W. Korabiewicz - Pokusy.pdf

(1047 KB) Pobierz
115366560 UNPDF
Wacław Korabiewicz
Pokusy
115366560.001.png 115366560.002.png
Część I
Smarkacz (dziennik)
5 maja 1983 r. Jakiś przedziwny zbieg okoliczności. Oto właśnie dziś, w dniu moich osiemdziesiątych
urodzin, porządkując bibliotekę, wytrąciłem spod zakurzonej literackiej makulatury gruby, w safianową
skórę oprawny, mocno wypłowiały zeszyt. Poznałem go. To chyba jedyna pamiątka ocalała z zawieruchy
wojennej, którą pieczołowicie woziłem po szerokim świecie, aby w końcu umieścić gdzieś na dolnej półce
regału, no i oczywiście... zapomnieć. Teraz przecieram z roztkliwieniem okulary i czytam. Jest to przecież
mój pierwszy i jedyny zresztą w życiu dzienniczek, urwany i zaniechany gdzieś na przełomie dojrzewania,
kiedy ze smarkacza rodził się... człowiek. Gdy go teraz czytam, przymglone sklerozą, dawno przeżyte obrazy
nabierają rumieńców i suną przed oczy jak żywe. Zastanawiam się. Przychodzi nagle myśl. Może warto
chwycić tego chłopca za rękę i poprowadzić go dalej poprzez te wszystkie przeszkody, pokusy i przygody,
tak dobrze mi dzisiaj znane, a których on wówczas przewidzieć nie mógł. Może warto przeanalizować te
wszystkie przemiany stosownie do chronologii lat w ich aktualnym odczuciu. Nanizać dalej dzień po dniu,
jak się jeszcze pamięta. Będzie to opowieść tym ciekawsza, że oparta na prawdziwych zdarzeniach,
najprawdziwszych ludziach, którzy się na mnie nie obrażą, bo się pogubili, a nawet pewnie nie żyją. Będzie
to kontynuacja dzienniczka dokonana z pamięci, taki moralny... striptiz. Wszelkie pokusy są za mną, a czy
zwyciężyłem?... Życie nie lubi konkretnych odpowiedzi.
Petersburg, 29 września 1911 roku. Wczoraj były moje imieniny. Tata kupił mi pięknie oprawiony, gruby
zeszyt i powiedział: „Masz prowadzić sztambuch”. „Co to takiego?” — spytałem. „To takie zapiski —
powiedział tata —jakie na przykład robi ciocia Anula, kiedy kupi kurę albo inną jakąś rzecz”.
— Ale ja przecież kury żadnej nie kupuję — zawołałem. Tata się roześmiał.
Ja nie lubię taty, on zawsze wszystko, co powiem, wyśmieje. Nie pytałem go więcej, tylko pobiegłem do
Irki, która jest moją starszą i jedyną siostrą. Ona chodzi do szkoły i ma już narzeczonego. Ale o
narzeczonym napiszę potem. Irka objaśniła mi, że sztambuch to dziennik. Mam pisać w nim wszystko, co się
wydarzy każdego dnia. Ale ja nie będę, kto by tam pisał każdego dnia, to nudno. Co z tego, że jem śniadanie
i jem obiad. Trzeba pisać właśnie to, co bywa rzadko i nie na co dzień.
30 września. Jednak już piszę. Wygląda jakby co dzień. Muszę siebie przedstawić temu, kto będzie czytał te
moje zapiski, czyli „dziennik”. Nazywam się Wacek. Mój tata, mój brat Tadzik i ja, my wszyscy jesteśmy
tego samego nazwiska. Więcej już nas nie ma. Właściwie to my tylko z Tadzikiem zostaliśmy na świecie.
