłem, odzyskując rezon, a potem rozejrzałem się za Miętówką. Łypała na mnie nieufnie z odległego kąta dziedzińca.

- Mądry konik - pochwaliłem ją, bo przecież mogła uciec przez otwartą bramę. Zbliżyłem się do niej nie wykonując gwałtownych ruchów, przez chwilę zaniepokojony, czy nie wyczuwa klątwy. Ale nie. Dała się dotknąć, a gdy dmuchnąłem jej w nozdrza, odwdzięczyła się tym samym. Zapach krwi nie niepokoił jej, znała go równie dobrze co ja.

Wyciągnąłem z juków torbę z opatrunkami, a wtedy szaman zdecydowanie wyjął mi ją z rąk. Przez moment patrzyliśmy na siebie bez mrugnięcia, ja z napiętymi mięśniami, on ze zjeżoną sierścią. Potem kiwnąłem głową.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin