Andrzej Krzeptowski
Śpiew Kryształu
1987
ROZDZIAŁ I
Rozmiękła alejka okryta była zielonoszarą, półprzejrzystą mgłą, z palczastych pączków
jesionowca miarowo kapały chłodne krople wiosennego deszczu, spadały wprost na kark i policzek
leżącej nieruchomo Vián. Wreszcie któraś kropelka trafiła dokładnie w kącik zamkniętego oka.
Kobieta poderwała głowę, potrząsnęła nią – mokre i zimne kosmyki rozplecionych włosów
chlasnęły ją po szyi jak bicze. Vián otrząsnęła się jeszcze raz, podniosła dłonie do oczu i ostrożnie
przetarła zabrudzone powieki. Potem powoli uchyliła rzęsy, aż ciężkie od resztek błota, spojrzała –
lepka i śliska glina na jej rękach miała nieprzyjemny odcień ziemistej żółci.
Dopiero teraz, ukryta za śmieszną zaporą umazanych palców, Vián ośmieliła się popatrzeć
trochę dalej. Tam, gdzie przedtem był Laas. Jej mąż Laaster Erie Ninch’.
Był tam przez cały czas. Jak zakochany w pochylonym krzyżu zrobionym z dwóch nie
okorowanych pni biełuch trwał pół klęcząc, pół zwisając z przekrzywionej poprzeczki. I uparcie,
prawie czule przyciskał twarz do mokrego drewna.
Zabolało to Vián jak jakaś nieoczekiwana obelga – przecież kiedyś Laas dokładnie tak samo
przytulał policzek do jej nagiego ramienia. Uśmiechał się wtedy równie łagodnie i spokojnie.
Wiatr znowu strącił na czoło kobiety kilkanaście zimnych kropel, więc wzdrygnęła się
odruchowo, aż dookoła niej zafalowało rzadkie, gliniaste błoto. Spod powierzchni małej kałuży z
lepkim mlaśnięciem wymknęło się kilkanaście pęcherzyków gazu. Brudnożółte banieczki przez
długą chwilę utrzymywały się na wodzie, potem pękły – niemal jednocześnie w nozdrza Vián
uderzył mdły i słodki odór zgnilizny. Ten sam ckliwy zaduch dolatywał do niej teraz ze wszystkich
stron wraz z powiewami niezdecydowanego wiatru, kręcącego się w kółko między nielicznymi
pniami cmentarnych drzew i żałosnymi szczątkami powalonych nagrobków. Jakby wiatr także
ogłupiał od tego, co działo się w ciągu ostatniej nocy.
A przecież tu, na zrujnowanym cmentarzu, rozegrał się tylko ostatni akt dramatu. Ostatnia
scena opowieści o kolonizacji Nowej...
Właściwie chyba nikt z nas nie może powiedzieć, że zależy wyłącznie od siebie. Wprawdzie
umiem jakiś konkretny problem oglądać z punktu widzenia własnego „ja”, ale... po co miałbym to
robić? I tak wiem, że wszystkie moje spostrzeżenia posłużą całej rasie. Tak samo mnie, jak
każdemu z nowo narodzonych.
Jako każdy z nas powinienem tę kobietę zlikwidować natychmiast. Bez wahania. Lecz jako ja
mogę na nią patrzeć spokojnie – nie jest groźna. A to, że przypadkowo ocalała, wcale nie zwiększa
jej szans. Niech sobie myśli...
Ów ostatni wieczór zimy wydawał się Vián tym przyjemniejszy, że już od rana miała się
zacząć krótka jak wybuch, zaledwie czterodniowa wiosna. A po niej miało przyjść gorące,
szkarłatnobrązowe i ciemnozielone lato.
Lecz kiedy niebo tuż przed północą zaczęło się robić głęboko purpurowe, a wszystkie gwiazdy
zamglił już pierwszy ciepły powiew, wtedy cały świat nagle stanął do góry nogami. Stojącą w
swoim domu przy oknie Vián ogłuszył trzask i łomot padających drzew. Dopiero po długiej chwili
usłyszała przenikliwe dźwięczenie tłuczonych szyb, huk pękających murów, rozpaczliwe wrzaski
przygniecionych ludzi – a nad tym wszystkim drwiące wycie huraganu, który nie wiadomo skąd
spadł na zaspane, niewielkie miasteczko.
W ciemność strzeliły złote iskry kilku pożarów, potem już całe niebo zalał narastający blask.
Vián wybiegła z domu tak, jak stała – boso, w sięgającej do kostek koronkowej koszuli...
Noc tymczasem zrobiła się gorąca i krwista. A po chwili żółte, czerwone,
bladozielononiebieskie jęzory płomieni smagnęły po twarzach przerażonych ludzi, wygoniły ich z
miasta.
Vián znalazła się w gromadce uciekających na cmentarz – huragan ścigał ich uparcie, walił w
plecy kłębami iskier i zwałami zgęstniałego powietrza. Poprzez łomot i szum w uszach Vián
usłyszała niesamowicie słaby głos Laastera, wykrzykującego jej imię. Spojrzała w tamtą stronę,
rzuciła się, potknęła o jakiś wał rozmiękłej ziemi kiedy padała, niebo nagle stało się jadowicie
zielone i liliowe. W tej widmowej poświacie zobaczyła Laastera dwa metry dalej, wpadającego na
pochylony krzyż. A potem raptownie wszystko znikło i ucichło.
Dopiero teraz Vián ogarnął strach. Dlaczego Laaster wcale się nie rusza? Przecież już jest rano
– słońce zaczyna podnosić strzępy mgły i rozpraszać ostatnie chmury.
– Laas... – z gardła Vián wydostał się tylko słaby, ochrypły szept. – Laas...?
Cisza. Tylko wiatr spycha resztki zielonego oparu między poharatane drzewa. Tylko dookoła
Vián uparcie faluje mdlący, słodki smród przegniłych ciał, wydostający się z porozwalanych
grobów.
Kobieta z trudem wdrapuje się na brzeg dołu, staje obok męża i leciutko, nieśmiało dotyka jego
pleców. Laaster powoli zaczyna unosić głowę... – nie. To tylko jego ciało bezwładnie osuwa się
coraz niżej. Jednocześnie krzyż wali się na bok i z ciężkim, głuchym pacnięciem spada na dno
grobowca.
Lepkie bryzgi rzadkiego błota smagają Vián po twarzy, nowa fala trupiego zaduchu wywołuje
gwałtowne torsje. Mdłości powtarzają się co chwila, więc Vián wydaje się, że będzie tak klęczeć
nad ciałem Laasa i wymiotować aż do końca świata. Ale już po minucie czy dwóch ostrożnie
podnosi głowę. Potem niezdarnie dźwiga się z kolan i sztywno, niepewnie jak lunatyczka zaczyna
iść w stronę miasta, automatycznie omijając rzadkie drzewa. I gęsto między grobami porozrzucane
nieruchome ciała.
Wiem, że nikt z nas nie zmusi mnie do działania wbrew mojej woli. Dlatego bez przeszkód,
spokojnie mogę obserwować starą, zmęczoną kobietę, która potykając się i padając zmierza uparcie
tam, gdzie do wczoraj był jej dom.
Czuję, że pomału zaczyna się we mnie rodzić coś, czego do tej pory nie znałem. Lecz na razie
zastanawiam się tylko, jak długo jeszcze pozwolę jej żyć.
Niebo z tamtej strony miasta jest już wiosenne i jasnozielone – na tym pogodnym tle osiedle
wygląda tak, jakby wszyscy mieszkańcy ciągle jeszcze spali. A ponieważ miedzy domami mgła
trzyma się trochę dłużej niż na równinie, więc nawet z odległości pięciuset czy czterystu metrów
Vián wcale nie widzi gruzów na ulicach, nie dostrzega wyrw w poszarpanych murach ani
delikatnej siateczki popękań na ocalałych ścianach. Więc powoli zaczyna wierzyć, że to tylko jakiś
sen koszmarny wypędził ją z wygodnego łóżka. Bo właściwie co ona tu robi za miastem? Czemu
po młodej, jedwabistej trawie biegnie boso, zaplątując nogi w mokre fałdy nocnej koszuli
poplamionej burożółtą gliną? Gdyby teraz wyjrzał ktoś od sąsiadów...
A Laaster pewnie już od dawna czeka na nią. Chodzi od kuchni do hallu swoimi wielkimi,
niecierpliwymi krokami i zastanawia się – niespokojny – dokąd ona mogła pójść o tej porze,
dlaczego nie wzięła chociaż swetra i kaloszy?
– Zapomniałam, Laas... Po prostu zapomniałam – Vián uśmiecha się w stronę domu nieśmiało,
przepraszająco. I troszeńkę smutno. – To tylko roztargnienie zwyczajne. A teraz obejmiesz mnie na
przywitanie i prosto, prościuteńko poprowadzisz do sypialni. Do mojego miękkiego, szerokiego
łóżka, na którym starannie spiętrzyłeś porozrzucane poduszki, a w nogach ułożyłeś gorący
termofor. I na pewno nie powiesz mi ani słowa, jakbym wcale nie wychodziła. Bo ty przecież taki
już jesteś – zawsze troskliwy, zawsze aż za bardzo czuły. A ja kiedyś cię za to prawie
nienawidziłam, wiesz? Nie mogłam ścierpieć tej twojej dobroci. Nigdy nie rozumiałam... Ale teraz,
kiedy nie żyjesz...
Gwałtowny powiew o zapachu spalenizny zdmuchnął sprzed oczu Vián niematerialną twarz
Laastera. A jednak jeszcze przez długą, długą chwilę Vián wydawało się, że ze szczeliny w
powietrzu patrzą na nią czyjeś uważne, przenikliwe źrenice. Takie, które nawet myśli potrafią
zobaczyć.
I wtedy runął najbliższy dom. Łoskot głazów i jęk rozdzieranych desek dotarły do Vián z
nieznacznym opóźnieniem, więc przez kilka pierwszych sekund wydawało jej się, że ogląda niemy
film. W niesamowitej, upiornej ciszy kamień zsuwał się z kamienia, za wybitymi oknami migały
osiadające stropy, w niebo pomału, leniwie wzbijał się kłąb rozpylonego tynku i kurzu. Huk
przeraził Vián dopiero wtedy, kiedy trzasnęły nadwątlone krokwie i cały dach zapadł się między
resztki cyklopowych murów. Potem wszystko zamarło w bezruchu...
Laaster to tamten martwy człowiek, rozpięty na krzyżu.
Tak, ostatecznie to my narzuciliśmy ludziom sytuację. Walkę, w której nie mieli żadnych
szans. I chyba nie powinienem nawet w martwym przeciwniku doszukiwać się dobroci, lecz ta
kobieta już po raz drugi wywołuje we mnie niezrozumiałe, absurdalne uczucie zaciekawienia
losami obcej istoty. Po raz pierwszy tym, że jednak przeżyła, a teraz...
Otaczam ją polem zera zdarzeń, a sam w grawitacyjnym wirze płynę na cmentarz. Bo jeszcze z
okresu swojej młodości pamiętam, że ludzie znają swoiste przeciwieństwo naszego bezczasu – w
chwili przejścia do nieistnienia każdy z osadników przeglądał swoje życie jak kolorowy film, w
którym wszystko działo się naraz.
Dlatego po drodze tak ustalam współrzędne wiru, żeby przybyć dokładnie w ostatnim
momencie trwania Laastera. Potem przez ułamek sekundy uważnie wpatruję się w to miejsce nad
jego karkiem, gdzie rodzą się wszystkie obrazy i myśli.
Laaster urodził się tak samo jak każdy z nich czy każdy z nas. A zrozumienie przychodzi mi
tym łatwiej, że jego idioplazma i moja w zasadzie nie różnią się niczym. To, co wiemy, każdy
odziedziczył prawie tak samo. I nawet fizycznie zbudowani jesteśmy dość podobnie – dla mnie
osobiście Laaster byłby doskonałym kumplem do golfa czy do cichych wypraw na dziewczynki do
jakiegoś burdelu na przedmieściu. Oczywiście w każdym dowolnym punkcie galaktyki, byle nie na
Nowej – za dobrze wiem, że tutaj zawsze byłbym dla niego czymś niepojętym i zwyrodniałym.
Czymś, co nie ma prawa żyć obok ludzi. Ja może umiałbym się nawet i z tym pogodzić, ale
przecież oprócz tego jestem każdym z nas...
Porządkuje teraz i ustawiam w czasie to, do czego Laaster przywiązywał, zdaje się, największą
wagę. To był człowiek, a przecież żadnemu z nas nic, co ludzkie, nie może być obce. Kiedyś na
pewno dojdzie do spotkania na większą skalę, więc to wszystko, co teraz z mózgu Laastera
wygrzebię, będzie świetnym uzupełnieniem modelu całej rasy, pozwoli nam jeszcze dokładniej
poznać ich słabe i mocne strony. Dlatego czuję w sobie milczącą zgodę każdego z nas, kiedy
rzucam w przestrzeń pierwsze uczucia i obrazy.
Widzę Laastera w podrzędnym, zadymionym barze. Takim jak bar Florića w tym zrujnowanym
miasteczku. Ale wtedy Laaster jest jeszcze na Ziemi przed ponad setką lat.
Alkohol w kieliszkach ma tęczowe smugi wijące się leniwie, kiedy Laaster i siedząca przy nim
dziewczyna podnoszą, szkło do ust. Laaster mówi i uśmiecha się przy tym, lecz jego uśmiech
sprawia, że dziewczyna kuli się na wysokim stołku. Jest przestraszona. W tej samej chwili do baru
wchodzi nieznajomy mężczyzna. Rozgląda się uważnie, potem z wahaniem rusza w kierunku
Laastera. Swoje nazwisko wymawia cicho, ale wyraźnie:
– Bragg. Ernst Bragg...
Po kilku następnych słowach Laaster poważnieje. Spycha dziewczynę ze stołka, klepnięciem
po pośladku kieruje ją w stronę drzwi.
Bragg wyciąga z portfela plastykowy czek, patrzy pytająco. Laaster kiwa głową, wyciąga
dłoń... – Po chwili w ślad za dziewczyną wychodzą z baru.
Ulica jest oślepiająco biała od słonecznego żaru i pustynnego, nieważkiego kurzu
przyniesionego przez wiatr. Mężczyźni idą obok siebie i półgłosem omawiają szczegóły swojego
planu.
Twarz Bragga staje się zacięta i ponura, kiedy mówi:
– Vián... Trzeba jej przeszkodzić...
Laaster nie pyta, dlaczego. Skręca w drzwi obskurnego hotelu, po pięciu minutach wychodzi z
niewielką walizką. Za nim wybiega dziewczyna z baru – na jej policzku powoli nabrzmiewa
ciemnoczerwona, regularna plama. Laaster wraz z Braggiem idzie w stronę dworca. Ale przedtem
chwyta dziewczynę za smagłe, opalone ramię. Dziewczyna krzywi się z bólu. A on spokojnie,
zimno odpycha ją od siebie. Jakby rzucał rzecz niepotrzebną.
Bo prawdziwe życie Laastera zaczęło się dopiero wtedy, kiedy poznał Vián.
Poznawał ją bardzo długo, nie dowierzając przy tym ani jej słowom, ani swoim myślom. Lecz
kiedy wreszcie uwierzył, stał się pod pewnym względem podobny do każdego z nas. Oczywiście
nie całkiem. My potrafimy zespolić się z każdym dostępnym mózgiem. Natomiast on potrafił
utożsamiać się jedynie z Vián. Być może właśnie dlatego równie żywo jak ona mógł zobaczyć w
swojej pamięci pewien dzień sprzed stu dwudziestu paru ziemskich lat.
