Karen Kingsbury - Wschód słońca 04 - Zachód słońca.doc

(1468 KB) Pobierz
Karen Kingsbury

Karen Kingsbury

Zachód słońca

 

Rozdział 1

John Baxter okropnie bał się tego dnia, lecz kiedy usłyszał pukanie do drzwi, wiedział, że nie ma już odwrotu. Był ostatni wtorek stycznia, Boże Narodzenie dawno już minęło i miał dość czasu, aby przygotować się do uczynienia tego kroku. Decyzję podjął już przed kilkoma miesiącami, teraz musiał tylko w niej wytrwać.

- Idę... - zawołał, przechodząc z kuchni do drzwi wej­ściowych i otwierając je.

- Witaj, John - ukłonił się Verne Pick, jego znajomy z kościoła. Dzieci Verne'a były mocno związane z Chrześcijańskim Teatrem Młodzieżowym, a on sam miał opinię jednego z najlepszych pośredników w handlu nierucho­mościami w Bloomington. W jego spojrzeniu widać było, że miał świadomość, iż będzie to dla Johna trudny dzień. - Możemy zaczynać? - upewnił się Verne.

John starał się zebrać w sobie. - Tak - odparł po chwi­li, otwierając szerzej ciężkie drewniane drzwi i zapraszając mężczyznę do środka. - Usiądźmy przy stole w kuchni - za­proponował.

Już wcześniej zaparzył dzbanek kawy, więc teraz tylko nalał każdemu z nich po filiżance gorącego napoju. Poroz­mawiali chwilę, a po kilku minutach Verne wyjął ze swojej torby jakąś tekturową teczkę. - Najpierw musimy wypełnić typowy kwestionariusz - wyjaśnił.

John zamrugał i zamyślił się. Kiedy umarła Elizabeth, musiał załatwić formalności pogrzebowe. Teraz przypo­mniał sobie pewien szczegół: osoba, która pomagała mu wówczas w przygotowaniu pogrzebu, zadawała mu kolejne pytania tak delikatnie, jakby chciała przeprosić za każde z nich. Dokładnie tak samo zachowywał się Verne w tej chwili. Czekał cierpliwie, aż John będzie gotów na wypeł­nienie kwestionariusza.

John wskazał na dwa najbliższe krzesła. - Miejmy to już za sobą - powiedział.

- Dobrze - ucieszył się Verne, otworzył teczkę i wyjął dokument, kładąc go na wierzchu. Wziął głęboki oddech i przypomniał: - Chyba powinniśmy porozmawiać o poża­rze. Aż się prosi, żeby od tego zacząć.

- Jasne. Poczekaj chwilę - poprosił John, poszedł do są­siedniego pokoju i wziął z biurka jakąś tekturową teczkę. Potem przyniósł ją ze sobą i położył na stole przed swoim znajomym. - Garaż został całkowicie odnowiony, a prace remontowe są szczegółowo opisane. Wszystko znajdziesz w teczce.

- Świetnie - ucieszył się Verne, uniósł lekko podbródek i kilka razy głośno wciągnął nosem powietrze. - Czuć jesz­cze zapach dymu? - spytał.

- Ani trochę - odparł John.

- To naprawdę niezły dom - Verne uśmiechnął się jak­by trochę niepewnie. - Wydaje mi się, że do lata bez prob­lemu uda się go sprzedać.

- Tak - przyznał John, czując, jak w jego sercu poczu­cie dumy miesza się ze smutkiem. - To wspaniały dom. Świetnie się sprawdzał przez te wszystkie lata i przetrzymał nawet pożar.

Verne pochylił się nad dokumentami. - Pewne rubry­ki już wypełniłem sam, jednak musimy jeszcze wrócić do najbardziej podstawowych spraw - powiedział, podnosząc wzrok na Johna i trzymając pióro nad formularzem. - Licz­ba sypialni? - spytał.

John wyobraził sobie te pomieszczenia w taki sposób, jakby je widział przed dwudziestoma laty: on i Elizabeth w dużym pokoju w jednej części domu na pierwszym pię­trze, Brooke i Kari naprzeciwko siebie w południowej czę­ści, Luke w sąsiedniej sypialni po lewej stronie, a Ashley i Erin we wspólnym pokoju od strony północnej. Wrócił myślami do chwili obecnej. - Pięć - odparł i wypił łyk kawy. - Pięć sypialni.

Wypełnianie kwestionariusza zajęło trochę czasu, a każ­de kolejne pytanie wywoływało nowe skojarzenia i wspo­mnienia z przeszłości, i przy każdym z nich John nie mógł uwierzyć, że naprawdę sprzedaje ten dom. Kiedy uporali się ze wszystkimi pytaniami, Verne odetchnął szybko i przy­gryzł dolną wargę. - Teraz kolej na wycieczkę po domu. Muszę zmierzyć każde pomieszczenie, aby móc podać ofi­cjalną powierzchnię - oznajmił.

- Wycieczkę? - zdziwił się John, a gdy odruchowo spoj­rzał w stronę kuchenki, niemal zobaczył Elizabeth stojącą przy czajniku. - „John oprowadzi was po domu - zdawała się mówić do kogoś. - On jest taki dumny z tego domu. Chciałabym, żeby sam go wam pokazał".

- Jasne - uśmiechnął się John do znajomego. - Zacznij­my od salonu.

Szli kolejno od pokoju do pokoju, a Verne rozciągał ta­śmę mierniczą wzdłuż każdej ze ścian.

John milczał prawie przez cały czas, ponieważ zamiast znajomego wykonującego pomiary domu, który tak kochał, widział Elizabeth kołyszącą ich dzieci, uczącą się chodzić Ashley, Brooke biegającą za ptakiem ze złamanym skrzyd­łem i krzyczącą Kari, która myślała, że ten ptak może ją zaatakować. Słyszał także pianino, którego niezbyt czyste dźwięki wypełniały godzinami dom podczas tych lat, gdy ich dzieci uczyły się na nim grać. Widział jeszcze swoje wnuki gromadzące się wokół choinki na Boże Narodzenie.

Bo choć dawało się określić powierzchnię domu Johna Baxtera, nie sposób było zmierzyć tego, co widziały te ściany, oraz tych wszystkich wspomnień, które wiązały się z tym domem.

Skończyli mierzyć ostatni pokój i Verne zamknął tecz­kę. - To by było na tyle - powiedział. - Jeszcze tylko jedna sprawa i będę mógł wrócić do biura, żeby zająć się resztą  - wyjaśnił. Podszedł do drzwi wejściowych. - Muszę tylko coś przynieść z samochodu.

John odprowadził go do drzwi, a kiedy został sam, oparł się o futrynę. Przez chwilę poczuł się tak, jakby ciało mia­ło odmówić mu posłuszeństwa. Co on najlepszego robił, sprzedając ten dom? Czyż nie mogło go przejąć jedno z jego dzieci? W końcu przecież w pobliżu mieszkało ich aż sześ­cioro. Lecz John już przecież pytał o to każdego z nich.

Brooke i Peter lubili dom, w którym mieszkali, ponie­waż dobrze się w nim czuła Hayley, był dla niej wygodny i łatwo się w nim poruszała. - Mamy już mnóstwo wspo­mnień związanych z tym miejscem - wyjaśniła mu Brooke.

- Zresztą dom Baxterów byłby dla nas o wiele za duży.

Kari również miała już pewne wspomnienia ze swojego domu, które ją z nim wiązały. Poza tym to Ryan zaprojekto­wał dom z bali, w którym mieszkali, i oboje wprost przepa­dali za prostym, trochę surowym wyglądem tego budynku.

Ashley wydawała się mu początkowo pewnym kandyda­tem na zamieszkanie w tym domu. Tyle przecież razy mó­wiła mu, że bardzo chciałaby wychowywać swoich chłopców w miejscu, gdzie sama wzrastała. Lecz nie malowała na tyle dużo, aby ze sprzedaży swoich prac mogła regularnie czer­pać dochody, a spłata kredytu, jaki musieliby zaciągnąć na zakup domu, znacznie przewyższała możliwości finansowe Landona, zwłaszcza teraz przy dorastających chłopcach.