Tata jest stary, prędko więc umrze. Nie powinien się liczyć. Tadzik mówi, że jesteśmy ostatni z „rodu”, nie
tak jak Kazik Kowalski, mój kolega. On ma podobno więcej niż tysiąc, może nawet kilka tysięcy, takich
samych pradziadków Kowalskich. Ale ja myślę, jeżeli rzeczywiście istnieją dwa tysiące Kowalskich, to
każdy z nich musi być przecież inny. Nie bardzo rozumiem co z tego, że ja jestem ostatni z rodu. Tadzik
zamiast wytłumaczyć, powiedział jak zwykle, że jestem głupi. Jest on starszy tylko o pięć lat, a już „mądry”.
10 października 1911 r. Mój tata gra na skrzypcach, ale to nie jest jego główna robota. Na co dzień jest on
lekarzem. Aha! Zapomniałem, muszę przecież pisać o sobie, a nie o tacie i powiedzieć, kim jestem. Mam lat
dziewięć, ale niezupełnie, bo dopiero w maju będą prawdziwe urodziny. Jestem blondynem i włosy mi się
kręcą. Do szkoły jeszcze nie chodzę, ale uczę się w domu. Na lekcje do mnie przychodzi nasz kuzyn, a może
tylko przyjaciel mamy, bo ja wiem. On się nazywa Tadeusz Bielski. Bardzo lubi herbatę. Musi być gorąca i
mocna, prosto z samowaru. Nasz samowar jest bardzo duży i stoi zawsze na końcu stołu, jest taki duży, że
wystarczy w nim herbaty nawet dla pana Tadeusza. On potrafi wypić dwanaście szklanek. Naprawdę.
Wczoraj sam liczyłem. Pan Tadeusz jest studentem i nosi granatową kurtkę ze stojącym kołnierzem, na
kołnierzu srebrny galon. Takie kurtki noszą wszyscy studenci. Do nas przychodzi dużo tych akademików,
ale tylko w soboty. Wtedy grają i śpiewają. Tata sam gra na skrzypcach, dlatego pewnie innym każe grać.
Niby to na wesoło, ale ja tego nie lubię, wolę, kiedy się naprawdę wszyscy bawią. Mama mówi, że zaprasza
tych studentów po to, żeby Polacy byli razem.
15 listopada 1911 r. Tata chciał mi zrobić przyjemność i zaprowadził na operę, która się nazywa „Faust”.
Usiedliśmy w pierwszym rzędzie. Zaraz przed nami była scena. Tata mi nie powiedział, że tam z ognia
wyskakuje diabeł. To okropne. Kiedy on wyskoczył, krzyknąłem na cały głos, wszyscy dokoła zaczęli
syczeć. Tata bardzo się gniewał. Ale dlaczego mnie nie uprzedził, to chyba jego wina.
25 grudnia 1911 r. Dziś była wielka awantura, bo tata dał w prezencie mamie motocykl. Mama najpierw się
śmiała, a potem raptem zaczęła płakać. Ja nie rozumiem, jak można śmiać się i płakać razem. Mnie to albo
jest smutno, albo wesoło, nigdy razem. Mama wołała, że tatuś zawsze kupi sobie jakieś głupstwo, a potem
mówi, że to dla mamy. Mama wołała, że nigdy na żadnym motocyklu jeździć nie będzie i żeby zaraz go
sprzedał.
26 grudnia 1911 r. Zapomniałem napisać, że u nas stoi w salonie bardzo duża choinka, którą ozdabiała Irka
z Tadzikiem. Mnie wpuścili do salonu dopiero, gdy skończyliśmy wieczerzę wigilijną i kiedy zapalili
świeczki. Wtedy tata otworzył nagle wielkie drzwi i zobaczyłem drzewko pięknie oświetlone, a pod nim
pełno paczek i paczuszek z prezentami. Na każdym pudełku był napis i ja musiałem to wszystko odczytywać
głośno, a potem każdemu dać do ręki. Oprócz naszej rodziny był pan Tadeusz Bielski, ten właśnie, co pije
tak dużo herbaty, i Olek Szacki, brat narzeczonego Irki. Olek także się uczy na akademii i będzie lekarzem, i
także kocha się w mojej Irenie.
28 grudnia 1911 r. Aha, najważniejszego nie powiedziałem. Drugiego dnia świąt była u nas wielka zabawa.
Było bardzo dużo gości. Sami Polacy. Dzięki Bogu nikt nie grał na fortepianie ani na skrzypcach, tylko
naprawdę się bawili. Ja najbardziej lubię grę w szarady, cały dom wówczas przewracamy do góry nogami, to
znaczy wszystkie meble i to, co się mieści w szafach. Część gości ma być za aktorów. Oni zamykają się w
salonie. Salon zawsze stoi pusty i służy tylko dla gości. Czasami tata wpuszcza tam lepszych pacjentów,
żeby czekali swojej kolejki. Kto to są ci „lepsi” pacjenci, ja nie wiem, ale tak zawsze tata mówi. Ja bardzo
lubię nasz salon, bo można się kulać po dywanie i bujać na bujaku.
Ale ja chciałem mówić o zabawie w szarady, nie o salonie. Tutaj właśnie ustawia się meble jak na scenie w
teatrze. Gdy wszystko gotowe, otwierają się duże drzwi do pokoju stołowego, gdzie siedzi druga połowa
gości. Oni mają zgadywać. My wybieramy jakieś słowo, które przedstawiamy w obrazach, na przykład:
„Kość — uszko” albo „Sekret — arka”. Dzisiaj nasza połowa przedstawiała słowo: „Kat — a — strofa”.
Było dużo śmiechu, bo naprawdę stała się wielka katastrofa. Kiedy wpakowaliśmy się na stolik do kart,
który miał być ratunkową łodzią (bo to nasz okręt niby tonął), nóżka się w stoliczku ułamała i z całym
impetem zwaliliśmy się na podłogę. Kiedy goście już wyszli, rodzice bardzo się gniewali.
— To wielka strata — mówili — bo stolik pochodzi od Ludwika. — Ja żadnego Ludwika nie znam. U nas w
rodzinie takiego nie ma. Zapytałem tatę, a on jak zwykle tylko się roześmiał mówiąc, że to Ludwik
Czternasty. Skąd aż czternastu Ludwików, chyba to są pacjenci taty.
Żeby się ładniej do tych szarad ubrać, wyciąga się wszystko, co jest w domu: stare ubrania, bieliznę,
kapelusze i buciki, a z kuchni — garnki i miotły. Po zabawie w szarady mieszkanie zawsze wygląda jak
pobojowisko. Tak mówi mama. Ona tych szarad nie lubi.
1 stycznia 1912 r. Doktor zapisał wszystkim nam, to znaczy siostrze Irce, bratu Tadzikowi i mnie, tran i
kazał go przyjmować codziennie po łyżce stołowej. Tran to takie żółte, tłuste paskudztwo, co śmierdzi rybą.
Siostra moja, prawie dorosła (już zaręczona, a głupia) przełknęła od razu całą łyżkę tego tranu. Tadzik o pięć
lat starszy ode mnie, dlatego nie bawi się ze mną i mówi do mnie „smarkacz”, a jednak jest głupi, bo i on,
jak Irka, wypił potulnie jak baran ten obrzydliwy tran, a ja wymanewrowałem tak, żeby stanąć bliżej
kredensu. Gdy mama napełniła tranem trzecią łyżkę i z drżącą ręką powoli podeszła do mnie, ja szybkim
ruchem otworzyłem szufladę kredensu, chwyciłem nóż kuchenny, przyłożyłem go sobie do gardła i
zawołałem: „Zabiję się! A tranu nie wezmę!”. Mama zbladła i cała zawartość łyżki poszła na dywan. Mama
uwierzyła w to moje „samobójstwo”, bo na własne uszy słyszałem, jak wieczorem mówiła do mego
korepetytora: „Nie rozumiem, skąd u niego biorą się takie pomysły?” Tata widocznie mnie nie kocha, bo
przy obiedzie następnego dnia, gdy mamusia, spoglądając na mnie, powiedziała: „Wacek był niegrzeczny,
nie wypił tranu i groził samobójstwem” — tata przełykając łyżkę zupy, spytał: „No i co, złoiłaś mu skórę?”
2 stycznia 1912 r. Tata rzeczywiście sprzedał ten motocykl. Przedtem kiedyś miał on bryczkę czarną z
konikiem, ale mama śmiała się z niego, kiedy wyjeżdżał na miasto. Mówiła, że jest stary, a wciąż się bawi.
Mnie parę razy na tej bryczce woził, ale niedługo, bo sprzedał ją, tak jak dzisiaj motocykl. Mama śmieje się,
że tata musi zawsze coś nowego i niezwykłego zrobić. Ja nie rozumiem, co w tym niezwykłego.
Tata zawsze chodzi z laską i dlatego pewnie nigdy się nie wywraca. Kiedy dzisiaj ja się wywróciłem i
stłukłem kolano, to on na mnie krzyczał, że jestem niezgrabny. Gdy mu powiedziałem, że nie mam laski, to
przestał na mnie krzyczeć, tylko strasznie się śmiał. Ci dorośli to zawsze tylko się z dzieci wyśmiewają.
3 stycznia 1912 r. Mama od rana chodzi smutna, bo wczoraj wieczorem doktor powiedział, że Irena ma
gruźlicę, taką paskudną chorobę, z której trudno się wyleczyć. Mama od razu pobiegła do taty gabinetu i
bardzo długo naradzali się, co robić. Gdy mama stamtąd wyszła, miała łzy w oczach i powiedziała do mnie:
„Jutro pojedziemy razem z Irką do Finlandii, ona zostanie tam na dłuższą kurację”.
7 stycznia 1912 r. Finlandia leży wcale niedaleko od Petersburga, tylko parę godzin jazdy. Wysiedliśmy na
stacji Chalilla i od razu pojechaliśmy sankami do bardzo ładnego drewnianego domku, gdzie wynajęliśmy
pokoik. Mama z Irką poszły szukać jakiegoś „sanatorium”, a ja dostałem zamiast sanek fotel na metalowych
płozach. Nigdy dotąd takiego fotela nie oglądałem. Trzymając za tylną poręcz i stojąc na jednej płozie, drugą
nogą kopie się w ziemię dla rozpędu, tym sposobem można łatwo każdego wieźć, bez konia. Wspaniała
zabawa. Bawiłem się chyba z godzinę, zanim mama wróciła. Irka została w tym jakimś „sanatorium”, gdzie
leczą tę „gruźlicę”. My z mamą poszliśmy do naszego nowego domu. Jakież było zdumienie, gdy zastaliśmy
drzwi od ulicy na rozcież otwarte, a przecie nasze dwie walizki leżały na łóżku nie zamknięte, a w jednej z
nich były bardzo stare i cenne korale Irki. Mama się przestraszyła i rzuciła się do walizki, sprawdzić, co
zostało skradzione, ale wszystko było na miejscu. Wkrótce przyszła gosposia.
— Proszę pani! — zawołała mama z oburzeniem. — Jakże można zostawić otwarte drzwi, przecież w
walizkach leżą wartościowe przedmioty.
Gosposia zrobiła zdziwione oczy, jakby wcale nie mogła zrozumieć. Długo mama tłumaczyła, o co chodzi,
ale jakoś bez skutku. W końcu gosposia kiwnęła potakująco głową i zapewniła, że odtąd zawsze będzie
zamykać drzwi na klucz, jeżeli my tego sobie życzymy.
Rzeczywiście nazajutrz, kiedy wróciliśmy z sanatorium, zastaliśmy mieszkanie zamknięte, ale klucz wisiał
na gwoździu, widoczny z daleka, na samym środeczku drzwi. Pojęcie nieuczciwości tutaj, w Finlandii, nie
istnieje. No i doprawdy nic nam nigdy przez cały czas nie zginęło.
Pogoda prześliczna. Mróz 20 stopni, a słońce grzeje jak latem. Irka całymi dniami leży na werandzie
zawinięta w futro po same uszy. Doktor kazał Irze zostać w sanatorium parę miesięcy, do samej wiosny. My
z mamą wracamy do domu. Irka nie chce zostać sama i płacze. Mama obiecała ją odwiedzać co niedziela.
Cieszę się, bo będę jeździł razem na te sankowe fotele.
23 lutego 1912 r. Pan Kozłowski rzadko do nas przychodzi, podobno, jak mówi mama, dużo jeździ po
świecie. Pan Kozłowski ma jakąś dziwną laskę. Gdy przyjdzie, zabiera ją zawsze ze sobą do pokoju i kładzie
wysoko na piecu. Dzisiaj przyszedł, bo to jest taka sobota od grania i śpiewania. Marynka i Mietka
Korabiewiczówny — nasze stryjeczne siostry — ciągle spoglądały na tę laskę pana Kozłowskiego, leżącą na
piecu i chichotały. Co w tym może być zabawnego, nie rozumiem. Spytałem o to Tadzika, ale on zdaje się
naprawdę nic nie wie, tylko udaje, że wie. Powiedział, że to z Chin i Chińczyk na tej lasce robi coś
nieprzyzwoitego.
1 marca 1912 r. Bardzo zabawny jest nasz kuzyn Bronek Skowzgird, jakiś taki śmieszny. Wpada zawsze
tylko na chwilkę. Wybiega bez pożegnania. Pokręci się po pokoju, jakby czegoś szukał i już go nie ma. Tata
przykłada palec do czoła i mówi: „kuku na muniu”, a mama mówi: „neurastenik”.
5 marca 1912 r. Znowu pani Tatiana płakała. To taka zabawna pacjentka, co się kocha w tacie (tak mama
powiedziała). Nigdy nie widziałem, żeby ktoś w ten sposób płakał. Pochyla głowę do przodu, a z oczu kapią
jej wielkie łzy prosto na podłogę. Moja mama ją obejmuje i tuli, pociesza jak może, a ona wciąż i bez
ustanku powtarza: „Ja jego lubliu”, to znaczy kocha tatę.
13 marca 1912 r. Strasznie lubię korniszony. Mama i Irka często dają mi cukierki, ale ja wolę korniszony,
jak tylko dostanę skądś parę kopiejek, biegnę do sąsiedniego sklepiku i kupuję korniszony.
14 marca 1912 r. Co wieczór obserwuję z okna, jak stróż zapala na ulicy gazowe latarnie. Opiera o słup
drabinę, włazi, otwiera pokrywę ze szkła i zapala. Tata mówi, że w tym roku zmienią te latarnie na
elektryczne i same będą się zapalać.
2 kwietnia 1912 r. Pan Kozłowski przyszedł jak zwykle na sobotnie muzykowanie i zostawił swoją laskę w
przedpokoju. Co to była za uciecha! Dziewczyny jedna przez drugą zakradały się, żeby obejrzeć rączkę tej
laski. Ja widziałem tylko z daleka, ale dość wyraźnie. W zgięciu srebrnej rączki siedzi w kucki, rzeźbiony w
kości słoniowej, gruby Chińczyk i obejmuje od tyłu takąż grubą, gołą Chinkę. Nie wiem, co w tym
ciekawego. Ale dziewczyny i Tadzik nie mogą się powstrzymać od śmiechu, wciąż chichoczą i chichoczą.
3 maja 1912 r. U nas było jakieś uroczyste granie i śpiewanie. Mama mówiła, że na
pamiątkę Konstytucji 3 Maja. Wiem, że to święto Polski, ale co to jest ta „konstytucja”, to doprawdy nie
rozumiem, chyba jest to imię którejś z naszych królowych. Pytałem Tadzika, ale on tylko udaje, że coś wie, a
niczego nie potrafi objaśnić.
17 maja 1912 r. Piątego maja ukończyłem dziewięć lat, to tak jakbym miał już dziesięć. Bardzo głupio, że
się uczę w domu, a nie w szkole państwowej. Gdybym był prawdziwym uczniem, już bym na pewno nosił
długie spodnie.
18 maja 1912 r. Mój dziad Michałowicz, jak mówi mama, jest bardzo chory, bo nie chce żyć, wciąż bez
ustanku stuka palcem w stół i powtarza: „Podły świat — podli ludzie”. Ciekaw jestem, kto go tak
skrzywdził, ale mama tylko mówi, że on jest chory.
20 maja 1912 r. Jak się okazuje, dziadzio Michałowicz już dwa lata stuka palcami po stole. Nic więc
dziwnego, że mu się to znudziło i powiesił się wczoraj. Zaprowadzili mnie rodzice do jego domu na pogrzeb,
ale nic nie pamiętam prócz czarnego obicia na ścianach. Wszystko czarne, to jednak okropne!
3 czerwca 1912 r. Tadzik wrócił ze szkoły płacząc. Ma już czternaście lat, a płacze, dlaczego? — zdziwiłem
się. On bardzo rzadko płacze, jest raczej wesoły. Okazało się, że spotkała go wielka krzywda. Ma
przyjaciela, który nazywa się Stanisław Pobierżyn. Z tym przyjacielem właśnie Tadzik rozmawiał na
korytarzu szkoły po polsku. Któryś z nauczycieli usłyszał i doniósł dyrektorowi. Była straszna chryja.
Dyrektor wezwał tatę i zagroził mu, że Tadzika wyleją ze szkoły, bo nie wolno rozmawiać na korytarzu
inaczej, jak tylko po rosyjsku. Ja tego nie rozumiem. Spytałem mamusi.
— To dlatego — wytłumaczyła — że jesteśmy w obcym kraju.
— A gdzie jest nasza Polska? — spytałem.
— Właśnie, że jej nie ma — odpowiedziała mama. Ale ja wiem, że Polska gdzieś musi być.
4 czerwca 1912 r. Ta pacjentka Tatiana coraz częściej przychodzi płakać. Mama moja mówi, że dość ma
tego pocieszania, niech lepiej tata pociesza, a my wszyscy pojedziemy do Kijowa, gdzie mieszka narzeczony
Irki, Bolek Szacki. Irka ma wyjść za niego za mąż właśnie w tym Kijowie.
10 czerwca 1912 r. W naszym pokoju gościnnym od czasu do czasu nocuje Bronek Skowzgird. Mama
mówi, że on jest samotny i potrzebuje opieki.
11 czerwca 1912 r. Dziś wbiegłem niespodzianie do Bronka i zastałem go przed lustrem. Trzymał w ręce
dwa krawaty i płakał. Spytałem go, dlaczego płacze, odpowiedział, że nie wie, który krawat ma włożyć.
Pokazałem mu czerwony i on się bardzo ucieszył. Podziękował mi i pocałował. Powiedziałem, że mogę
codziennie rano przychodzić i pokazywać, który krawat lepiej włożyć. Może to jest właśnie ta opieka, której
on potrzebuje. Mama mówi, że Bronek jest „neurastenik”, to taka choroba — objaśniła — w której człowiek
sam nie wie, czego chce.
15 czerwca 1912 r. Tata przyniósł ogromny album i kazał mi przyczepiać widokówki. Głupia i nudna
robota, ale widokówki wspaniałe. Tata kupił ich cały stos, a wszystkie z żołnierzami w bitwie. Są to bitwy
Napoleona z Rosjanami. W tym roku mamy rocznicę tej wojny. Tata, gdy opowiada o tym, co jest na tych
kolorowych kartkach, zrywa się i zaczyna chodzić po pokoju bardzo zły, że na tych kartkach nie pokazują
Polaków, a przecież oni to najbardziej bohatersko bronili Francuzów, gdy nie przyzwyczajeni do mrozów
zamarzali w śniegu. Był tam nasz książę Józef i generał Dąbrowski, i wielu innych naszych generałów, a o
nich ani słowa, sami tylko Rosjanie i Francuzi są wymalowani. Tata krzyczy, że to tak zawsze jest, że my
Zgłoś jeśli naruszono regulamin