Przed niewielkim domkiem na przedmieściu Arsus stał wysoki, barczysty mężczyzna. Przez
kilka sekund patrzył na młode listki pnących róż, rozpiętych na płocie. Dwa lub trzy razy
niezdecydowanie podnosił dłoń do przycisku dzwonka, lecz w ostatniej chwili cofał ją, nie
dotykając tastra. Wreszcie machnął ręką, pchnął uchyloną furtkę i po wąskiej, betonowej ścieżce
powędrował w stronę przeszklonej werandy. Po drodze zdążył zauważyć, że beton ścieżki jest
spękany, a ze szczelin wygląda wiotka, jasnozielona trawa. Potem człowiek zerknął w bok. Przed
chwilą widział tylko czuby kilkunastu drzew, sterczące zza ogrodzenia. Teraz dostrzegł, że gałązki
zielenieją, a na ziemię sypią się miękkie, bladoróżowe i białe płatki. Człowiek spojrzał na kilka
najbliższych wisien i mruknął do siebie półgłosem:
– Za gęste są. I za wysokie... Trzeba by je było przyciąć jesienią albo na przyszłą wiosnę.
Przez odgłos swoich kroków usłyszał nagle lekki tupot po trawie. Przystanął, obrócił głowę –
zza węgła domu biegła ku niemu cztero-, może pięcioletnia dziewczynka. Coś zieleniło się w jej
zaciśniętej łapce, nóżki w błękitnych rajstopach migały pod króciutką spódniczką.
A na bluzce dziewczynki człowiek zobaczył przypomnienie jego własnego dzieciństwa – więc
mimo woli uśmiechnął się do krzywołapego kaczora w marynarskiej czapie, starannie
wyhaftowanego kolorową nitką.
Kaczor miał brwi uniesione wysoko aż na czoło, i dokładnie tak samo szeroko otwarły się po
chwili oczy dziewczynki, kiedy z wysokości kolan mężczyzny uważnie patrzyła w jego twarz.
Człowiek znowu uśmiechnął się mimo woli, potem nisko, nisko pochylił się nad dzieckiem.
Dziewczynka rozwarła piąstkę, podając nieznajomemu kilka półrozwiniętych, wymiętoszonych
bratków.
– To pierwsze, prawda? – nie wiadomo czemu mężczyzna powiedział to szeptem.
Zamiast odpowiedzi dziewczynka dwukrotnie kiwnęła głową energicznie, jak porcelanowy
chińczyk. Krótka, ciemna grzywka opadła jej przy tym na czoło, więc odgarnęła ją niecierpliwie i
znowu podniosła brwi, zaglądając mężczyźnie prosto w oczy. Nagle nad dwoma zbliżonymi ku
sobie głowami trzasnęło otwierane okno.
– Vián! Wracaj na... – głos ucichł raptownie, kiedy kobieta zauważyła schylonego mężczyznę.
Człowiek wyprostował się i wtedy na jego ramieniu błysnęła srebrna, siedmioramienna
gwiazda. Kobieta mocno wciągnęła powietrze, lecz patrzyła w milczeniu, więc mężczyzna zaczął
niepewnie:
– Jestem...
– Nie trzeba... Porozmawiamy potem... – głos kobiety przygasł, oczy stały się wilgotne i
smutne. Mężczyzna spojrzał w stronę furtki, zrobił pół obrotu. Kobieta dorzuciła szybko:
– Proszę nie odchodzić...
Człowiek zerknął na nią, na dziecko, potem znowu na nią. A później szybko schylił się
ponownie, trochę niezgrabnie dźwignął Vián z ziemi, posadził ją sobie na przedramieniu i
pochylając głowę przekroczył próg werandy.