John rozważał nawet możliwość zatelefonowania do Dayne'a i poproszenia go o pożyczenie pieniędzy Ashley i Landonowi, co nie stanowiłoby dla niego najmniejszego problemu; może nawet mógłby rozłożyć spłatę na bardzo długi czas. Lecz Ashley prosiła go, aby tego nie robił. - Nie chcę, żeby Dayne myślał, że chcemy go wykorzystać i do­brać się do jego pieniędzy - wyjaśniła. John mógł się z nią sprzeczać, lecz racja leżała po jej stronie, bo faktycznie by­łoby to bardzo niezręczne.

Z kolei Luke i Reagan musieli mieszkać blisko India­napolis ze względu na pracę Luke'a, a do tego ich relacja wciąż była niepewna. Dobrze czuli się w znajdującym się w sąsiedztwie kościele, a John zachęcał ich, aby spróbowali poszukać pomocy psychologicznej w miejscowej poradni. Zatem nie byli zainteresowani przeprowadzką.

Pozostali jeszcze Erin i Sam. Na samym początku, kie­dy Erin zatelefonowała z informacją, że z powrotem prze­noszą się do Indiany, John myślał, że wszystko już ułożyło się w naturalny sposób i że dom zostanie w rodzinie. Lecz potem okazało się, że Sam pracował wiele godzin dziennie i Erin musiała sama zajmować się dziećmi, z czym wiązało się wiele wysiłku. Utrzymanie domu o takiej powierzchni przekraczało jej możliwości. W takim razie ich też nie moż­na było brać pod uwagę.

John poszedł do pokoju znajdującego się od strony uli­cy i spojrzał przez okno na Verne'a. Na końcu podjazdu zobaczył swojego znajomego, który wyciągnął z samocho­du duży drewniany znak z napisem: „Na sprzedaż". John poczuł w sercu frustrację i jakiś bezsens, gdy patrzył, jak Verne umocowywał na poboczu ten drewniany znak. Dom Baxterów... na sprzedaż - pomyślał. Zazgrzytał zębami i od­wrócił wzrok. Przecież w tym domu chciał przeżyć resztę swoich dni, więc może źle postąpił. Może to wszystko było pomyłką. Znów wyjrzał przez okno i zmrużył oczy.

Nie, nie było pomyłką to, co robił. Przez ostatnie lata swego życia chciał mieszkać w tym domu, ale pragnął w nim mieszkać razem z Elizabeth. A skoro ona odeszła, dom mógł być sprzedany. Więcej nawet - powinien być sprzedany. John zamierzał bowiem poślubić Elaine Denning, a to oznaczało, że oboje potrzebowali nowego domu, aby rozpocząć razem nowe życie i...

Odgłos drewnianego młotka uderzającego w palik prze­szył go od środka. I choć dolatujący dźwięk był ledwie sły­szalny, John od razu rozpoznał go bezbłędnie. Zrobił kilka kroków w stronę okna i patrzył, jak Verne zręcznie posługi­wał się młotkiem, wbijając w ziemię palik ze znakiem.

Dlaczego, Boże? - pytał w duchu. Czy nie ma jakiegoś spo­sobu, aby zachować ten dom?

W odpowiedzi usłyszał jedynie odgłos kolejnego ude­rzenia.

John wzdrygnął się, gdy Verne skończył swoją pracę. Таk - pomyślał - lata, jakie spędziłem w tym domu, dobiegły końca. Czas posuwał się naprzód i z Bożą pomocą John mu­siał przez to przejść. Chwycił rękami parapet i zrobił głębo­ki wdech, czując swojski zapach domu. Z pewnością musiał opuścić to miejsce, nie miał innego wyboru.

Nawet jeśli było to dla niego aż tak trudne.

 

Ashley Baxter Blake otworzyła gwałtownie okno w ła­zience, chwyciła się jedną ręką zlewu i spojrzała w lustro. Trzęsły jej się ręce, a serce waliło jak młot, kiedy zerknęła na stojący na półce zegar - była 9.31 rano. No dobrze, zaraz będzie wiadomo... - pomyślała. Oparła na zlewie również drugą rękę i ponownie spojrzała w lustro. Kolejna minu­ta miała wlec się w nieskończoność, więc patrząc na zegar, chciała przyspieszyć upływ czasu.

Jak mogła tak długo oszukiwać samą siebie? Nachyliła się jeszcze bliżej lustra i wpatrywała się w swoje odbicie.

Makijaż nie był w stanie w pełni pokryć ciemnych plam, które miała pod oczami. Od torsji, które nią przed chwilą wstrząsały, kręciło jej się w głowie. Czuła się wyczerpana i żadna ilość świeżego powietrza nie była w stanie uśmie­rzyć jej mdłości.

Podczas Świąt Bożego Narodzenia znajdowała mnó­stwo powodów tłumaczących to opóźnienie - nawał spraw, z którymi musiała się uporać, i podekscytowanie związane ze świętami, prawie nieustanne bieganie za Cole'em i Devinem albo ból serca spowodowany utratą Sarah. Po stracie dziecka mógł upłynąć nawet rok, zanim jej organizm odzy­ska swą normalną cykliczność. Tak właśnie powiedział jej lekarz. Nawet rok, a więc pozostało jeszcze dużo czasu.

Lecz miała przecież jeden okres w ciągu ostatnich czte­rech miesięcy, więc w końcu zrobiła to, o czym myślała od kilku tygodni. Kupiła test i teraz za niespełna minutę miała poznać prawdę. Choć tak naprawdę wcale nie potrzebowała tego testu. Dotknęła delikatnie palcami do brzucha. Właś­ciwie nie był wystający, lecz jedynie lekko zaokrąglony i twardy, ale czuła się dokładnie w taki sam sposób jak za każdym razem, kiedy była w pierwszych miesiącach ciąży.

Zauważyła jednak pewną różnicę, ponieważ poprzednio na myśl, że może być w ciąży, do tego stopnia przepełnia­ła ją euforia, iż w każdej chwili gotowa była biec do apte­ki, aby kupić test ciążowy, gdy tylko zaczynała przypusz­czać, że nastąpił choćby dzień opóźnienia w cyklu. Nawet po upływie zaledwie kilku tygodni od straty Sarah oboje z Landonem pragnęli mieć kolejne dziecko. Lecz gdzieś po drodze, kiedy starała się ostatecznie pogodzić z odejściem córeczki, coś wyraźnie sobie uświadomiła.

Nie mogła stracić kolejnego dziecka.

Dzięki Bożej łasce i z Landonem u boku udało się jej przetrwać śmierć Sarah, lecz gdyby miała stracić kolejne dziecko?... Ashley nie wiedziała, czy byłaby w stanie to przeżyć. Czuła na skroniach, jak szybko pulsowała jej krew w żyłach. Zamrugała, patrząc na swe odbicie w lustrze. I kiedy tak stała, czekając na tę nieuchronną odpowiedź, tylko w jeden sposób można było oddać to, jak czuła się w tej chwili - była śmiertelnie przerażona.

Ten silny i niezrozumiały lęk wpływał na wszystkie ob­szary jej życia, a nawet na relację z Landonem. Powinna była powiedzieć mu o swoich podejrzeniach już dawno, lecz wciąż zachowywała je tylko dla siebie. Za każdym ra­zem, gdy miała zamiar mu o nich powiedzieć, powstrzymy­wała się przed tym w ostatniej chwili. Wiedziała bowiem, że gdyby powiedziała mu o swoich przypuszczeniach, mu­siałaby pójść do lekarza i przejść przez to wszystko, przez co przechodziła ostatnio. W takiej sytuacji należało przecież zrobić teksty i w końcu także badania ultrasonograficzne. A to oznaczało, że musiała być gotowa na przyjęcie infor­macji, że także kolejne dziecko mogło mieć jakąś wrodzoną wadę. A były to informacje, z którymi na pewno nie potra­fiłaby sobie poradzić, przynajmniej nie teraz.

Poza tym, gdyby powiedziała o wszystkim Landonowi, to taka wiadomość wzbudziłaby w nim nadzieję, a jeśli... jeśli potem okazałoby się, że coś z dzieckiem jest nie tak, oboje poczuliby się zdruzgotani. Miała wrażenie, że gdy tylko powie Landonowi o wszystkim, natychmiast narazi ich oboje na te straszne sytuacje. Czuła, że poprzez zacho­wanie tych niepokojów tylko dla siebie uchroni Landona przed złudną nadzieją, a samą siebie przed niepotrzebną wizytą u lekarza i badaniami ultrasonograficznymi, których bała się najbardziej.