Helena nagle zrozumiała, kogo jej ten człowiek przypomina. Jasne, że nie było to
przypadkowe, fizyczne podobieństwo. To było coś więcej, a jednocześnie o wiele mniej niż same
rysy twarzy czy ruchy. Raczej chodziło o to, co się pod tymi ruchami kryło. O to, co kiedyś,
kilkanaście lat temu miał w twarzy Ladipax. Patrzył na nią prawie tak samo. Zresztą chyba do tej
pory Helena była przekonana, że Ulanoff zaprzyjaźnił się z Markiem tylko po to, żeby ją częściej
widywać. Może nawet by ją to w końcu zainteresowało – Ladipax był dosyć przystojny i wcale nie
nieśmiały – ale wtedy istniał dla niej tylko Mark. Co nią wtedy kierowało? Czemu...?
Chyba przyciągnęło ją to szalone zafascynowanie. Ta jego głupia miłość do swobody i
przestrzeni. Podobało jej się, że Mark tylko po to, żeby latać, skończył kosmobiologię i dwa
dodatkowe fakultety. Od tamtej pory latał coraz częściej i dalej. A Ladipax – tego właśnie Helena
najdłużej nie mogła mu darować – wycofał się bez walki. Po prostu wyjechał z miasta i tylko
przypadkowe wzmianki w gazetach mówiły jej, co on w tej chwili robi. Przez pewien okres tych
wzmianek było nawet dużo. Wtedy, kiedy Ladipax zainteresował się medycyną i psychologią
kosmiczną. Dokonał podobno jakiegoś rewelacyjnego wynalazku, który pozwalał uczestnikom
nawet najdalszych wypraw z łatwością znosić kosmiczne osamotnienie. Powierzono mu kierowanie
jakąś wielką, nowo założoną kliniką i od tej pory wszystko nagle przycichło. Osoba Ulanoffa
poszła po prostu w zapomnienie.
Obiad upłynął w milczeniu. Dopiero później, kiedy Vián ponownie wybiegła do ogrodu,
mężczyzna przedstawił się:
– Jestem Bragg. Ernst Bragg. Razem z Markiem...
– Dostałam wiadomość pół roku temu.
– Wiem. Powiedzieli mi o tym w kapitanacie, kiedy pytałem o pani adres.
– Więc po co pan przyszedł?
– Pomyślałem sobie... Mark dużo o pani opowiadał i... – w głosie mężczyzny słychać było
niepewność. – Pomyślałem, że może pani chciałaby wiedzieć...
– To i tak niczego nie zmieni. Ale... dobrze, że pan jest. Tutaj od dawna już nikt nie
przychodzi.
– Dlaczego? Czy pani...
– Trochę ze względu na Vián. Ona wciąż jeszcze czeka, rozumie pan?
– Tak. – Mężczyzna uśmiechnął się smutnie. – Chyba rozumiem...
– Pan ma rodzinę?
– Nie. Na mnie, wie pani, nikt... Trochę zazdroszczę Markowi...
– Czego!?
– Chyba tego, że na niego ktoś mimo wszystko wciąż jeszcze czeka. Tak. Najbardziej chyba
tego... Ale może lepiej będzie, jeżeli już pójdę. – Bragg wstał z krzesła, pochylił głowę.
– Niech pan siada... na chwilę. Czy... Czy pan jest stąd?
– Nie. – Krzesło pod Braggiem skrzypnęło ponownie. – Urodziłem się na drugim końcu świata.
– A teraz? Wraca pan do domu?
– Jutro. Dzisiaj prześpię się w hotelu. Albo gdzieś sobie pójdę... Rozumie pani, po tylu latach...
– Taak... – w głosie kobiety było smutne zamyślenie. – Ale teraz nigdzie się pan nie śpieszy?
– Właściwie nie mam dokąd. – Mężczyzna lekko wzruszył ramionami i zmarszczył brwi.
– Więc niech pan zostanie u nas na kolacji, zgoda? Tylko...
– Tylko co?
– Mówmy sobie po imieniu, dobrze? Ze względu na Vián. Niech choć na razie myśli...
– W porządku, Heleno... – ostatnie słowo mężczyzna rzucił cicho i niepewnie.
– Już tak strasznie długo nikt do mnie nie mówił po imieniu...
– Do mnie też – mruknął Bragg.
– Jak to? – Helena uniosła brwi. – Myślałam, że na statku kosmicznym...
– Wie pani... Wiesz, imię to było coś od święta. Jak się chciało powiedzieć komuś coś bardzo
ważnego. No i w raportach oczywiście. Ale tak na co dzień...
– Więc...?
– Proszę mówić do mnie zwyczajnie. Ernst. Albo... – to Bragg dorzucił po krótkim wahaniu –
... albo Eri.
– Eri?
– Właśnie. Kiedyś na mnie tak samo...
– Kobieta?
– Nie. Dziewczyna. Ale to było bardzo dawno temu.
– Myśli pan... Myślisz, że zapomniała?
– Wiem o tym. Ale... może wyjdziemy do ogrodu?
– Ależ oczywiście. Nie... – położyła dłoń na jego ramieniu. – Nie tędy. Z tamtego pokoju jest
wyjście wprost na taras.
Bragg odruchowo zerknął na nogi idącej przed nim Heleny – szczupłe kostki, mocne, ładnie
zarysowane łydki, proste i wysmukłe uda.
– Ciekawe, ile ona może mieć lat? Porusza się tak elastycznie i zwinnie, jakby miała najwyżej
dwadzieścia... – zastanowił się. Potem podniósł wzrok wyżej.
Kształtna głowa, leciutko zaokrąglone ramiona, szyja... Mimo wczesnej pory roku kark Heleny
miał już złoty odcień opalenizny – odsłaniały go włosy, na tyle głowy zaczesane do góry w
niewielki, zgrabny kok. Bragg zauważył, że przy każdym kroku kobiety spod spinki pomału
wysuwa się kasztanoworude pasemko. Opadło wreszcie, załaskotało złotobrązową skórę. Bragg
niezdecydowanie wyciągnął rękę...
Helena zatrzymała się w oszklonych drzwiach, wiodących na taras. Słońce, wiszące tuż za
drzewami, otoczyło jej ciemną postać przyćmionym, czerwonym blaskiem. Kobieta uniosła obie
ręce do głowy, obróciła się do Bragga bokiem, wyprostowała...
Mężczyzna stał nieruchomo i patrzył, jak Helena odnajduje niesforny kosmyk, jak długo,
bardzo powoli i bardzo długo poprawia rozluźnioną spinkę.
– Czy ona do licha nie rozumie, że ja przez tyle lat... że my wszyscy... Noo, z wyjątkiem
Marka. On w tamtej kabinie był tylko raz. I gdyby po jego wyjściu okazało się, że na statku jest
Ulanoff, zabiłby go chyba bez wahania. A przecież nawet gdyby Helena nie była tak cholernie
zgrabna... – Bragg myślał chaotycznie i trochę gniewnie, ale przecież patrzył z przyjemnością. Z
tak wielką przyjemnością, że nawet nie zauważył, kiedy skończyła.
Ocknął się dopiero wtedy, kiedy ostrożnie wzięła go za rękę, pytając:
– O czym myślisz?
– Ja? Tak sobie... O niczym.
– Podoba ci się ogród? – Pociągnęła go za sobą.
– Tak. W ogóle... Przeniósł spojrzenie na profil Heleny, potem znowu zapatrzył się gdzieś
daleko. – Czy ktoś mówił ci kiedyś... – urwał. To nie miało sensu. Na pewno ktoś jej to mówił już
niejeden raz. Chociażby Mark.
– Czy ktoś kiedyś...? – podchwyciła.
– Już nic. Tylko jakaś głupia myśl. Wiesz, ostatni raz widziałem takie słońce dokładnie pięć lat
temu. Nie... Sześć, bo ostatnie miesiące przesiedziałem w ośrodku szkoleniowym. A tam nie było
...
izebel