Ashley zerknęła na okienko testu ciążowego. Czy to była jej wyobraźnia, czy też na dole naprawdę zaczynała się tworzyć linia? Ta linia, która potwierdzała, że nosiła w so­bie kolejne dziecko. Zamknęła oczy i nabrała szybko po­wietrza przez nos. Nie mogę przeżyć tego ponownie, Boże. Nie mogę stracić kolejnego dziecka. Proszę, przeprowadź mnie przez to - modliła się.

Nigdy w swoim życiu nie cierpiała tak bardzo, jak po utracie Sarah. To prawda, że oboje z Landonem widzieli, jakie cuda dokonały się wokół nich w związku z tak krót­kim życiem Sarah i że na zawsze zapamiętają te wspaniałe kilka godzin, jakie z nią spędzili. Lecz od tamtej pory nie mogła przejść obok pokoju, który miał być przeznaczony dla Sarah, nie cierpiąc z powodu jej utraty, a za każdym razem, gdy jechała w kierunku cmentarza, widziała swój obraz, ten, na którym jej mama trzyma na rękach Sarah w przepełnionym kwiatami niebie.

Nachyliła się mocno nad zlewem; drżały jej ręce. Lekarz powiedział, że kolejna diagnoza stwierdzająca bezmózgowie była bardzo mało prawdopodobna, lecz jednak możliwa.

Landon musiał się domyślać, że bała się zajść w ciążę, ponieważ od Świąt Bożego Narodzenia tylko raz o tym na­pomknął. - Ash, czy myślisz o tym, żeby mieć kolejne dzie­cko? - spytał.

- Wcześniej myślałam, ale ostatnio staram się o tym nie myśleć - odparła wówczas łagodnym głosem. Po chwili po­czuła, jak lęk ścisnął jej gardło. - Chyba nie mogłabym jesz­cze raz przejść przez to wszystko, czego doświadczyliśmy z Sarah - dodała, z trudem wypowiadając te słowa.

Landon dotknął jej policzka, a potem czoła. - Mój dzia­dek zawsze mi powtarzał, że Bóg nigdy nie kładzie na nasze barki więcej, niż jesteśmy w stanie unieść - powiedział.

- Wiem - uśmiechnęła się i w tej samej chwili wyobra­ziła sobie, że trzyma Sarah w ramionach, niemalże poczuła przy piersi jej ciepłe, drobne ciałko. Przełknęła ślinę, stara­jąc się coś powiedzieć, lecz żadne z nich nie wróciło już do tego tematu.

Od tamtej pory prawie nie rozmawiała z Landonem o swoich obawach związanych z poczęciem kolejnego dziecka. Ponieważ w którymś momencie pośród dni pełnych cierpienia i żalu Ashley zaczęła myśleć, że lepiej nie mieć więcej dzieci, niż musieć zmierzyć się z możliwością utraty kolejnego dziecka.

Pomyślała, że przecież Bóg pozwalał na to, aby spotykały ją w życiu różne trudne wydarzenia. Lecz zarazem musiał On wiedzieć, że Ashley poradzi sobie z nimi i rzeczywiście z Jego pomocą udało jej się przez nie przejść. Bóg zawsze tak kierował jej życiem, aby poszczególne trudne sytuacje umacniały ją i zbliżały do Niego. Lecz z drugiej strony, miała już dość bólu serca, dość ścieżki cierpienia, którą prowadził ją Bóg. Gdyby teraz była w ciąży, to do narodzin dziecka musiałaby niemalże nieustannie walczyć z lękiem związa­nym z jego utratą. Może więc było całkowicie uzasadnione, że aż tak długo starała się wypierać wszelkie sygnały, które dawało jej ciało. Po prostu nie była gotowa, aby zmierzyć się ze smutkiem, który ponownie mógł ją przygnieść.

Pomyślała, że minuta z pewnością musiała już upłynąć, więc w okienku testu ciążowego powinien ukazać się wy­nik. Podniosła do oczu niewielki, biały przedmiot, który trzymała w dłoni, i spojrzała na dwie linie, ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin